Rozdział XXVII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

DAN

Myślałem, że wyjawienie jej prawdy jakoś mi pomoże. Widocznie myliłem się. Nie mam z nią kontaktu, nie przyjechała do mnie, nie zadzwoniła. Sam też, nie chcąc naciskać, nie nachodziłem jej. Chciałem, żeby sobie przyswoiła to, co jej powiedziałem.

Tymczasem Sarah nie daje znaku życia od kilku dni. Nie odbiera, kiedy dzwonię. Nie otwiera drzwi, mimo że walę w nie pięściami. Nawet nie wyszła mnie opieprzyć i pogonić, jak to ona. Chyba że znowu zniknęła.

Czyżbym ponownie musiał pytać Jane Osborne o miejsce pobytu jej przyjaciółki? Nie wiem, czy zechce mi powiedzieć. Jeśli Sarah powiedziała blondynce prawdę, to może ona uznać mnie za ciotę i kretyna.
Gdyby tylko wiedziała...

Trudno, najwyżej mnie wygoni. Muszę porozmawiać z Sarah, jednak najpierw dowiem się, gdzie ona jest.

Dojazd do Jane nie zajmuje mi dużo czasu, gdyż niedługo później jestem już pod jej domem. Mocno pukam do drzwi. Tym razem otwiera mi blondynka.

- Dan? Co Ty tu robisz? - jest zdziwiona.

- Gdzie jest Sarah?

Dziewczyna spuszcza głowę. Trafiłem, ona zna miejsce pobytu szatynki. Teraz tylko muszę z niej wyciągnąć tę informację.

- Nie mogę Ci powiedzieć - kręci nerwowo głową.

- Możesz. I musisz. Chcę z nią porozmawiać - przekonuję ją.

- Przykro mi - blondynka chce zamknąć drzwi, jednak nie pozwalam na to.

- Gdzie ona jest? - syczę.

- Nie powiem Ci, nie rozumiesz? To nie jest Twój zasrany interes!

- Właśnie że mój, Jane! Kocham tę dziewczynę i chcę o nią zawalczyć. Teraz, kiedy zna prawdę. Nie odpuszczę. Mów, gdzie ona jest!

- Wziąłeś się w garść. To dobrze. Jest w Tampie - informuje mnie, a wiadomość ta zaskakuje mnie. Sarah jest na drugim końcu Stanów.

- Wiesz, gdzie się zatrzymała?

- Niestety nie. Ale zakładam, że codziennie przesiaduje na plaży w Clearwater. Szczególnie wieczorami. Uwielbia tam patrzeć na zachód słońca.

- Dziękuję Ci, naprawdę. Cześć - żegnam się z Jane.

Może to szalone, ale zamierzam do niej lecieć. Zrobię wszystko, żeby tylko ze mną była. Wiem, że to ona jest tą jedyną. Tylko ją kocham, tylko jej oddałem swoje serce. Jest moja.

Drugi raz dzisiaj parkuję auto pod firmą. Muszę wziąć urlop, nie mogę ot tak wyjechać i opuszczać pracy. Mam nadzieję, że szef się zgodzi. Bo jeśli nie to... to będę musiał poszukać sobie innego zajęcia.

Wjeżdżam windą na odpowiednie piętro, a następnie szukam gabinetu prezesa. Gdy już go znajduję, pukam lekko.

- Proszę! - słyszę, więc wchodzę do środka.

- Witam, panie prezesie. Mogę zająć panu chwilę? - pytam niepewnie.

- Tak, zapraszam, panie Bolton. Proszę usiąść.

- Wiem, że pracuję tutaj dopiero drugi miesiąc, jednak chciałbym wziąć urlop. Najwyżej do tygodnia, nie więcej.

- Panie Bolton - Carter wzdycha ciężko. - Nie wiem co mam panu powiedzieć.

- To naprawdę ważna sprawa prywatna. Mogę obiecać, że będę pracował za dwóch.

- Nie trzeba - śmieje się szef. - Wystarczy, że będzie pan wydajny za jednego. W porządku, dostanie pan ten urlop, tyle że bezpłatny.

- To nie ma znaczenia, dziękuję - oddycham z ulgą. Ważne, że niedługo zobaczę Sarah.

Wracam do domu, aby zabukować bilet na lot przez internet oraz spakować się. Muszę też wytłumaczyć wszystko mamie. Nie ukrywam, że może to być trudne, jednak nie tracę nadziei, że Aubrey mnie zrozumie.

Jestem naładowany pozytywną energią. Wierzę, że uda mi się ją odzyskać. Dam jej wszystko, cały świat. Będę z nią zawsze, nie opuszczę jej. Za bardzo ją kocham.

I właśnie w tym momencie wpada mi do głowy jeszcze bardziej szalony pomysł niż ten o wyjeździe. Jego wykonanie jest niepewne, jednak spróbuję. Bez ryzyka nie ma zabawy. A przecież lecę na Florydę. Tam chyba wszystko jest możliwe.

Jak burza wpadam do domu oraz od razu biegnę na górę do swojego pokoju w celu jak najszybszej rezerwacji biletu. Tak jak się spodziewałem, chwilę później zagląda do mnie mama.

- A Tobie co się stało? - wyciera ręce w ścierkę, więc zapewne oderwałem ją od gotowania.

- Mamo, potrzebuję pieniędzy z konta, które zostawił mi ojciec - informuję ją. Jest w szoku.

- Wszystkie?

- Wszystkie.

- Dan, tam jest dwadzieścia tysięcy dolarów do jasnej cholery! Po co Ci tyle pieniędzy? - chyba ją zdenerwowałem.

- Tampa to drogie miasto...

- Tampa?! - przerywa mi. - Wybierasz się na Florydę? Po jaką cholerę?

- Mamo - spoglądam na nią i poważnieję - żeby odzyskać Sarah.

Jej twarz widocznie łagodnieje. W zasadzie sama chciała, żebym o nią walczył, więc muszę podjąć wszystkie możliwe kroki, żeby to zrobić.

- Ale aż tyle pieniędzy? - kobieta siada na moim łóżku.

- Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć, tak? To co, dasz mi kartę do tego konta? - uśmiecham się do niej.

- Dam. Tylko masz ją odzyskać - grozi mi palcem - bo jak nie, to będziesz te pieniądze odpracowywał.

- Przecież to moja kasa - protestuję.

- Trudno - rodzicielka śmieje się. - Stawiam, że skoro potrzebne Ci te pieniądze na już, to niedługo lecisz?

- Właśnie rezerwuję bilety na jutro - odpowiadam.

- Dobrze, zaraz przyniosę Ci kartę - wzdycha, po czym wychodzi.

Myślę, że cała kwota dwudziestu tysięcy dolarów nie zniknie podczas mojego pobytu w Tampie, jednak wolę być ubezpieczony. Poza tym na Sarah nie żałuję pieniędzy.



Razem z mamą wchodzę do budynku lotniska. Kobieta kroczy przy mnie aż do odprawy.

- Tylko bądź ostrożny, synu - poleca.

- Mamo! Jestem już dorosły - przewracam oczami.

- Ale nadal ze mną mieszkasz - puszcza mi oczko.

- Nie, to Ty mieszkasz ze mną - odpowiadam jej tym samym.

- To fakt. Dobra, leć już. Nie narób mi tylko wstydu.

- Sarah Cię nawet nie zna, mamusiu. Do zobaczenia - całuję ją w policzek, po czym odchodzę na odprawę.



Wsiadam do taksówki, która zawiezie mnie do hotelu. Nie wiem, gdzie zatrzymała się Sarah, więc wynająłem taki, który mi pasował. Najchętniej położyłbym się spać zmęczony po locie, jednak muszę spróbować już dzisiaj znaleźć szatynkę. Według wskazówki Jane, najpierw zacznę od plaży w Clearwater.

Taksówkarz czeka na dole, a ja w tym czasie szybko doprowadzam się do ładu w hotelowym pokoju, po czym wracam do taksówki. Zanim pojadę na plażę, chcę wstąpić w jeszcze jedno miejsce.

Płacę za kurs dosyć dużo, jak to w drogim mieście, po czym pieszo kieruję się w stronę oceanu. Jest bardzo gorąco, mimo wieczornej pory. Przyznam szczerze, że nigdy nie byłem na Florydzie, więc mam również okazję zobaczyć coś nowego.

Jestem lekko poddenerwowany. Nie wiem, jak zareaguje na mój widok. Czy się wścieknie, czy może ucieszy. A najważniejsze - czy zgodzi się ze mną być.
Jeśli w ogóle tutaj jest.

Będąc już na plaży, szukam jej wzrokiem. Ludzi jest dosyć mało, zapewne przez coraz to późniejszą porę. Jednak kiedy jestem już blisko oceanu, zauważam ją. Siedzi na piasku i wpatruje się w horyzont.

Ona tam jest. Do dzieła.

Witajcie! Wierzę, że zaciekawił was ten rozdział. I przede wszystkim, że się spodobał. Wszystko dzieje się szybko, jednak jest to zamierzone działanie. Miłego wieczoru!




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro