Rozdział IV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sarah

Biegnę przez łąkę. Mam na sobie białą, letnią sukienkę, a we włosy wetknięty jest kwiat stokrotki. Jestem szczęśliwa. Uśmiechem zarażam Matt'a, który siedzi na kocu i przygląda mi się. W końcu chłopak wstaje i podchodzi do mnie. Jego uśmiech znika. W jego miejsce pojawia się cienka linia. Niebo staje się ciemne, niemal czarne chmury zasłoniły słońce, a trawa stała się krwistoczerwona. Zaczynam się bać. Biegnę ile sił w nogach, a on podąża za mną. Nagle przewracam się. Patrzę w bok i widzę leżących obok mnie rodziców. Całych we krwi. Zaczynam płakać. Oni nie żyją, ale oczy mają otwarte i złowrogo na mnie patrzą. Słyszę nad sobą głos Matt'a i zauważam nad sobą zbliżającą się w moim kierunku siekierę...

- Aaaaaaaaaaaa! - krzyczę i w ułamku sekundy podnoszę się do pozycji siedzącej. Cholera, miałam koszmar. Jestem cała zlana potem, a po moich policzkach ciurkiem spływają łzy. Co to do cholery miało być?! Nie oglądałam wczoraj żadnego horroru, w zasadzie nigdy ich nie oglądam, bo się boję. Nikt też nic mi nie naopowiadał, nic nie przeczytałam. No błagam, to chyba nie przez to, czego dowiedziałam się o panu Boltonie! Co jest takiego w tym, że ma dziewczynę? Co w tym do cholery jest strasznego? Przecież on mi się tylko podoba! Znaczy... no tak, podoba. Ale nic więcej. Co prawda odkochuję się w moim prześladowcy ze snu, ale jednak nadal coś do niego czuję. Poza tym, nie można się tak szybko zakochać. Znam Dana dopiero jakieś dwa tygodnie. To zdecydowanie za mało.
- Sarah! - słyszę swoje imię i w tym momencie do mojego pokoju wbiega mój brat Louis. Szybko podbiega do mnie i mocno przytula. - Co się stało?
- Miałam zły sen - odpowiadam spokojnie. - To nic takiego.
- Strasznie krzyczałaś - mówi cicho Lou. - Co to był za sen?
- Nie chcę o nim mówić, chcę zapomnieć, okej? - pytam, na co chłopak tylko potakuje. Louis jest wysokim, wysportowanym brunetem z szarymi oczami i delikatną opalenizną. Mój starszy brat uśmiecha się do mnie życzliwie.
- Chodź na śniadanie - mówi i wychodzi z mojego pokoju. Spoglądam na zegarek - 8.12. Za około dwie godziny powinnam odebrać z lotniska* moją drugą przyjaciółkę, Zoey. Dziewczyna mieszka w Dallas, w Texasie, więc niezbyt często mamy okazję, aby się zobaczyć. Dzisiaj przylatuje na dwa tygodnie, zaś w kolejnym miesiącu ja lecę do niej. Bardzo się za nią stęskniłam. Zoey to bardzo oddana przyjaciółka, w dodatku jest niezwykle piękna. Ma ciemnobrązowe włosy sięgające jej do łopatek lub nawet dłuższe i tego samego koloru oczy. Jest bardzo szczupła, czego jej bardzo zazdroszczę. Patrzę na swoje nogi i wzdycham ciężko.
- Dużo wam brakuje do ideału, co? - mówię do nich i klepię dłonią w swoje uda. Wstaję ociężale z łóżka i kieruję się do łazienki.

Gdy schodzę na dół, dochodzą mnie śmiechy i niesamowite zapachy. Wchodzę do kuchni, gdzie widzę Marie oraz mojego brata. Louis siedzi na hokerze przy wyspie kuchennej, patrząc, jak jego dziewczyna obraca na patelni omlet. Brunetka jest ubrana w czarny podkoszulek i białe szorty. Jest dosyć niska, ale to tylko dodaje jej uroku. Marie odwraca się w moją stronę i czule się uśmiecha.
- Witaj, Sarah. Zapraszam Cię na omlet - mówi, nakładając gorące danie na talerz stojący przed Lou. Ten dziękuje jej, skradając dziewczynie buziaka i zabiera się za jedzenie. Siadam obok niego, gdzie czeka na mnie równie ciepły posiłek. Nalewam soku pomarańczowego do przygotowanej wcześniej szklanki i również zaczynam jeść. Muszę przyznać, że Marie jest urodzoną kucharką.
- Świetny jest ten omlet - komplementuję jej zdolności gastronomiczne. Dziewczyna uśmiecha się.
- Cieszę się, że Ci smakuje - odpowiada, siadając na przeciwko mojego brata. Widząc ciche szepty Marie i Lou, kończę szybko swój posiłek i postawiam wyjść z domu. W przedpokoju zakładam na nogi moje czerwone trampki, które powinny pasować do czarnego topu z logiem The Rolling Stones oraz dżinsowych szortów. Biorę z wieszaka torebkę i wychodzę z domu. Zegarek na ręku wskazuje godzinę 9.03, więc postanawiam przejść się na lotnisko pieszo. Samolot Zoey powinien wylądować o 10.20, więc myślę, że zdążę.

Czterdzieści minut później jestem już na miejscu. Czekam na przyjaciółkę w hali przylotów. Wiedząc, że mam jeszcze trochę czasu, idę do automatu po wodę. Upał w Stanford to co prawda nie nowość, ale ten ciepły klimat czasem naprawdę doskwiera. Wrzucam monetę i wciskam przycisk, który zapewnia o otrzymaniu wody mineralnej. Niestety jestem pechową dziewczyną, tak więc automat wciął moje pieniądze, a wody jak nie było, tak nie ma. Uderzam pięścią w budkę, jednak nie mam siły użerać się z panią z obsługi, do której mogłabym zadzwonić po zwrot moich pieniędzy, więc wrzucam kolejną monetę i ponownie wciskam przycisk. Tym razem zakup się udaje i po chwili mam butelkę wody w swoich rękach. Wracam do miejsca, gdzie czekałam na Zoey i z zaskoczeniem zauważam, że przyjaciółka stoi z bagażem kilka kroków ode mnie. Odwraca się w moją stronę i biegnie do mnie, puszczając wcześniej trzymaną rączkę swojej walizki. Po chwili rzuca mi się w ramiona.
- Sarah, stęskniłam się strasznie! - krzyczy w moje ramię. Zaczynam się śmiać, a dziewczyna wtóruje mi.
- Ja też, Zoey - odpowiadam. Dziewczyna odsuwa się ode mnie i mierzy mnie wzrokiem.
- No no, Craig, jaka z Ciebie laska - mówi z uznaniem. Rumienię się. - Te rumieńce to chyba Ci zostaną na zawsze.
- Muszę się z tym pogodzić - wzruszam ramionami i idę po bagaż Zoey. Wyciągam z torebki telefon i dzwonię po taksówkę.
- Mów, co u słychać u was! - dziewczyna klepie mnie niespodziewanie w plecy.
- Może Ty powiedz, co u Ciebie - wypinam jej język.
- Pogadamy przy kawie, hm? - puszcza mi oko.
- Okej, Nexus Cafe. Tam pójdziemy.
- Świetnie - uśmiecha się. Teraz tylko musimy czekać na taksówkę.

* w Stanford prawdopodobnie nie ma lotniska, najbliżej jest do lotnisk w San Francisco i San Jose.

Przychodzę z kolejnym rozdziałem! Jeśli czytasz, to zostaw po sobie znak. Czekam na wasze opinie, do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro