Rozdział XXVI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zalana łzami pakuję swoje ubrania w walizkę. Postanowiłam skorzystać ze zwolnienia lekarskiego i wyjechać na czas mojej nieobecności zarówno w pracy, jak i na studiach. Na Florydzie nawdycham się przynajmniej jodu, więc na dobre mi to wyjdzie.

Bilet na lot mam zabukowany na jutro rano. Lecę sama; zastanawiałam się, czy nie wziąć ze sobą Jane, jednak porzuciłam tę myśl. Muszę się z tym zmierzyć sama, muszę doprowadzić do ładu moje myśli, uczucia. Samotność mi to umożliwi.

- Sarah, przepraszam, nie mogłam nic... - nie dokańcza Jane, kiedy nagle wchodzi do mojego mieszkania, gdyż zza jej pleców wyłania się Jason.

- Piękna, ja Cię przepraszam. Naprawdę przepraszam - podchodzi do mnie, a następnie łapie mnie za rękę, którą natychmiast wyrywam.

- Wyjdź stąd lepiej - zasuwam walizkę, po czym stawiam ją pod ścianą.

- Nie dasz mi się wytłumaczyć?

- Nie, nie dam. Nie ma co tłumaczyć. Jesteś idiotą i tyle. Nad czym tu się rozwodzić? - spoglądam na Jane, która nerwowo przestępuje z nogi na nogę.

- Wyjeżdżasz? Nie ma mowy, nie puszczę Cię.

- Ha! Mam dosyć decydowania o mnie beze mnie! Ty, ojciec, wszyscy! Wynoś się stąd, ale już! - wydzieram się. Jestem tak wściekła, że Tyler nie protestuje. Wręcz w podskokach opuszcza moje mieszkanie.

Zostaję sama z Jane, która mierzy mnie wzrokiem. Wypuszczam głośno powietrze i chowam twarz w dłoniach. Na policzkach czuję zaschnięte ścieżki utworzone przez spływające łzy.

- Creig. Gdzie Ty się wybierasz? - blondynka krzyżuje ręce na piersiach.

- Wyjeżdżam - odpowiadam wymijająco.

- Gdzie?

- Na Florydę.

- Po co? Dlaczego?

- Nawdychać się jodu - wypowiadam z ironią.

- Creig! - syczy Osborne.

- Odpocząć, Jane. Odpocząć od tego, co się tu dzieje. Mam dość. Wiesz czego się dzisiaj dowiedziałam? - gestem ręki pokazuję, żeby usiadła i tak też robi.

- Oświeć mnie.

- Że mój ojciec kazał Danowi zerwać ze mną sześć lat temu.

- Słucham?! - dziewczyna jest nie mniej zaskoczona, niż byłam ja.

- Cóż...

- Bez urazy, ale Twój ojciec to świnia - przeczesuje nerwowo swoje włosy ręką.

- Mnie to mówisz? - uśmiecham się smutno.

I pomyśleć, że teraz mogłabym być w szczęśliwym związku, może w małżeństwie, kto wie. Może miałabym swój domek, swoje drzewko i dziecko w drodze. Może odczuwałabym, że jestem kochana i komuś potrzebna.

Tymczasem co? Siedzę z przyjaciółką w kiepskim humorze, rozmawiając o moim nieszczęściu. Sama, bez faceta, bez domu, bez dziecka w drodze. Tym bardziej nie czuję się kochana.

- Co zamierzasz? - odzywa się nagle Jane.

- Na razie wyjadę. Przemyślę. Spróbuję sobie wszystko poukładać. A przynajmniej to, co się da. Skorzystam ze zwolnienia. Nie chcę tu być. Dla mnie jak na razie cały Stanford jest przepełniony obłudą i kłamstwem. Oszustwo goni oszustwo. Nie chcę w tym dalej uczestniczyć.

- Lecieć z Tobą?

- Nie. Chcę być sama. Poza tym masz swoje obowiązki. Ale dziękuję - przysuwam się do niej, po czym mocno ją przytulam.

- Pamiętaj, że jestem, tak? Dzwoń, kiedy będzie trzeba - całuje mnie w policzek.

- Będę pamiętać - uśmiecham się, a Jane wstaje, żegna się i wychodzi.


Równo o ósmej rano samolot startuje i wylatuje w kierunku Florydy. Przede mną kilka godzin lotu, co jest jedynym minusem mojej podróży. Nie lubię latać, mam chorobę samolotową... czy coś.

Dlaczego tęsknię za Danem? Właściwie to głupie pytanie, bo wiem, że go kocham. Jednak... dosyć dziwnie się czuję. Uciekam przecież głównie od niego. Gdyby się nie pojawił...

Gdyby się nie pojawił, nadal żyłabym w swoim sztucznym, doskonałym świecie. W świecie, który stworzyłam, aby zapomnieć o nim. Aby móc w końcu żyć jak normalny człowiek. Utworzyłam wokół siebie bańkę ochronną przed ponownym zranieniem.
Która pękła wraz z jego pojawieniem się.

Można powiedzieć, że teraz nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy mogli być razem. Niby nic, ale jednak... boję się tego. Boję się ponownie mu zaufać, powierzyć swoje ciało i duszę, chociaż tylko tego pragnę, tego najbardziej od życia żądam. Na co więc czekam? Aż się rozmyśli? Nie... jeśli kocha, to się nie rozmyśli.
Kocha.

Uśmiecham się mimowolnie. Kocha mnie. Kocha. Właśnie mnie. Jedyny człowiek, przy którym mogę być w pełni szczęśliwa. Jest moją jutrznią. Moją nadzieją.
Od której uciekasz, kretynko!

Uciekam od niego, bo coś mnie powstrzymuje przed związkiem z nim. Nie wiem, czy to tylko i wyłącznie strach. Nie wiem.

Nie chcę już myśleć. Chcę odpłynąć. Chcę zasnąć.

Po wylądowaniu w Tampie, dotarciu do hotelu i zakwaterowaniu, przebieram się w pokoju, po czym natychmiast wzywam taksówkę, która zawiezie mnie na plażę w Clearwater. Na tę samą plażę, na której opłakiwałam Dana.

Po ponad godzinie jestem już na miejscu. Spaceruję po mokrym piasku, a fale co raz obmywają moje stopy. Słońce powoli zachodzi za horyzont, co nadaje niesamowity klimat. Ludzi jest coraz mniej. Fale są coraz większe. A ja... ja zatrzymuję się i patrzę na linię oddzielającą wodę od nieba. Poprawiam na nosie okulary przeciwsłoneczne oraz wdycham świeże morskie powietrze. Odchylam lekko głowę do tyłu, aby skorzystać z ostatnich promieni słonecznych i poczuć bijące od nich ciepło.

W tym momencie źle się czuję z tym, że jestem tutaj sama. Chciałabym podziwiać z kimś ten niesamowity zachód słońca. Chciałabym się do kogoś odezwać, skomentować piękno tego miejsca, jego czar i niezwykłość.

Przypominam sobie o mamie. Ona nie jest niczemu winna, chociaż pamiętam, że również była przeciwko mojemu związkowi z Danem. Jednak nie miała nic wspólnego z tym, co zrobił ojciec. Teraz rodzicielka może się martwić. Postanawiam więc do niej zadzwonić.

- Dziecko! Ja tu od zmysłów odchodzę! Dodzwonić się nie mogę, w mieszkaniu Cię nie ma. Gdzie Ty się podziewasz? - pyta rozpaczliwie mama, a mi kraje się serce.

- Nic mi nie jest, mamuś. Jestem na Florydzie. Wyjechałam, żeby oderwać się od tych wszystkich złych wydarzeń.

- Wydarzeń? To co się jeszcze stało? - słyszę, że jest zmartwiona.

- Zerwałam z Jasonem. Nie pytaj, o co chodzi.

- Skąd wzięłaś pieniądze na taką drogą podróż? - zmienia temat, za co w sumie jej dziękuję.

- Mamo, ja pracuję. W dodatku na bardzo dobrym stanowisku - przewracam oczami. Przecież nie jestem już małą dziewczynką na utrzymaniu rodziców.

- Tak, faktycznie. Kochanie, córeczko... jest mi tak strasznie przykro - wybucha płaczem, co powoduje u mnie ścisk w żołądku, a moje oczy zachodzą mgłą.

- Wiem, mamo. Możesz o tym nie mówić? Nie chcę tego rozpamiętywać, staram się z tym oswoić. W tym momencie mi nie pomagasz - mówię jej.

- Przepraszam. Trzymaj się, dobrze? Pamiętaj, że masz jeszcze opatrunek - przypomina, na co automatycznie przykładam rękę do mojej osłoniętej rany.

- Pamiętam, nie mogłabym zapomnieć. Całuję, do zobaczenia - rozłączam się, nie czekając na odpowiedź.

Siadam na suchym piasku. Moje ręce ponownie wędrują do opatrunku. Nie zasłaniam go niczym. Nie wstydzę się go. Boję się tylko, co zobaczę, kiedy go jutro zdejmę.

Cześć! Dzisiaj nie mam żadnych nowości ani pytań. Chcę tylko podziękować za waszą obecność. Wasze gwiazdki i komentarze wiele dla mnie znaczą. Dziękuję i buziaki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro