11. Odejście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ponownie wróciliśmy do motelu. Usiadła na łóżku, obok mnie Cas, a bracia na przeciwko. Wszyscy czekali, aż przekaże im to, czego dowiedziałam się od Pauline.
- A więc - podjęła - może to wam się wydawać głupie i bezsensowne, ale ta dziewczyna powiedziała mi, że Judith Shackelford zabiła się przez .. grę.
- Grę? - Dean uniósł obie brwi - Jaką grę? Planszową? Komputerową?
- Powiedziała, że to był challenge.
- Challenge? Że niby zabiła się przez jakieś głupie wyzwanie?
- Na to wygląda. Mówiłam, że to będzie bezsensowne.
- Jak nazywał się ta gra? - spytał Sam, który nie wiadomo kiedy, zdążył zasiąść przy laptopie.
- Blue Whale Challenge. - odparłam, obracając głowę w jego stronę.
Słyszałam i widziałam, jak stuka palcami w klawiaturę, a potem skakał oczami w górę i w dół, szukając zapewne odpowiedniego linku. W końcu usłyszeliśmy mały triumf w jego głosie.
- Mam. " Niebieski Wieloryb to gra, podczas której uczestnicy dostają różne zadania. Przez 50 dni koordynator każe im między innymi dokonywać samookaleczenia, unikać snu i oglądać horrory..."
- Chore. - powiedział pod nosem Dean.
- "...gra powstała w Rosji i jest aktualnie coraz bardziej popularna. Uczestnicy gry rejestrują się na stronie internetowej, podając pełne dane osobowe, w tym swój numer telefonu, na który następnie otrzymują zadania do wykonania. Codziennie otrzymują jedno ustalone zadanie. W ostatni, pięćdziesiąty dzień, uczestnik musi skoczyć z wysokiego budynku i odebrać sobie tym samym życie." - brunet skończył czytać i popatrzył na nas wymownym wzrokiem.
Zapadła cisza.
Patrzyliśmy nawzajem na siebie, oczekując, aż ktoś się pierwszy odezwie.
- Możemy wywnioskować z tego tylko jedno - starszy z braci wstał powoli z łóżka - to nie jest sprawa dla nas.
- Nie jestem tego pewnie. - odezwał się Castiel.
- Dlatego?
- Bo coś poczułem, przy zwłokach. I przy tamtej żywej dziewczynie też, tylko trochę słabiej.
- Było to coś konkretnego?
- Energia. Tylko, że nie należała do żadnej z nich, była z zewnątrz.
- W taki razie wypadałoby sprawdzić czyja jest i go złapać. - Dean spojrzał na brata.
- Chcesz iść to niej do domu? - Sam poprawił się na krześle.
- To chyba jedyne wyjście. Cas, byłybyś w stanie stwierdzić, kogo jest ta moc, gdybyś jeszcze raz ją poczuł?
- Spróbuję. - odpowiedział niepewnie anioł.
- Dajcie mi dziesięć minut i będę miał adres. - brunet pochylił się nad ekranem.
I rzeczywiście, minęło niespełna dziesięć minut, a Sam miał już dokładnie informacje gdzie mieszka blondyneczka.
Chłopaki spakowali potrzebne rzeczy i ruszyliśmy pod znalezione miejsce zamieszkania.

Zatrzymaliśmy się na nowoczesnym osiedlu, dwa domy dalej i we czwórkę powędrowaliśmy do Pauline. Bracia stanęli niepewnie przed drzwiami, zastanawiając się co powinni powiedzieć po zapukaniu do nich. Dean wyciągał już rękę, by zastukać w ciemnobrązowe drewno, ale wtedy go zatrzymałam. Popatrzył na mnie zdziwiony.
- Gdzie ich samochód? - zapytałam.
Rozejrzeliśmy się dookoła. Nie było przy ich domu garażu, więc wyglądało na to, że ich nie ma.
- Cholera...- mruknął Dean.
- Zaczekajmy na nich w aucie. - zaproponował Sam.
I wszyscy z powrotem ruszyliśmy do Impali. Nie, nie wszyscy. Castiel podszedł do drzwi najbliżej jak się dało. Stał tak przez chwilę że skupioną miną, aż w końcu odezwał się, odchodząc od wejścia.
- Nie jest pusty.
Odwróciliśmy się jednocześnie w jego stronę.
- Energia. I to bardzo silna. - rzuciła krótko anioł.
Bracia natychmiast wyciągnęli pistolety i podbiegli do drzwi, które Dean wyważył jednym, porządnym kopnięciem.
Weszłam do domu jako ostatnia.
Pierwsze, co zauważyłam, to przestronny salon z otwartą kuchnią, w którym stała wysoka kobieta w białej sukni. Wyglądała na bardzo zaskoczoną.
- Pani O'Connell? - spytał Sam, opuszczając broń.
- Nie. - kobieta wykrzykiwał usta w tajemniczym uśmiechu - Nie do końca.
- Od niej bije energia. - oznajmił Cas podchodząc w jej stronę - Czym jesteś? - wysunął trochę ostrze.
- Anioł? - spytała kobieta patrząc na niego - Pierwszy raz od bardzo dawna spotykam anioła.
- Czym jesteś i co tu robisz?!
- Nie takim tonem, nie życzę sobie tego - powiedziała, udając oburzenie.
- Pauline! - zawołał nagle Dean, biegnąc w kierunku kanapy.
Sam poszedł za bratem i uklęknął koło niego.
Powędrowałam za nimi wzrokiem. Koło stolika, na dywanie, leżała dziewczyna. Popielata blondynka. Pauline. W kałuży krwi.
- Nie żyje - odezwała się dama w białej sukni.
Bracia Winchester spojrzeli na nią, a ona na nich. Dean najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale wtedy Cas wbił ostrze w kobietę. Patrzyła teraz na anioła, a potem na rekojeść sterczacą z jej brzucha.
- Żałosne - powiedziała i odrzuciła Casa na obok.
Tak, rzuciła nim przez pokój, jakby nic nie ważył.
Widziałam, jak anioł walną głową o szafę, która połamała się, po czym upadł na podłogę, niczym szmaciana lalka.
Dosłownie ułamek sekundy po tym, jak Castiel zaczął lecieć przez salon, Dean zerwał się na równe nogi, by zaatakować kobietę, jednak ta, używając telekinezy (jak dla mnie to wyglądało na telekineze) popchała obu braci i przywarła ich do ściany. Ci zaś bezskuteczne szarpali się, starając uwolnić swoje ciała od niewidzialnej siły.
- Dzień dobry, córeczko Hadesa - zwróciła się do mnie.
Chciałam się spytać, skąd wie czyją jestem córką, choć w sumie to bardziej chciałam uciec, ale nie byłam w stanie zrobić ani tego, ani tego. Obleciał mnie strach, nogi przykleiły mi się do paneli, a gardło zaschło tak, jakbym miała w przełyku Saharę. Z opresji wyciągnął mnie Dean, który w dalszym ciągu próbował oderwać się od ściany.
- Kim ty do cholery jesteś?
- No tak, gdzie moje maniery? Jestem Marena, słowiańska bogini śmierci. - ukłoniła się teatralnie.
- Świetnie... - mruknął blondyn.
- Nie podoba ci się coś?
- Może to, że jesteś psychopatyczną suką, która morduje niewinne dzieciaki!
- Wypraszam sobie. - położyła dłoń na wyskokości mostka i zrobiła obrażoną minę. Przez cały czas wyglądała tak, jakby grała w jakimś przedstawieniu. - Czymś muszę się pożywiać, a oni sami się o to prosili. Przecież nikt im nie kazał grać. Nie moja wina, że ta dzisiejsza młodzież jest taka podatna na te wszystkie bzdury umieszczane w internecie. - zrobił niewinne oczy, ale wcale jej to nie wyszło, bo wyglądała... po prostu źle - Ja tylko skorzystałam z sytuacji.
Dean nie odpowiedział, tylko mierzył ją wzrokiem, a ona jego. Wydawało się, że trwa to wieki, że żadne z nich nie odpuścił i będą się tak na siebie gapić bez końca.

Chciałam wykorzystać moment nieuwagi bogini, wyciągnąć Colta i strzelić jej w łeb. Już sięgnęłam za pasek, gdy przypomniałam sobie, że mam tylko jeden nabój. Cofnęła rękę w chwili, gdy Marena na mnie spojrzała.
- Wróćmy do ciebie, kochana. - powiedziała, dumnie stąpając w moją stronę - Ponąć Hades zawarł umowę z Lucyferem, by cię dopaść. - mówiła powoli, wyraźnie wymawiając każde słowo - Ciekawe, co ja bym dostała, gdybym osobiście dostarczyła ciebie do niego - ujęła mój podbródek i spojrzała mi w oczy, a ja, chcąc nie chcąc musiałam spojrzeć w jej.
Były złowrogie, zimne, bez życia, koloru jasnoniebieskiego. Mogłabym przysiąść, że im dłużej się w nie patrzyłam, tym jaśniejsze się stawały, aż nabrały stalowej, połyskując barwy.
Tak, teraz była tego pewna, jej tęczówki zaczęły świecić, a druga ręką niebezpiecznie zbliżała się do mojej głowy.
Mrugnęłam kilka razy i poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mnie z transu. W ostatniej chwili odskoczyłam do tyłu i prawie potknęłam się o dywan.
- Nie ruszaj się z łaski swojej. - podeszła, wyciągając dłoń - To nie będzie boleć.
- Uważaj, bo ci uwierzę. - cofnęłam się o krok.
- Kim, uciekaj. - usłyszałam Sama.
- Nie zostawię was. - szybko spojrzałam w jego stronę.
Bracia najwyraźniej sobie odpuścili. Nie szarpali się już, zrozumieli, że to i tak nic nie da.
- Zostawisz. - bogini cały czas pochodziła do mnie z wyciągniętą ręką. W pewnym momencie nie miałam już dokąd iść. Stałam oparta o drzwi, patrząc jak kobieta gładzi mnie po włosach.
- Zostawisz. - szepnęła - Nawet nie będziesz wiedziała kiedy.

I wtedy Marena poleciała w lewno, bijąc barkiem o ścianę i tym samym strącając jakiś obraz. Zdążyłam zauważyć niebieskie światło, które ją uderzyło. Doskonale wedziałam do kogo należało. Popatrzyłam na Casa. Z wielkim trudem próbował się podnieść, ale nie był w stanie utrzymać się na nogach. Musiał naprawdę bardzo mocno uderzyć o szafę.
- Jak śmiesz!? - bogini wstała i wycelowała w niego otwartą dłonią.
I znów poleciała, tym razem do tyłu, na drugi koniec pokoju. Uderzyła w szklane drzwi, które rozprysły się na drobny mak, a kobieta wyleciała ma podwórko.

Spojrzałam na swoje dłonie. Trzęsły się niemiłosiernie. Podniosłam wzrok na Marene. Stała w wejściu, cała okaleczona, z krwią cieknącą po twarzy i przedramieniach. Uśmiechała się, uśmiechała w tak okropny sposób, niczym wiedźma z horroru, a jej rany zarosły w błyskawicznym tempie, nie zostawiając po sobie śladu (no, pomijając czerwoną maź po krwi, która nie zdąrzyła jeszcze zakrzepnąć).
- No, no! Nasza mała Kimberly pokazała pazurki! - krzyczała, idąc szybkim krokiem po dywanie i zostawiając za sobą krwawe ślady - Uważaj, bo te czarne oczka wyjdą ci z orbit, jak będziesz się tak gapić!
Straciła swój wdzięk i teatralny charakter. Wyglądała, jakby wszystko było jej jedno, nie zwracała uwagi ani na sposób wysłania się, ani na to, jak się porusza. Jej ułożone wcześniej włosy były rozczochrane, a piękna suknia poszarpana.

Ponownie spojrzałam na dłonie. Na jednej z nich pojawił się czarny dym, kształtem przypominający ognik. Wzdygałam się. Po chwili jednak zdałam siebie sprawę, że należy on do mnie, że prawdopodobnie sama go jakoś wytworzyłam.
Bogini była już blisko i ponownie chciała mnie chwycić. Bez zastanowienia podniosłam rękę, a czarny dym wystrzelił, przebijając kobiecie ramię na wylot. Ta z niedowierzaniem popatrzyła na dziurę z której wupłynęła ciemna wydzielina.
- Ty suko...
Rzuciła się na mnie, ale nie dała rady mnie złapać. Na mojej drugiej dłoni pojawił się dym. Bez wchłania cisnęłam nim w jej kierunku.
Marena padła na podłogę, a z jej brzucha sączyła się krew, którą bezskuteczne próbowała zatamować. Ostatniem sił pchnęła mnie do tyłu i powstała z kolan. Chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie, opierając się o jeden z foteli, przy którym ponownie padła. Jej suknia, jak i dłonie, nabrała czerwonego koloru.
Obeszłam ją naokoło. Ta próbowała mnie chwycić, ale była zbyt słaba, jej palce zsuwały się po mimo płaszczu. Przystanęłam, spoglądając w jej jasne oczy, a kolejny czarny ognik pojawił się na mojej dłoni.
- Nie... z-zabijesz mnie. - powiedziała z trudem bogini, wypluwając krew.
- Tak sobie wmawiaj.
- Mnie się n-nie da za...bić.
Podniosłam rękę na wysokości jej czoła. Dym wystrzelił, zostawiając po sobie dziurę na jego środku.
Ciało Mareny upadło na biały dywan. Brązowe włosy zrobiły się ciemniejsz z powody brunatnej cieczy, ciało powoli traciło swoją barwę, tak samo jak tęczówki, teraz już praktycznie bezbarwne.

W momencie, w którym kobieta wyzionęła ducha, bracia odzyskali kontrolę nad swoimi ciałami i mogli oderwać się od ściany. Brunet od razu podbiegł do mnie, po czym zaczął wypytywać, czy dobrze się czuję. Nie odpowiedziałam mu, tylko chwyciłam go za ramię, na tyle mocno, by mógł to w ogóle poczuć. Niewyraźnie widziałam jego zatroskaną twarz oraz Dean na końcu pokoj, który pomaga wstać aniołowi. Czułam się tak, jakby ktoś wyssał że mnie całą energię. A potem nagle straciłam gruntu pod nogami.
I ciemność.
Ogarnęła mnie ciemność.

- Cas, oszalałeś?!
- Muszę to zrobić Dean, to moi bracia, a sprawa dziecka Lucyfera dotyczy nas wszystkich.
- Oni cię wykorzystują.
- Nie tym razem. Muszę im pomóc znaleźć Kelly.
- Jakby nie mogli zrobić tego bez ciebie.
- Dean zrozum, jeśli Nephilim się urodzi będzie po całej ludzkości.
- Myślisz, że tego nie wiem?! Uważasz, że to mnie nie obchodzi?! Mylisz się i to bardzo. Jak cholera zależy mi, aby odnaleźć Kelly i to dziecko! Mi, Samowi, nawet Mary!... dlaczego nie potrafisz jej wyleczyć..?
- Chciałbym to zrobić, ale nie jestem archaniołem.
- Ten rak z każdym dniem coraz bardziej ją zżera...
- Coś wymyślimy, jak zawsze.
- Mam nadzieję.
- Póki co, obiecaj mi coś, Dean. Gdy mnie nie będzie, doprowadzicie Kim bezpiecznie do Bodie.
- Wrócisz, prawda?
- Obiecaj.
- Obiecuję.
- Pilnuj jej, bo czasami traci nad sobą kontrolę. Widziałeś jej oczy, gdy atakuje? One nie wróżą nic dobrego. I jeszcze jedno. Ściga ją zabójca Hadesa i demony Lucyfera.
- Co?
- Nie mogą jej dopaść.
- Nie dopadną, ale dlaczego ją ścigają?

I wtedy usłyszałam skrzypnięcie drzwi.
- Jak się czuje Kim? - zabrzmiał głos Sama.
- Jeszcze się nie obu...
Otworzyłam oczy.
- Kim? Spokojnie, nie wstawaj. - Dean przytrzymał mnie ręką - Zemdlałaś. - poinformował mnie spokojnie - Jak się czujesz?
- Lekko osłabiona.
- Przyniosłem ci wodę. - brunet podał mi odkęconą butelkę.
Chwyciłam ją w obie ręce i zaczęłam łapczywie pić. Przy okazji wylałam trochę cieczy na bluzkę i pościel. Skończywszy, oddałam prawie pustą, półlitrową butelkę i powoli wytarłam rękawiem brodę.
- I jak? - Sam usiadł koło mnie.
- Lepiej. - delikatnie opadłam na poduszkę - A jak ma się Castiel? Mocno przywalił o tą szafkę.
- Nic mi nie jest. - anioł przystanął nade mną.
- To dobrze - odparłam, wpatrując się w jego przejrzyste oczy - Co się w ogóle stało? W tamtym domu.
- Pokonałaś boginię - powiedział z nutką dumy Dean.
- Jak?
I zapadła cisza.
Wyraźnie słyszałam tykanie zegara, zawieszonego naprzeciw łóżek. Słyszałam cichą muzykę, dochodzącą z sąsiedniego pokoju. Słyszałam ludzi, rozmawiających na parkingu motelowym.
Trwało do dość długo, a może to było tylko takie wrażenie, w każdym razie musiałam to przerwać, ponownie zadając to samo pytanie.
- Jak?
- Nic nie pamiętasz? - Samuel zbliżył się do mnie.
- Tylko jak Castiel rzuciła nią o ścianę i próbował wstać. To ostatnie moje wspomnienie.
- Nie przypominasz sobie tego, co zdarzyło się zaledwie kilkanaście sekund później?

Czy to pamiętałan? Tak, chyba tak, ale nie w tamtej chwili.

- Niezbyt. Możecie odświeżyć mi tą sytuację?

I brunet opowiedział mi wszystko tak, jak faktycznie było. Niedowierzałam, choć doskonale wiedziałam, że była to prawda.
Rzuciłam w nią czarnym dymem i to trzy razy! Czy to oznaczało, że posiadam jakąś nadludzką zdolność? Najprawdopodobniej tak. Jezu .. zabiłam ją ... Zabiłam już drugą osobę ... przecież to nie może być prawda ...
Ale nią była i nie mogłam tego żaden sposób zmienić.

- Kim, wszystko w pożądku? - Dean miał zaniepokojoną minę.
- Dajmy na to. - starałam się uśmiechnąć - Mogę jeszcze wody?
I znów młodszy z braci podał mi butelkę. Tym razem opróżniłam całą.
- Zabiłam ją... dymem?
- Nie da się ukryć - odparł Dean.
- Czyli .. posiadam jakąś moc?
- Tak, do bardzo duże prawdopodobieństwo.
- O Boże - westchnęłam.
- Boga aktualnie tutaj nie ma - wtrącił cicho Cas.
Spojrzała na niego, miał zamyśloną minę. Chyba znów chciał się zapytać, czy wszysko gra, czy się jakoś trzymam, ale go wyprzedziłam.
- Wszystko okej. - wykonałam uspokajające ruch ręką.

Tak naprawdę zajęło mi dłuższą chwilę, zanim otrząsnęłam się z tego wszystkiego.
Powoli wstałam z łóżka i skierowałam się ku łazience.
- Macie jakąś koszulkę, w której wyglądałaby w miarę normalne? Bo swoją muszę wyprać.
Dean podszedł do jednej z toreb i wyjął oliwkowy podkoszulek. Rzucił go w moją stronę, a ja chwyciłam go w locie.
- Dzięki.
- Nie ma sprawy. Możesz zatrzymać - powiedział wstając z kolan - Na mnie jest trochę za mała.
Skinęłam tylko głową i weszłam do łazienki.

Zimny prysznic, to był to, czego potrzebowałam, by wyjść z tego koszmaru.
Niestety, nie obudziłam we własnym łóżku, przy słonecznym poranku nowego dnia. Nadal tkwiłam w wannie, trzymając nad sobą metalową słuchawkę prysznica.
Westchnęłam ciężko, zakręciłam wodę i wytarłam się ręcznikiem.
Na suchą, szorstką skórę nasunełam koszulkę, która sięgała mi do połowy ud, a następnie dżinsy, że sztyletem tkwiacym u boku i Coltem schowanym z tyłu.
Wyszłam z toalety trzymając w lewe ręce moją bluzkę,a w prawej płaszcz, lecz przystanęłam, gdy zorientowałam się, jak wszyscy na mnie patrzą.
- Co? Czemu macie takie miny? - zapytałam, poprawiając pasek od spodni.
- To może wy sobie pogadajcie, ja pojadę do pralni - powiedział Sam, podchodząc do mnie i wyciągając mi bluzkę z ręki.
- Coś się stało? - podjęłam, gdy brunet zniknął za drzwiami do pokoju, jednocześnie wieszając płaszcz na krześle.
- Odchodzę - wyznał Cas bez namysłu.
- C-co?
- Chodź Kim, usiądź. - Dean złapał mnie pod ramię i posadził na łóżku.
- Jak to .. odchodzisz? - słowa uwięzły mi w gardle.
- Wzywają mnie moi bracia.
- Ale... Przecież sam mówiłeś, że przed nimi uciekasz. Sam mówiłeś, że nie chcesz ich już znać!
- Kimberly, spokojnie. - Winchester położył mi rękę na ramieniu.
- A ty nawet nie próbujesz bo powstrzymać?! - ryknęłam w stronę blondyna.
Dean popatrzył się na mnie tak, jak rodzic patrzy się na dziecko, kiedy do niego pyskuje. Nie powiedział jednak nic poza tym, że już omawiał ten temat z nim.
- I tak po prostu się na to zgadzasz?
- Nie, nie zadowala mnie ten jego pomysł, ale uwierz, tak będzie dla nas wszystkich najlepiej.
- Co?!
- Nie masz pojęcia, co się dzieje na tym świecie. On właśnie ma zamiar uratować nam życie. Musisz się pogodzić z tą decyzją.
Patrzyłam się tempo gdzieś w stronę Castiela. Nie widziałam go, nie widziałam nic realnego. Przed oczami mijały mi obrazy ubiegłych dni i jedno zdanie, jedna złożona mi obietnica - że ten pierzasty aniołek doprowadzi mnie do Bodie.
- Okej, nie że coś, ale zostawiasz mnie? - skrzyżowałam ręce na wysokości klatki piersiowej.
- Nie zachowuj się jak rozpieszczony bachor - powiedział nagle blondyn.
Muszę przyznać, zrobiło mi się wtedy głupio, bo Dean ma rację. Moje zachowanie naprawdę było idiotyczne i nieuzasadnione. Westchnęłam, po czym opuściłam ręce wzdłuż ciała.
- Przepraszam. Ale... obiecałeś doprowadzić mnie do miasta, a teraz jestem zdana na siebie... Wiem, na samym początku i tak chciałam sama podróżować, ale po tym, co do ciebie się dowiedziałam...
- Hej - starszy Winchester położył mi rękę na ramieniu - masz przecież mnie i Sama.
- Myślałam, że jeździcie za sprawami.
- Uwierz, nie tylko. - uśmiechnął się lekko.
Spojrzałam na anioła. Stał nad nami niczym stróż i uważnie obserwował naszą konserwację.
Nagle wstałam z miękkiego materaca i rzuciłam się mu na szyję. Cas ledwie utrzymał się na nogach - zachwiał się do tyłu i przez moment stał na jednej nodze. Przytuliłam go tak mocno, jak tylko potrafiłam. Odwzajemnił uścisk. Staliśmy tak dobre dwie minuty, po czym z wielką niechęcią się od niego odsunęłam.
- Zobaczymy się jeszcze, prawda? - wytarłam pojedynczą łzę.
- Na pewno. Odwiedzę cię w tym twoim bezpiecznym mieście. - otworzył moją dłoń i dał mi klucz do pokoju motelowego.
- Mam nadziej. - uśmiechnęłam się szeroko, pokonując tym samym napływającą ciecz do moich oczu.
- Cas - Dean podszedł do nas - trzymaj się - zarzucił na niego jedno ramię i poklepał go po plecach w męskim uścisku.
- Jak cała sytuacja się ustabilizuje to wrócę do was, a wtedy razem pojedziemy do Kim.
- Jasne. - blondyn puścił Castiela i odwrócił się ku mnie - Nie ma nawet mowy, żebyśmy tego nie zrobili.
- Cieszy mnie to. - nieukrywałam radości, jaka mnie wtedy ogarnęła.
To naprawdę miłe z ich strony, że stałam się dla nich kimś, o kim nie łatwo zapomnieć. W ich życiu zapewne było pełno kobiet, które przepadły w zapomnienie, a ja stałam się tą, na której im w jakimś stopniu zależy. Mówię w jakimś, bo na pewno istnieje część pań, które są dla nich ważniejsze ode mnie, ale to już nie moja sprawa.

Patrzyliśmy w milczeniu jak nasz pierzasty przyjaciel wychodzi przez białe drzwi motelowego pokoju, jak staje w nich i bacznie się nam przygląda, ja podnosi rękę w geście pożegnania i ostatecznie, jak za nimi znika.
- I tak po prostu... odszedł. - powiedziałam jakby sama do siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro