Rozdział XIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

DAN

Odkładam telefon na łóżko i przecieram oczy. W Wigilię muszę jechać do Los Angeles do pracy. Około sześć godzin jazdy w jedną stronę. Mam nadzieję, że zdążę na kolację wigilijną z rodziną.

Jest jednak ogromny plus tej wycieczki, mianowicie osoba, która mi potowarzyszy.

Sarah Creig

Moja cudowna szefowa, ale przede wszystkim kobieta, której oddałem swoje serce. Może jestem głupi, ale liczę na coś ciekawego podczas tej podróży.

Spoglądam na zegarek, który wskazuje godzinę 0:12. Szybko ogarniam się i po dziesięciu minutach jestem zwarty i gotowy.

Przypominam sobie jednak, że nie mam numeru telefonu do Sarah. Biorę z łóżka komórkę i dzwonię do szefa.

- Słucham, panie Bolton? - odbiera dosyć szybko. - Jakiś problem?

- Nie, wszystko w porządku. Chciałbym jednak skontaktować się z panią Creig, lecz nie mam jej numeru. Mógłby mi pan go podać? - proszę z nadzieją, że się zgodzi. W końcu, jakby nie było, nie jest do tego uprawniony.

- Dobrze, za chwilę przyślę panu smsem numer pani dyrektor Creig. Czy to wszystko?

- Tak, dziękuję bardzo. Do usłyszenia - rozłączam się.

Za chwilę dostaję wiadomość od szefa i, nie czekając zbyt długo, telefonuję do szatynki.

- Tak, słucham? - słyszę w słuchawce jej piękny, kobiecy, ale zaspany głos.

- Cześć, z tej strony Dan - mówię, gdyż ona również nie miała mojego numeru. Po drugiej stronie następuje cisza.

- Dan, witaj - odpowiada cicho.

- O której mam po Ciebie podjechać? Ja jestem już gotowy.

- Jedziemy Twoim autem? - dziwi się.

- Tak, najlepiej mi się nim jeździ - uśmiecham się sam do siebie.

- Firma pokryje koszty związane z podróżą. Wracając, w zasadzie możesz już przyjechać. Tylko - przerywa na chwilę. - Bądź pod warsztatem mojego ojca. Jestem u rodziców.

- Dobrze. Do zobaczenia za kilkanaście minut.

Wyciągam z szafki nocnej małe, białe pudełeczko. Kupiłem dziewczynie prezent na święta. Muszę się zastanowić, w jaki sposób mam jej go wręczyć.

Kiedy podjeżdżam pod serwis Creiga, Sarah już tam jest. Parkuję na chwilę samochód, aby mogła wsiąść.

- Mam nadzieję, że długo nie czekałaś - mówię, ruszając w drogę.

- Nie, przyszłam chwilę temu. To gdzie jedziemy? - pyta, spoglądając na mnie niepewnie.

- Do Los Angeles.

Mam wrażenie, że krew odpływa z jej twarzy. Cóż, dla mnie to też nie jest dobra wiadomość.
Albo i jest.

- Nie wierzę - mówi cicho, jakby sama do siebie.

- Postaram się naprawić ciężarówkę najszybciej, jak się da i wrócić do Stanford o odpowiedniej porze. Sam nie chciałbym się spóźnić na Wigilię u mamy.

- Nie rozumiem jednego. Naszemu kierowcy samochód popsuł się w Los Angeles. Tam też znajduje się siedziba odbiorcy towaru. Jaki kłopot, żeby pracownik sam pofatygował się na miejsce rozładunku i wyjaśnił sprawę?

- Wiesz, zapewne nie mógł zostawić tira bez opieki, czy coś. To przecież Miasto Aniołów, tam może zdarzyć się wszystko.

- Możliwe - wypowiada kobieta po dłuższym zastanowieniu. - Okej, to najpierw zawieziesz mnie do tej firmy, a sam pojedziesz naprawiać ciężarówkę. Możemy się tak umówić?

- Myślę, że lepiej będzie, jak najpierw pojadę do tira, a tam dam Ci auto i pojedziesz załatwić tę sprawę. Wydaje mi się, że Tobie to zajmie mniej czasu - odpowiadam, na co Sarah patrzy na mnie zaskoczona.

- Dasz mi swój samochód? - pyta, niedowierzając. Śmieję się cicho.

- Tak, nie boję się o swoje cacko tak jak inni faceci. Ufam Twoim zdolnościom za kółkiem.

- Dzięki - kąciki jej ust unoszą się w uśmiechu, na co bicie mojego serca przyspiesza.

- Damy radę, Sarah. W końcu dzisiaj Wigilia. Większe szanse na cud - mówię, na co ona kręci głową z rozbawieniem i poświęca uwagę krajobrazowi znajdującemu się za szybą.

Zdziwiłem się i jednocześnie byłem bardzo zadowolony z faktu, że przez całą drogę rozmawialiśmy normalnie. Bez kłótni, wyciągania starych spraw, pretensji. Tak jak starzy dobrzy znajomi.
Jednak mi to nie wystarcza.

Kiedy jesteśmy już prawie na miejscu, odzywa się komórka Sarah. Szatynka szuka jej w torebce, a po chwili znajduje i odbiera.

- Słucham Cię, mamo - wzdycha.

- Gdzie Ty się podziewasz? - głośność w jej telefonie jest tak ustawiona, że wszystko słyszę.

- Musiałam pilnie wyjechać w sprawach służbowych. Przepraszam Cię najmocniej, ale to nie ode mnie zależało. Niestety nie będę mogła pomóc w przygotowaniach i przy ubieraniu choinki - smutnieje.

- Dobrze, nie wnikam. Zdążysz chociaż na kolację?

- Mam ogromną nadzieję, że tak - spogląda na mnie. - Muszę już kończyć, dojeżdżamy do celu.

- Dojeżdżamy? - dobiega mnie badawczy głos pani Creig.

- Eee... tak, jadę z jednym z pracowników. Mamuś, naprawdę kończę. Do zobaczenia - rozłącza się.

- Jesteśmy. Zapraszam na miejsce kierowcy - wysiadam z auta, a Sarah okrąża samochód i siada za kierownicą. Bez słowa odjeżdża. Ja natomiast udaję się do pracy.

Niecałą godzinę później tir jest już naprawiony, a kierowca właśnie jedzie na rozładunek. Ocieram pot z czoła i zauważam, że zbliża się moje Audi.
No proszę, idealnie się spięliśmy z robotą.

Może jesteśmy dla siebie idealni?

Sarah parkuje obok mnie i z gracją wysiada z samochodu. Jest widocznie z siebie zadowolona.

- Załatwione! - dumnie unosi głowę. Chciałbym ją w tej chwili przytulić i pocałować oraz powiedzieć, że zawsze w nią wierzyłem. Niestety, nie mam na to szans.
Cierpliwości, Dan.

- Gratuluję. W takim razie możemy wracać - wsiadam do auta. Sarah czyni to samo i za chwilę znajdujemy się już w drodze do Stanford.


- Chciałabym być już w domu - ziewa szatynka, kiedy jesteśmy już w połowie drogi.

- Uwierz mi, ja też - uśmiecham się lekko, patrząc na jej zamykające się oczy. Po chwili moja szefowa już śpi.

Korzystając z czerwonych świateł, wpatruję się w jej piękną, słodką twarz. Ostrożnie głaszczę ją po policzku. Jej skóra jest taka gładka i delikatna. Pragnę zbadać każdy centymetr jej ciała.

Klaksony samochodów stojących za mną przywracają mnie do rzeczywistości. Odrywam się od Sarah i ruszam dalej.

Do końca podróży dziewczyna spała. Nie chciałem jej budzić, kiedy punkt szesnasta byliśmy pod warsztatem mojego byłego szefa. Niestety musiałem.

- Sarah, jesteśmy - potrząsam lekko jej ramieniem, a ona chwilę potem budzi się.

- Już? - przeciąga się na tyle, na ile pozwoliło jej miejsce w Audi.

- Tak.

- No to... dziękuję za pomoc. I w ogóle. Wesołych Świąt - obdarza mnie szczerym uśmiechem, po czym wysiada z auta i idzie do domu.

Patrząc, jak się oddala, przypominam sobie o prezencie dla niej. Nie będę już za nią biegł, zresztą... powiedzmy sobie szczerze, raczej by go nie przyjęła.

Zawiedziony, kiedy chcę już odjeżdżać, w lusterku zauważam znajomą osobę.
Hm... Marie? Dziewczyna brata Sarah?

Nie wiele myśląc, wysiadam szybko z auta i podbiegam do niej.

- Marie, dzień dobry - mówię, torując jej drogę. Sądząc po spojrzeniu, jakim mnie obdarowuje, domyślam się, że wie, kim jestem.

- Słucham pana - mówi poważnie.

- Czy mogłabyś... czy mogłaby pani przekazać to Sarah? - wyjmuję z kieszeni pudełeczko.

- Dlaczego miałabym to zrobić?

- Wiem, że ode mnie tego nie przyjmie...

- I słusznie - przerywa mi. Zamykam na chwilę oczy.

- Proszę. To dla mnie ważne. Położy pani to pod choinką, a Sarah nie dowie się, od kogo dostała ten prezent. Ja - ucinam na chwilę. - Ja naprawdę ją kocham.

- Dobrze - Marie bierze ode mnie pudełeczko i odchodzi.

Oddycham z ulgą. Przynajmniej tyle.


Witam! Standardowo dziękuję za gwiazdki i komentarze oraz proszę, róbcie to dalej. Dobrej nocy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro