Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Ogromne smoki okrążyły istotę, a po chwili z ich pysków buchnął ogień. Diabelskie płomienie pochłonęły kobietę, która jedynie wyszeptała cicho:

- Nad każdą z nas od wieków wisiała wizja przedwczesnej śmierci i ból po stracie ważnych osób. Oby udało ci się uniknąć tego losu, moja następczynio.

Wokoło unosiły się słowa pieśni, niesione przez wiatr.

Skazana przez życie na cierpienie i ból, pokona wiele, lecz nie los swój. Zdradzona przez Niego, żal będzie swój nieść, nim nastanie jej koniec i przedwczesna śmierć. A imię jej V...

Głosy nawoływania wybudziły mnie ze snu. Nie pamiętałam o czym on był, ale czułam, że to ważne.

- Veronica! Wstawaj i zejdź na śniadanie!

Jęknęłam słysząc krzyki matki. Ciekawe, wołała mnie osobiście. W takim wypadku Fiołek musiał to robić wcześniej, ale z marnym skutkiem. No cóż, jej głos nie zmieni mojego stanu, nie zamierzam wstawać jeszcze przez najbliższą godzinę.

Słysząc kroki zbliżające się do moich drzwi nakryłam głowę kołdrą. Już po chwili kobieta wpadła do mojego pokoju z widoczną złością na twarzy.

- Głucha jesteś? W tej chwili się ubieraj i za pięć minut widzę cię na dole! Do której zamierzasz gnić w łóżku?! To, że masz wolne od szkoły, nie znaczy, że możesz wylegiwać się do nie wiadomo której, leniu śmierdzący! Masz pojęcie, że jest już dziewiąta rano?!

A ja myślałam, że święta po to właśnie są. Wchyliłam się zza pościeli.

- Nie krzycz, przecież cię słyszę. Tylko czasem ignoruję.

Po tych słowach obróciłam się na drugi bok, nie zracając uwagi na kobietę. Nikt nie będzie budził mnie wcześnie rano o nieludzkich porach dla własnej atencji. Usłyszałam jeszcze coś w stylu ,,Poczekaj gówniaro, zaraz zobaczysz", coś, że kogoś zawoła i tyle ją widziałam. Nie obchodziło mnie to. Mając do wyboru śniadanie i sen, wybrałam sen. Poza tym, mój mózg po przebudzeniu nie funkcjonował.

Parę chwil później udało mi się tylko zarejestrować otwieranie i zamykanie drzwi, czyjś krzyk, po czym zostałam brutalnie zrzucona z łóżka. Już miałam zacząć się kłócić, ale wtedy moim oczom ukazał się wuj. I trzeba zaznaczyć, że to był wściekły wuj. Jedyne co zdążyłam zrobić to zasłonięcie twarzy rękoma i przyciągnięcie kolan do brzucha. W ten sposób osłaniałam najważniejsze miejsca ciała. Wiedziałam, że nikt nic nie usłyszy, bo pokój był wyciszony. On też doskonale o tym wiedział i z satysfakcją zadawał kolejne ciosy.

~

Leżałam na podłodze zwinięta w kłębek. Lewa ręka pulsowała bólem, a ja spod uchylonych powiek spoglądałam na mojego oprawcę. Z satysfakcją kopnął mnie po raz ostatni, wywołując tym samym niekontrolowany jęk bólu z moich ust.

- Zapamiętaj sobie na przyszłość, że mnie się nie ignoruje - warknął, po czym opuścił pomieszczenie, a chwilę później krzyknął jeszcze ze schodów - Veronica, mówię poważnie! Wstawaj i zejdź na śniadanie!

No tak, pokazówka musi być.

Spróbowałam się podnieść, ale nic z tego. Miałam tylko nadzieję, że moja pozycja coś dała i nie doszło do żadnych urazów wewnętrznych. Jednak póki co miałam dużo poważniejszy problem- kolacja z Blackami, a jak ich znałam, przyjdą już po południu, by zdążyć powymieniać uwagi na temat czystości krwi.

Tyle dobrego, że nie spędzali u nas całego dnia, bo mojej matce do południa ,,coś wypadło''. W skrócie oznaczało to, że będzie siedzieć w robocie w święta. Chociaż i tak tego roku jest dobrze, bo zdążyła zjeść śniadanie w domu, no i idzie tylko na parę godzin. Tak, Cassandra White była pracoholiczką, co mój ojciec starał się zmienić, ale póki co nie było widać jakiś spektakularnych zmian. Kobieta miała też w sobie na tyle bezczelności, że wmawiała mu, że nie mają ludzi, a szef obiecuje jej awans i wyższą pensję, która w sumie wcale nie była nam potrzebna.

Przerwałam moje rozmyślania przez spazmy bólu, które przeszły moją rękę. Bałam się, że może być złamana i to dość poważnie. Do pokoju wpadł Victor, który widząc mnie przeklął cicho pod nosem i szybko zamknął drzwi.

- Nika... - wyszeptał.

- Ja go nie sprowokowałam, słowo... Chciałam tylko trochę dłużej pospać - powiedziałam cicho.

Po dwóch godzinach składania mnie było już lepiej, a dzięki mojej pozycji nie doszło do urazów wewnętrznych, rana na brzuchu też nie wyglądała tak paskudnie jak za wcześniejszym razem.

- Nika, ta ręka jest poważnie złamana i to z przemieszczeniem.

Nie no, super. Wiedziałam, że ten ogromny ból nie mógł zwiastować niczego dobrego. Tylko teraz mieliśmy przez to duży problem.

- Nie mogę założyć temblaka - powiedziałam od razu.

- Nie naprawię jej zaklęciem, a nie dasz rady podnieść nią nawet szklanki czy sztućców.

Zamyśliłam się chwilę.

- A może by tak... Słuchaj, nie mam żadnych śladów na twarzy, gdybym tak ,,spadła ze schodów'' i wtedy powiedziała, że chyba złamałam sobie rękę? Tata zna się na medycynie, spokojnie założyłby mi szwy i całą resztę.

Brunet przypatrywał mi się przez chwilę.

- A uwierzą ci, że złamałaś tylko rękę i nie będą chcieli zabrać do św. Munga?

Uśmiechnęłam się blado.

- Mówią, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.

~

Nie wiem jakim cudem, ale się udało. Ojciec w swoim gabinecie złożył mi rękę, założył szwy, gips i temblak. Nadal nie wiem dlaczego nie został uzdrowicielem. Ale dobra, najważniejsze, że się udało i uszkodzona była lewa ręka, a nie prawa. Musiałam się teraz pomęczyć z tym jakieś dwa, trzy tygodnie i po wszystkim.

Teraz musiałam się przygotować na kolację z Blackami zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Chyba jedyne moje źródło pocieszenia stanowiła obecność Syriusza i Regulusa.

Patrząc na swoje ciało w lustrze, wiedziałam, że muszę wybrać długą sukienkę, która będzie zasłaniała posiniaczone nogi, ręce, nie może mieć dekoltu, ale jednocześnie musi pasować mojej matce. Gdyby nie ona, ubrałabym spodnie i rozciągnięty sweter. Goście mieli przyjść za dwie godziny, więc musiałam się sprężyć, jeśli chciałam ogarnąć jeszcze włosy.

Ostatecznie byłam w miarę zadowolona z efektu. Sukienka była srebrna, miała dekolt i sięgała do łokci, więc pod spód założyłam czarną, cienką blzukę na długi rękaw, zasłaniała mi pół szyi i miała wyszyte srebrną nicią misterne wzory. Na nogach miałam czarne baleriny, włosy ostatecznie rozczesałam i teraz łagodnie opadały mi na ramiona, a całość dopełniały zielono-czarne kolczyki z hematytu, pasujące do moich oczu. Nałożyłam też bardzo delikatny makijaż, który nie był widoczny, ale skutecznie tuszował gojącą się ranę po pierścieniu wuja i jeszcze niedawno opuchnięte oczy od płaczu.

Schodząc ze schodów musiałam być dwa razy bardziej ostrożna, bo wciąż bolało mnie całe ciało. Jeśli za coś miałam być wdzięczna wujowi, to było to zdecydowanie nauczenie mnie, że nie pokazuje się ludziom swoich słabości. Nieważne czy wykorzystali by to później do własnych celów, czy nie.

U progu schodów czekali już wszyscy oprócz matki. Wuj, tata i Victor mieli ubrane tradycyjne szaty czarodziejów, a Vivian zieloną sukienkę, która ślicznie podkreślała jej kolor oczu.

- Pięknie wyglądasz skarbie - powiedział ojciec, kiedy mnie zobaczył.

A będę jeszcze piękniej kiedy w końcu zdejmę tą kieckę, dodałam w myślach. Uśmiechnęłam sie jednak promiennie. Merlinie, kiedy ja się nauczyłam tak dobrze grać?

- Rano dostałem list z pracy, po powrocie szef chce mnie widzieć u siebie - napomniał znowu mój rodziciel.

Ożywiłam się.

- Super, awans!

- Możliwe, ale jeszcze nie wiadomo. - Uśmiechnął się.

- To może być szansa na nowy zakup do mojego ogrodu! Lawendy, mieczyki, hortensje. Przy okazji mogłabym dokupić kilka gniazd dla żmijoptaków, bo Dziobek ostatnio chyba znalazł sobie samicę i mogą być młode. Przydałyby się też nowe drapaki dla zwierząt z pazurami.

- Ja to mam szczęście. Moja córka nie myśli o pieniądzach, tylko o kwiatkach! - skwitował tata, na co wystawiłam mu język.

- Veronica, zachowuj się. - Skrzywiłam się, kiedy usłyszałam głos matki, ale odwróciłam się w stronę, z której dobiegał.

Kobieta schodziła ze schodów. Miała założoną niebieską suknię do kostek, ze złotymi zdobieniami, wycięciem na brzuchu i nodze, które ciągnęło się od biodra do samej ziemi. Mocny makijaż, wysokie buty i perłowa biżuteria dopełniały efekt. Białe włosy miała idealnie wyprostowane i przerzucone przez ramię. Ogólnie rzecz biorąc wyglądałaby ładnie, gdyby szła na bal, albo zabawę sylwestrową. Nie odezwałam się jednak. Wuj dosadnie mi pokazał, że wizyta Blacków niczego nie zmienia. Matka zmierzyła mnie wzrokiem i kiwnęła głową. Prychnęłam, jakby jej zdanie mnie obchodziło.

Ogromne drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka czwórkę ludzi, przez co w momencie naciągnęłam na twarz odpowiednią maskę i stanęłam wyprostowana niczym struna, uśmiechając się przy tym uroczo. Witając się po kolei z poszczególnymi osobami, myślałam tylko o tym kiedy to się skończy.

- Veronico - powiedział starszy z braci, jednocześnie ujmując moją rękę i składając na niej pocałunek.

Mogłam przysiąc, że w tym momencie oboje ledwie powstrzymywaliśmy się od przewrócenia oczami i głupkowatych uśmieszków.

- Syriuszu. - Dygnęłam i nachyliłam się lekko w jego stronę, po czym cicho wyszeptałam - Nieźle się odstawiłeś, księciuniu.

- A zatem oboje wyglądamy jak idioci, księżniczko. - Po czym dodał już normalnie - Jestem bardzo rad, że możemy się znów zobaczyć. Dziękujemy za zaproszenie, mam nadzieję, że ten czas będzie niezapomniany.

- Ja również, Syriuszu Orionie Black III. - Chcąc zarobić parę punktów u wuja, ale także widząc wzrok matki, szybko dodałam - Czy widziałeś już poranne wydanie Proroka Codziennego? Jestem dozgonnie wdzięczna naszemu Ministrowi Magii, że tak dba o nasze bezpieczeństwo. Mam pewność, że ta ustawa udzielająca nam pozwolenia na zabijanie mugoli wiedzących o naszym świecie szybko wejdzie w życie. To się nie mieści w głowie, że do tej pory nic z tym nie zrobiono!

- Jestem rada, że rozumiesz tak istotne sprawy, które nas dotyczą, Veronico. Mam nadzieję, że twoja obecność podziała odpowiednio na naszego syna - powiedziała Walburgia, spoglądając to na mnie, to na Syriusza.

I tak wyglądało w skrócie najbliższe pięć godzin przy stole. Dorośli rozmawiali o tej idiotycznej ideologii czystej krwi, a my potwornie się nudziliśmy. Po Victorze gołym okiem było widać, że myśli tylko o Ashlyn (o czym świadczyło też prawie nietknięte jedzenie na talerzu), Vivian rozmawiała z Regulusem (tą dwójkę łączyła naprawdę niezwykła przyjaźń), a ja i Syriusz co chwilę rzucaliśmy sobie rozbawione spojrzenia, co jakiś czas wymieniając się uwagami. Wydawałoby się, że wszystko jest tak, jak być powinno, ale mnie brakowało przy tym stole jednej osoby, tak bardzo ważnej dla mnie. Od prawie dwóch lat nie mam z nią żadnego kontaktu i powoli stawało się to nie do zniesienia.

- Veronico. - Głos wuja przywrócił mnie do rzeczywistości, spojrzałam na niego pytającym wzrokiem i przełknęłam ślinę, dostrzegając ledwie widoczny gniew głęboko w oczach. - Zabierzcie z Vivian młodych Blacków i spędźcie razem miło czas.

Natychmiast z gracją wstaliśmy całą czwórką od stołu, a ja poprowadziłam nas do ogrodu.

- Nareszcie, już myślałem, że umrę tam z nudów. - odetchnął z ulgą Syriusz.

- Jak tam młody, gotowy do szkoły? - zapytałam Regulusa.

- Nie wiem... Co będzie jak trafię do Slytherinu? Albo do innego domu? - Chyba obie opcje napawały go strachem.

- Szczerze, to ja nie widzę cię jako kogoś innego niż ślizgona. Jesteś mądry, ambitny, sprytny. Poza tym, przynależność do Domu Węża wcale nie oznacza, że stajesz się zły do szpiku kości. Pamiętaj, że zawsze możesz liczyć na pomoc. Moją, Syriusza czy naszych przyjaciół. A rok po tobie, Viv też pójdzie do Hogwartu - odpowiedziałam z delikatnym uśmiechem.

- Pokazać ci coś fajnego? - zapytała blondynka i nie czekając na odpowiedź, złapała młodszego z braci za rękę i pociągnęła za sobą w głąb ogrodu.

- Oni są nierozłączni, niczym Tristan i Izolda - mruknęłam, patrząc na oddalającą się dwójkę.

- Chyba każdy z nas wie, że to się skończy ślubem w przyszłości. Może choć oni będą szczęśliwi - westchnął szarooki.

- Wiesz, że Ashlyn chce po szkole założyć własny biznes? Firmę zajmującą się organizowaniem ślubów i balów? - na jego skinienie, kontynuowałam - Cóż, Vic twierdzi, że w swoim notatniku ma już cały plan ich uroczystości, zaplanowany co do sekundy.

- Może póki co im tego nie mówmy. - zgodził się Black, rozumiejąc co mam na myśli, a następnie skinął głową na moją rękę. - Co się stało?

- Spadłam ze schodów, złamana z przemieszczeniem. Póki co muszę się tak męczyć.

- Mhm - mruknął chłopak, przypatrując się mi intensywnie, przez co odwróciłam wzrok na jeden z krzaków róży.

- A jak zareagowali w domu na twój przydział? - zapytałam po chwili.

- Pewnie podobnie co u ciebie. Udało mi się ich tylko przekonać, że nie zżyłem się za bardzo z Jamesem i mugolakami w domu.

- Czyli nie wiedzą jak się poznaliście?

- Nie i lepiej, żeby tak zostało.

Czarnowłosy chłopak przemierzał przedziały, szukając tej jednej osoby. W końcu trafił na trzech chłopaków, którzy śmiali się w najlepsze.

- Czy któryś z was jest Potterem?

Na to pytanie okularnik wyszczerzył się i wyciągnął do niego rękę, mówiąc:

- James Potter.

- Oh, cudownie. Przeszukałem już chyba połowę pociągu. Ojciec zabronił mi z tobą rozmawiać. Jestem Syriusz Black.

~

Nie minęło dużo czasu jak zostaliśmy z powrotem zawołani na danie główne i deser. Całą czwórką pobiegliśmy w stronę drzwi do jadalni, ale do pomieszczenia wchodziliśmy już powoli i z gracją.

- Matko? - zwrócił się Regulus do Walburgi, siedząc już przy stole.

- Tak, synu?

- Niedawno mówiłaś, że będę mógł dostać zwierzątko przed pójściem do Hogwartu... Veronica właśnie wyleczyła młodego kocurka i mógłym go wziąć.

- Nie wolałbyś kota z magicznej oranżerii? - zapytał Orion.

- Ten mi się spodobał...

- Viridis ma zrobione wszelkie niezbędne badania, jest łagodny i na tyle młody, że można go wiele nauczyć - dodałam.

- W jakim jest wieku? - zapytała Black.

- Jakieś cztery, może pięć tygodni, mogłabym go przekazać najpóźniej do pięciu dni.

- Jesteś pewny Regulusie?

Chłopiec kiwnął głową.

- Dobrze, w takim razie prześlij nam informację gdy kot będzie gotowy do odbioru, wyślemy po niego Stworka.

Kobieta musiała być naprawdę zdeterminowana, by jej młodszy syn miał wszystko czego chce i w podzięce za to dostał się do Slytherinu. Nie rozumiałam jej pokrętnego toku myślenia, ale wiedziałam, że kocurek będzie miał doskonałą opiekę przy Regim.

- Veronico, dlaczego nie jesz mięsa? - zapytała po chwili kobieta, wpatrując się w mój talerz.

Znajdowała się na nim sałatka i trochę ryżu, polanego sosem grzybowym.

- Właściwie to nie jadam go już od paru lat. Niezbyt dobrze się po nim czuję - wytłumaczyłam, kątem oka widząc jak moja matka zaciska szczękę.

Nigdy w to nie wierzyła, uparcie powtarzała, że to tylko moje wymysły i czasem na siłę próbowała wepchnąć mi kurczaka do ust. Zawsze kończyło się to szarpaniną i moimi wymiotami, ale ona nie ustępowała.

- Veronico, pomóż mi z prezentami - poleciła i z gracją wstała od stołu.

No tak, nie będzie robić scen przy gościach.

Posłusznie ruszyłam za nią na górę. Jak długo będzie wrzeszczała tym razem? Matka złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła za sobą do mojego pokoju. Jakoś stłumiłam w sobie jęk, wciąż miałam tam siniaka. Kobieta zaraz po przekroczeniu progu pokoju zamknęła drzwi i rzuciła zaklęcie wyciszające.

- Możesz w końcu przestać?! Chociaż przy ludziach zachowuj się jak normalny człowiek!

Prychnęłam.

- Ile razy mam ci tłumaczyć, że po mięsie czuję się niedobrze? Ono mi szkodzi, zrozum to wreszcie, mój organizm go nie toleruje!

- Przestań w końcu zmyślać! - wysyczała.

- Oh, ja zmyślam? To ja jestem pracocholiczką i wmawiam swojemu mężowi kłamstwa? Jesteś hipokrytką!

- Jak śmiesz!

Świst przeszywający powietrze, a potem czułam już tylko pieczenie na policzku, zaś moja głowa odskoczyła w bok. Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam prosto w powiększone oczy kobiety.

- Nawet bić nie potrafisz - mruknęłam i wypchnęłam ją z pokoju.

Oparłam się o drzwi i przyłożyłam dłoń do pulsującego miejsca, próbując przyswoić to, co właśnie się tutaj stało. Moja matka mnie uderzyła. Podniosła na mnie rękę po raz pierwszy w życiu. Patrząc na jej twarz, nie mogłam stwierdzić czy żałowała. Potrząsnęłam głową, musiałam wrócić na dół, by nie wzbudzić podejrzeń.

Kiedy tak szybkie myślenie i reakcje stały się dla mnie niemal codziennością?

Podeszłam do lustra, policzek już był dość mocno zaczerwieniony, ale przynajmniej nie przecięty jak po sygnetach wuja. Rzuciłam parę zaklęć maskujących, a resztę przykryłam kosmetykami. Dziękowałam wszechświatowi za te wszystkie książki o mocno kryjących, ale niewidocznych makijażach.

Ostatnie spojrzenie w lustro, było dobrze. Przybrałam piękny uśmiech i zeszłam na dół, by podziwiać zszokowaną minę matki.

~

Blackowie zmyli się po kilku godzinach, zostawiając tylko świąteczne prezenty (sukienkę od Walburgi, która była bardzo podobna do tej przesłanej od matki, wyrzuciłam przy pierwszej okazji), rodzice zaszyli się w sypialni i żadne z nas nie miało zamiaru tam zaglądać, by nie stracić wzroku, wuj zniknął w gabinecie, by najpiewniej się upić, a nasza trójka rozsiadła się wygodnie w salonie.

- To co dostałaś od Regulusa w tym roku? - Victor zwrócił swój wzork na białowłosą.

Vivian uśmiechnęła się promiennie i pokazała nam swoją dłoń. Na jej serdecznym palcu widniał srebrny pierścionek w kształcie węża, który idealnie go oplatał. Grzbiet był wysadzany srebrnymi i zielonymi kamieniami szlachetnymi, najpewniej diamentami.

Uniosłam brew.

- Czy powinniśmy to traktować jak pierścionek zaręczynowy?

- Bardzo zabawne, to obietnica. Jeśli rodzice kiedykolwiek będą nas chcieli zmusić do aranżowanych małżeństw, to bierzemy razem ślub.

- Ale druhną będę ja? - upewniłam się, nie komentując tego, że jej wypowiedź tylko potwierdzała to, że pierścionek był zaręczynowy.

- Oczywiście, a Syriusz będzie robił za dziewczynkę od kwiatków. Przebiorę was w identyczne białe komplety i powsadzam tiary na głowy.

- W sumie Black zawsze był królową dramatów - skwitował Victor. - Merlinie, moja dziewięcioletnia siostra się zaręczyła.

Poklepałam go po ramieniu.

- Jakoś przebolejesz ten fakt.

Chłopak przetarł twarz dłońmi.

- Wcale nie! - oburzyła się Viv, na co poklepałam ją po ramieniu.

- Pogódź się z tym, że tak jest, młoda.

Nie zdążyła zaoponować, bo usłyszeliśmy krzyk. Krzyk wuja.

- VERONICA!

Zacisnęłam dłoń w pięść, a mój brat automatycznie wstał. Parę sekund później ukazał nam się Wiliam White chwiejący się niebezpiecznie i z butelką Ognistej Whisky w jednej dłoni.

- Nika, moja kochana bratanico! Kochanie moje, wiesz, że ja nie chciałem, prawda? Teraz będzie inaczej, zmienię się, obiecuję! Chciałem dobrze, przecież jestem dobry, prawda? Wierzysz mi, maleńka? - bełkotał.

Przyglądałam się temu z niepewnością.

- Czy on jest...? - zaczęła Vivian.

- Kompletnie pijany. - Vic kiwnął głową, a następnie starając się nad sobą panować, podszedł do niego.

- Wuju? Może pójdziesz się położyć, odpoczniesz? A ja zrobię ci twoje ulubione danie.

Na twarz mężczyzny wstąpił szeroki uśmiech.

- Jesteś moim ulubionym bratankiem, Vicotrze!

Był jego jedynym bratankiem, ale nieważne.

Wuj po paru chwilach odszedł do swojej sypialni, po drodze wpadając na ścianę i kłócąc się z nią, że śmiała mu zagrodzić drogę.

- Kompletny wariat - mruknęła białowłosa.

Nie odpowiedziałam, wciąż wpatrywałam się w miejsce, gdzie już go nie było.

- Nika? No chyba nie słuchałaś tego psychopaty? - odezwał się mój brat.

- Daj spokój. Chyba nie wierzysz, że we śnie światło zobaczył - dodała Viv.

- A może mówił prawdę? W końcu był pijany. Może faktycznie chce się zmienić? - zapytałam ich cicho.

Moje rodzeństwo wymieniło spojrzenia, Vic pokręcił z politowaniem głową, a zielonooka podeszła do mnie i położyła swoją dłoń na moim ramieniu.

- Ty jesteś za dobra na ten świat.

~

Wieczorem tata zarządził, że skoro są święta, trzeba pielęgnować rodzinne historie, tradycje i tym sposobem wszyscy oprócz wuja zostaliśmy zmuszeni do oglądania albumu i wysłuchiwania opowiadań o życiu naszych przodków. Choć jak się tak teraz nad tym zastanawiam, to przypominało to bardziej życie w cyrku. Przynajmniej dowiedzieliśmy się paru ciekawych historii.

- O, a tutaj po prawej stoi ciotka kuzynki ojca, Cecylia. - powiedziała matka, wskazując na tęgą kobietę z niezbyt zachęcającą miną.

- My na nią wołaliśmy Baba Jaga. - dodał tata.

Trzeba było przyznać, że mimo sprzeciwów naszej rodzicielki, z chęcią dodawał różne smaczki o tej czy innej osobie.

- A ten pan z kapeluszem, tutaj w rogu?

Widać było, że kobieta wykręcała się od odpowiedzi jak tylko mogła, ale w końcu niechętnie mruknęła:

- Vincent, pradziadek taty. Choć po imieniu, to mało kto kojarzył, bo wszyscy wołali na niego Podróżnik.

- Nie wiedziałam, że mieliśmy w rodzinie jakiegoś podróżnika. - zdziwiła się Vivian.

- Bo nikt nie wiedział, aż do pogrzebu, jak się wszystkie dzieciaki z czterech różnych stron świata zjechały. Merlinie, ja w pewnym momencie byłem skłonny uwierzyć, że myśmy tam mieli prawie wszystkie narodowości! Była na przykład taka jedna, wysoka, chyba z Egiptu, mały kordupelek z Chin, włoskie bliźnięta, chyba nawet ktoś z Ameryki, z pewnością też z Polski, bo do dziś jest tam gałąź z naszej rodziny - powiedział tata ze śmiechem.

Zagwizdałam.

- No to nieźle szalał.

- A na tym zdjęciu mamy ciotkę Jaqualine, to ona dużo pracowała i stworzyła wokół siebie siatkę zaufanych ludzi, pomnażając nasze bogactwa, a żyła w dziewiętnastym wieku. - Ucięła dyskusję matka, z dumą pokazując na kolejną fotografię.

- To ona świadomie okaleczała swoich mężów i siebie, by wyłudzać potężne odszkodowania? - zapytałam, chcąc utrzeć jej nosa.

- Zgadza się, ludzie mówili na nią Martwa Arystokratka, bo wiedzieli, że przez nią, to nasz ród się nie rozrośnie. - Roześmiał się tata, rozbawiając przy tym wszystkich, oprócz żony.

Godzinę później zaś zawołał mnie do swojego gabinetu, oznajmiając, że znalazł pewne zaklęcie na moją rękę, które wyleczy ją od razu, ale może zaboleć. Zgodziłam się bez wachania, miałam już dość gipsu, mimo, że tyle co został założony.

~

Następnego dnia wstałam o wiele wcześniej niż zwykle, co można śmiało uznać za cud. Normalnie pewnie nie ruszyłabym się z łóżka przed południem, ale tym razem nie miałam wyjścia. Minusem bycia Mero Marakina zdecydowanie było posiadanie skrzydeł. Co jakiś czas musiałam je rozprostować i polatać, czego nie robiłam już od dobrego tygodnia, więc dały o sobie znać.

Z racji tego, iż było przed siódmą rano (swoją drogą świat o tej porze widziałam może drugi raz w życiu), nie spodziewałam się spotkać nikogo, a już tym bardziej w moim ogrodzie. Nawet najbardziej poranne ptaszki w naszej rodzinie (Viv i matka) tego dnia wstawały nie wcześniej niż o ósmej.

Jak się okazało moja siostra całe życie zamierzała mnie zaskakiwać i robić pod górkę, bo gdy tylko przyszłam na miejsce i miałam zamiar wyciągnąć skrzydła, zobaczyłam ją bawiącą się ze zwierzakami.

- Vivian... Co ty tu robisz o tej porze? - zapytałam, starając się nie pokazywać po sobie bólu, jaki wywoływał mój ,,towarzysz''.

- To raczej ja powinnam się o to zapytać ciebie.

Westchnęłam. Nie miałam innego wyjścia jak tylko powiedzieć jej prawdy. Pozostawała nadzieja, że nikomu nie powie.

- Sły... słyszałaś kiedyś o Mero Marakinas?

Na jej usta wstąpił niewielki uśmiech, co mnie zdekoncentrowało.

- Nie gadaj! Czyli jednak dobrze podejrzewałam? Jesteś Panią Zwierząt z opowieści?

Zamrugałam.

- Skąd wiesz?

- Wiesz, twój dar nigdy nie był normalny, więc czytałam. Dużo. Nawet nie masz pojęcia do czego się dokopałam, a o twoich przodkiniach to wiem chyba tyle, że musiałabym ci opowiadać ze trzy dni!

Dlaczego mnie to nie dziwiło? Może dlatego, że moje życie to jeden wielki cyrk na kółkach, a późniejsze lata tylko mnie w tym fakcie utwierdziły. Chyba jeszcze nie docierało do mnie to wszystko. Jedyne na co się zdobyłam to nerwowy śmiech i złapanie mojej siostry za ręce.

- No dobra. Sprawa wygląda tak, że moje skrzydła zbyt długo nie były wolne i muszę im dać tego, czego chcą.

Białowłosa kiwnęła głową z uśmiechem.

- Leć.

Puściłam jej dłonie i cofnęłam się parę kroków, wstrząsnęłam ramionami, skrzydłom nie trzeba było powtarzać, już po chwili wyprostowane czekały na wzniesienie. Mocno odepchnęłam się nogami od ziemi, machając nimi dwa razy i w następnej sekundzie wznosiłam się nad swoim ogrodem. Widziałam jak Viv patrzy na mnie z dumą i ekscytacją.

Mocno wdychałam rześkie powietrze, wsłuchując się w śpiew ptaków. Świat z rana wyglądał naprawdę pięknie, ale nawet ten fakt nie zdołałby mnie zmusić do tak wczesnego wstawania.

A jednak utrzymując się tam w górze i patrząc na wschodzące słońce miałam złudną nadzieję, że może w końcu będzie lepiej, może los się do mnie uśmiechnie. Po latach zrozumiałam, że moje życie w tamtym okresie było tylko kroplą w morzu nieszczęść zwaną ,,historią rodzeństwa White''...


No to ten...

Nie macie zwidów, właśnie opublikowałam rozdział po raz pierwszy od ponad roku. Podejrzewam, że dobrym pomysłem jest cofnięcie się do poprzedniego, bo pewnie mało kto już pamięta co i jak.

Upust można dać tutaj, nie pogniewam się.

Ale za to dzisiaj prawdopodobnie wstawię coś jeszcze, nie tutaj, ale coś się pojawi :)

Trzymajcie się i korzystajcie z wakacji❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro