Rozdział XV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wyleguję się na łóżku w rodzinnym domu, masując swój brzuch. Niestety, znowu się przejadłam. I w Wigilię, i w pierwszy, i w drugi dzień świąt. Moje postanowienia poszły... w las. Jednak nie dało się oprzeć potrawom przygotowanym przez moją mamę - lekarkę! Zastanawiam się czasem, czy nie minęła się z powołaniem, bo może powinna zostać kucharką. Chociaż w sumie z niesamowitą pasją wykonuje swój zawód.

Pamiętam, jak zawsze badała mnie i Louis'a. Jak kazała nam otwierać buzie i mówić aaa. Jak badała nas stetoskopem, a ja z bratem śmialiśmy się, bo słuchawka była zimna. Mieliśmy najlepszego i troskliwego pediatrę.

Wzdycham i masuję szyję. Uśmiechając się na wspomnienia z lat dziecinnych, wyczuwam pod palcami coś niepokojącego. Skupiam swoje dłonie na skórze pod żuchwą i wyczuwam nienaturalne zgrubienie.

- Mamo! - wydzieram się na cały głos, wybiegając z pokoju.

- Dziecko, nie krzycz tak. Co się stało? - rodzicielka stoi przy schodach na dole i przygląda mi się.

- Mam powiększone węzły chłonne - wręcz chlipię.

Mimika kobiety natychmiast się zmienia. Przykłada ręce do mojej szyi i robi to, co ja wcześniej. Skupia się, żeby mnie zbadać.

- Matko kochana, faktycznie. Nie jesteś przeziębiona?

- Nie, nie kaszlę ani nie mam kataru - odpowiadam zgodnie z prawdą.

- Cholera, w gabinecie w domu nie zrobię Ci USG - zamyśla się. - Sarah, musimy jechać do przychodni. Ubieraj się.

Posłusznie wykonuję polecenie mamy i po chwili obie jesteśmy w drodze do jej pracy. Panuje między nami dosyć napięta atmosfera. Mama w telefonie samochodowym wybiera do kogoś numer i dzwoni.

- Witaj, Ryan. Tutaj Melanie Creig. Jesteś dzisiaj w przychodni?

- Nie, wracam dopiero jutro. Coś się stało? - odzywa się męski głos.

- Bardzo bym Cię prosiła, żebyś przyjechał tam, teraz. To ważne, chodzi o moją córkę - spogląda na mnie ukradkiem rodzicielka.

- Dobrze, w porządku. Niedługo będę. Do zobaczenia - rozłącza się.

- Mamo? - patrzę na nią niepewnie.

- Mam złe przeczucia. Zadzwoniłam do mojego kolegi z pracy, jest endokrynologiem - tłumaczy.

- Nadal nic mi to nie mówi.

- Słuchaj, skarbie. Twoja babcia miała raka tarczycy. Jak wiemy, nowotwory, co prawda nie wszystkie, ale są dziedziczne, najbardziej od dziadków. Musimy to sprawdzić, a Ryan nam pomoże.

Jestem w szoku. Rak? Jaki do cholery rak?! Jestem zdrowa, nie mam problemów z tarczycą. Nic mi nie dolega, więc nie mogę mieć tego gówna! To jest po prostu niemożliwe. NIEMOŻLIWE.

- Mamo, ale ja jestem zdrowa. Jak koń.

- To się okaże - kończy naszą wymianę zdań.

Jestem przestraszona. Przecież to mama jest lekarzem, nie ja. Skoro ona ma takie podejrzenia... cholera! Nie chcę mieć raka! Nie chcę umierać! Jestem młoda, całe życie przede mną. Nie skończyłam studiów, a chciałam założyć własną firmę. Ponadto teraz mam świetną pracę, kochającego chłopaka, niezastąpione przyjaciółki. Mam też najlepszą rodzinę, a ich wszystkich nie mogę zostawić właśnie teraz. Nie mogę odejść z tego świata jako dwudziestotrzylatka!

- Jesteśmy - informuje mnie mama, zatrzymując auto przed dużym białym budynkiem. Wysiadamy z samochodu i kierujemy się w stronę wejścia do przychodni.

Mama od razu ciągnie mnie do pracowni USG. Zostawia mnie tam, każąc zdjąć płaszcz i odsłonić szyję, a sama idzie do swojego gabinetu po... właściwie to nie wiem po co.

Drżącymi rękami wykonuję polecenia rodzicielki i kładę się na łóżko. Rozglądam się po pracowni, a w końcu wlepiam wzrok w sufit. Rozmyślam nad tym, co może mi dolegać. Czy to będzie nowotwór złośliwy, który uniemożliwi jakiekolwiek leczenie, a mi został rok życia?

W końcu wraca mama w swoim kitlu lekarskim. Podchodzi do ultrasonografu i od razu go włącza. Po chwili przykłada posmarowaną żelem głowicę sondy do mojej szyi i przesuwa ją, patrząc na ekran urządzenia.

- Mamo...

- Cicho, nic nie mów - przerywa mi kobieta.

Przełykam szybko ślinę i leżę, nie ruszając się. W tym sam momencie do pomieszczenia wchodzi mężczyzna, zapewne ten endokrynolog.

- Jestem - mówi zdyszany. Widocznie spieszył się.
Miło.

- Podejdź tu szybko - mama woła go gestem ręki, nie patrząc na niego, a gdy ten podchodzi, pokazuje mu coś na ekranie. Doktor zabiera od niej sondę i teraz to on jeździ po mojej szyi. Jestem coraz bardziej zdenerwowana.

- Dobrze, wytrzyj się - endokrynolog podaje mi ręcznik papierowy, który odbieram i czyszczę swoją szyję. Po chwili siadam i spoglądam to na mamę, to na endokrynologa.

- Powiedzcie coś! - proszę, nie wytrzymując napięcia.

- Ma pani guza na tarczycy. Żeby stwierdzić, czy są to zmiany patologiczne, musimy przeprowadzić biopsję...

- Jaki guz?! Nie mam problemów z tarczycą!

- Przez USG nie mogę stwierdzić przyczyny. Choroby tarczycy można nabyć, nie muszą być wrodzone.

- Mama mówiła, że nowotwory są dziedziczne.

- Nowotwory owszem, ale choroby niekoniecznie. Tak jak mówiłem, biopsja...

- Zróbmy ją teraz - przerywam mu, pomimo swojego przerażenia.

- Ale... musi być pani na czczo, musimy...

- Nic jeszcze dzisiaj nie jadłam.

- Tak, Ryan. Zrób to dzisiaj - prosi mama.

- Dobrze - mówi doktor, wzdychając. - Zażywa pani jakieś leki, choruje pani na coś przewlekle?

- Nie i nie - odpowiadam cicho.

- Dobrze. Niech się pani kładzie.

Godzinę później wracamy z mamą do domu. Jestem zamyślona, nie zwracam na nic uwagi. Jest możliwość, że mam raka. To niezwykle przytłaczająca myśl. Świadomość, że w najgorszym wypadku... Nie chcę sobie nawet wyobrażać. Po moim policzku spływa pojedyncza łza.

- Sarah - zaczepia mnie mama. - Proszę Cię, nie zamartwiaj się tak. Ten guz może się okazać niegroźnym nowotworem.

- Przestań - wypowiadam cicho.

- Ale słyszałaś, co mówił Ryan. Wyniki będą w pierwszym tygodniu nowego roku i dopiero wtedy możemy się nad tym głębiej zastanowić. Teraz żyj, tak jak żyłaś do tej pory.

- Nic już nie mów - ucinam. Nie chcę o tym rozmawiać. Nie mam teraz na to siły, dlatego gdy już parkujemy auto w garażu, od razu idę do swojego pokoju, po czym kładę się na łóżko.

Nie dane mi jest posiedzieć samej w ciszy, gdyż po kilku minutach przychodzi do mnie tata.

- Kochanie - zaczyna cicho. Podchodzi do łóżka i siada na nim oraz głaszcze mnie po plecach.

- Nie pocieszaj mnie tylko - zamykam oczy.

- Nie będę, jeśli nie chcesz. Chciałem Ci tylko powiedzieć, że będę z Tobą, córeczko. Nie dam Cię skrzywdzić, nawet jakiemuś nowotworowi - wypowiada, a mi do oczu napływają łzy. Podnoszę się i wtulam się w tors mężczyzny, szlochając.

- Ja nie chcę umierać - chlipię.

- Nie umrzesz, rozumiesz? Na pewno nie teraz!

- Tato...

- Kocham Cię, córeczko - obejmuje mnie mocno i kołysze mną. - Umrzesz po mnie, zrozumiano? Po mnie.

Nie odpowiadam mu. Nie mam siły cokolwiek wydusić ze swoich ust. Po prostu płaczę.

Cześć! Przepraszam, że tyle musieliście czekać na rozdział, ale nastał taki czas w moim życiu, że moja książka przestała mi się podobać. Czuję, że nie nadaję się do pisania, nie umiem tego robić. Ale nie o tym chciałam.

Chciałabym wam z całego serca życzyć wesołych Świąt Bożego Narodzenia, abyście spełniali swoje marzenia i aby nowonarodzony Chrystus wam w tym pomógł. Spędźcie ten wyjątkowy czas szczęśliwie i w gronie rodzinnym. Dziękuję też, że czytacie to, co tutaj napiszę. Pozdrawiam i jeszcze raz Wesołych Świąt!

Załączam wam kolędę.

rosella_t

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro