12. Spragnieni władczej krwi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Wróci - odparł po pewnym czasie Dean, odwracając się - Zawsze wraca.
Wpatrywałam się jeszcze przez chwilę w białe drzwi.
To zdarzyło sie tak szybko... przed chwilą znajdowałam się naprzeciw niego, a teraz przyglądam się miejscu, gdzie niedawno stał. Tak, jakby nigdy go tu nie było.
- Nie martw się - usłyszałam troskliwy głos blondyna - nic mu nie będzie. To potężny anioł, da sobie radę.
Obróciłam się na pięcie i spojrzałam na niego.
- Mam nadzieję - rzekłam, starając się lekko uśmiechnąć.
- Nie widziałaś z jakich tarapatów się wydostawał. Z jakich wydostawał nas.
- Już. - uniosłam obie dłonie - Wierzę. Wierzę w każde twoje słowo.
Winchester podniósł lewy kącik ust na te słowa.
- No co? - z zaciekawieniem wygięłam brwi w łuk.
- Nic takiego. Po prostu przypomniałem sobie, że na początku naszej znajomości nie do końca byłem z tobą szczery.
- Oh... Dobrze wiedzieć. - usiadłam na krześle stojącym przy stoliku. - Jak bardzo byłeś ze mną NIEszczery?
- To naprawdę błahostka, nie ma do czego wracać.
- Rozpocząłeś ten temat, więc wypada go skończyć.
- No dobra - po dłuższej chwili wyczekiwania, blondyn zasiadł naprzeciw mnie - skoro tak bardzo chcesz to usłyszeć.
- Na ogół lubię słuchać opowieści, to bardzo fascynujące - dodałam, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.
- Świetnie - odparł trochę sceptycznie - Mówię od razu, nie jestem dobry w opowiadaniu.
- Jeśli tak chcesz się wymigać, to wiedz, że ci się nie uda.
- Szkoda - westchnął, składając przed sobą ręce - Zacznę od naszego ojca. Mówiłem ci, że zabierał nas na mecze basketballa i uczył nurkować w oceanie. Nie byla to prawda. Odkąd tylko pamiętam szkolił nas na łowców. - przerwał - I w sumie tyle.
- Tyle? Jakże długa ta historia. - powiedziałam z nutką sarkazmu - Może by tak ją kontynuować?
- Powiedziałem to, co chciałaś usłyszeć. Teraz wiesz, jak cię okłamałem. Wystarczy.
- No nie wiem. Po twojej minie wnioskuje, że dalszy ciąg jest bardziej intrygujący i pragnę bo poznać.
- Wystarczy.
- Dlaczego tak bardzo nie chcesz...
- Wystarczy! - przerwał mi, wstając gwałtownie z krzesła.

Oczy miałam szeroko otwarte i z przerażeniem wlepiłam wzrok w mojego towarzysza. Widziałam, jak naprężyły się jego wszystkie możliwe mięśnie, jak żyłki w oczach stały się bardziej czerwone, jak cały gotował się ze złości.
Dean nie zwrócił na mnie uwagi, tylko poszedł szybkim krokiem do łazienki.
- Przepraszam... - wyszeptałam w pustą przestrzeń.

Niecałe trzydzieści minut później wrócił Sam z oliwkową torbą w prawej ręce. Podnosiłam głowę znad 'Desperacji' i spojrzałam na niego. Przywitał mnie pytającym wzrokiem.
- Gdzie jest Dean?
- Od dłuższego czasu w łazience - rzuciłam, znów patrząc w książkę.
- Jak to od dłuższego? - spytał, kładąc bagaż z ciuchami na podłodze.
- Eh... - zamknęłam książkę i zmusiłam się, by spojrzeć mu w oczy - Byłam zbyt natrętna, chcąc dowiedzieć się co nieco o... waszej przeszłości i... stwierdzam, iż go zdenerwowałam. - zacisnęłam mocno usta.
Brunet ze zmęczeniem zerknął w stronę łazienki.
- Lepiej nie pytać go o takie rzeczy. Nie lubi o nich mówić. - przysiadł koło mnie.
- Teraz będę to wiedzieć. - spuściłam ze wstydu głowę - A tak w ogóle, co z Pauline? - chciałam dyskretnie zmienić temat.
- Żyje, Cas ją uleczył. Była w lekkim szoku - oznajmił - W miarę, jak pozwalała na to jej psychika, wytłumaczyliśmy, co się stało. Nie do końca wierzyła w istnienie bogów, ale to chyba lepiej.
- A Marena? Posprzątaliście... pozostałości po niej?
- Nie musieliśmy. Ona, po prostu wyparowała.
- Wyparował? Jak woda?
- Tak, jak woda.
- A wyrządzone szkody? Jeśli dobrze pamiętam wybiłam szklane drzwi. - z niepewnością spojrzałam na bruneta.
- Daliśmy jej pieniądze, by kupili nowe, ale nie chciała przyjąć. Uznała, że jej matka ma ich wystarczająco.
- Zastanawia mnie, jak wytłumaczy brak szyby.
- Może tym, że wleciał w nią duży ptak?
- Sprytne - przyznałam - Została jeszcze kwestia dywanu.
- Wyrzuciliśmy go. Zawiozłem was tu i pojechałem z Pauline po nowy. Jej matka na pewno nie zauważy różnicy, wygląda wręcz identycznie.
- Oby.

- O co dokładnie się wkurzył? - wczął znienacka rozmowę Sam.
Opowiedziałam mu dokładnie całą sytuację, od momentu wyjścia Casa. Brunet słuchał z zamyśloną miną, opierając brodę na dużej dłoni. Gdy skończyłam, wyprostował się nieco i przeczesał palcami bujne włosy.
- Zawsze wybucha, gdy rozmowa schodzi na ten temat. - westchnął - Obwinia się o wszystko, zwłaszcza o błędy ojca. Uważa, że wszystkie nieszczęścia, które nas spotkały to jego wina i teraz próbuje naprawić przeszłość, robiąc to. - młodszy z braci wskazał na tablicę korkową na której zostały porozwieszane wycinki z gazet.
Przyjrzałam się dokładnie kolorowym artykułą. Wszystkie dotyczyły samobójstw w najbliższej okolicy. Był tam między innymi dwunastoletni chłopiec, bliźniaczki z Longmont oraz "nieszczęśliwe zakochany" licealista. Gazety podawały najdziwniejsze powody tych masakrycznich zdarzeń, lecz żadna z nich nie wpadła na trop prawdziwej przyczyny - gry.
W jednej chwili pomyślałam o tych wszystkich, nikomu nic nie winnych nastolatkach. O moich rówieśnikach. Ciarki przeszły mi po plecach.
- Kim? - z zamyślenia wyrwał mnie głos Sama.
- Hymm? - spojrzałam na niego trochę nieobecna - A tak, przrpraszam, rozmyślałam.
- Nieszkodzi. - uśmiechnął się delikatnie.
- Dlaczego Dean się obwinia? - obróciłam gwałtownie głowę w jego stronę - Przecież był wtedy tylko dzieckiem.
- Nie. - nagle w drzwiach łazienki stanął Dean, który (jak mogłam się domyślać) od dłuższej chwili przyglądał się nam - Nigdy nim nie byłem. - rzekł, przechodząc przez pokój.
Chwycił swoją skórzaną kurtkę i wyszedł trzaskając drzwiami.
Sam ewidentnie chciał wyjść za bratem, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
Wstałam powoli z łóżka, chwytając płaszcz wiszący na krześle i oznajmiła, że nic tu po mnie i idę do swojego pokoju. Brunet tylko kiwną głową, odprowadzając mnie wzrokiem do wyjścia.

Było ciepło. Pierwszy dzień marca, a było ciepło, pomimo iż dochodziła siedemnasta a słońce, ostatnimi promieniami naswietlało naszą małą Ziemię.
W Butler o tej porze musiałabym nosić ciepłą kurtkę.
"Witamy w Kolorado, tu zimno nie będzie ci doskwierać" pomyślałam przechodząc przez parking.
Przystanęłam przed progiem, szukając kluczy po wszystkich możliwych kieszeniach. Ostatecznie wyjęłam je z tyłu spodni.
Przekręciłam mały, połyskujący w zachodzącymi słońcu kluczyk i nacisnęłam klamkę. Weszłam do środka, popychając za sobą drzwi. Gdy usłyszałam cichy trzask zamka, nagle ogarnęła mnie ciemność.
I brak czucia.
Znowu.

Powoli zaczęły dochodzić do mnie dźwięki otoczenia i światło. Czułam zimno oraz ucisk na nadgarstkach. Ospale otworzyłam oczy. Słabe, żółte światło żarówki dotarło do moich źrenic. Podniosłam głowę.
Znajdowałam się w jakimś drewnianym pomieszczeniu. Trzy metry przede mną stał metalowy stół, długi na całą ścianę (niecałe cztery metry). Leżała na nim masa przedmiotów, ale nie byłam w stanie ich rozpoznać, mój wzrok nie zdołał się jeszcze wyostrzyć.
Niepewnie spuściłam spojrzenie na obolałe nadgarstki.
I wtedy, diametralnie 'ożyłam'. Zaczęłam szarpać się na wszystkie strony świata, próbowałam poruszyć nogami, ale nie byłam w stanie. Ogarnęła mnie panika. Słyszałam swój niemierny oddech, głośny, dyszący oddech. Obracałam nerwowo głową, rejestrując otaczające mnie ściany.
Byłam skuta, a dokładniej przykuta do starego, miejscami pokrytą rdzą krzesła.
Gorzej już być nie może, prawda?
I tu się zdziwiłam.
Podczas szarpaniny poczułam niewielki ból. Zerknęłam w to miejsce. Było to przedramie. Totalnie mnie wówczas zamurowało.
W najbardziej widoczną żyłe miała wbitą iglę, z której wystawała plastikowa rurka, zakończona woreczkiem wiszącym na haku.
Woreczkiem transferowym pełny krwi.
Mojej krwi.

Poczułam się słabo, miałam lekkie zawroty głowy, a przed oczami migotały mi czarne plamki. Zacisnęłam place na oparciu krzesła, aby nie myśleć o tym, że zaraz zemdleję. Skupiłam się za zimnym metalu, który mrowił moje opuszki.

I wtedy usłyszałam skrzypnięcie drewnianych drzwi. Zamroczona, obróciłam głowę w tym kierunku.
Do niewielkiego pomieszczenie weszło dwóch mężczyzn, wyrwani żywcem z jakiegoś gangu motocyklowego. Jeden z nich, większy masą (rozumem pewnie też), przystanął przede mną i podrapał się po brodzie.
- Strasznie wolno to idzie. - rzekł do drugiego, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Starałam się zachować pozory obojętności w stosunku do tych typów, ale chyba jednak było po mnie widać, jak panicznie się boję.
- Już świta, a my nawet nie mamy całego worka. - kontynuował gościu z brodą.
Drugi z nich, niższy i zwinniejszy, obszedł krzesło od tyłu, po czym w ułamku sekundy znalazł się przy haku.
- Damy radę. - odparł, wysokim głosikiem.
- Nie sądzę. - rzucił mi poważne spojrzenie.
- Przecież nie musimy się spieszyć. I tak nas nikt tu nie znajdzie.
- Racja, ale ostatni samolot lecący do Europy nie będzie na nas czekać.

Niższy spuścił głowę na te słowa, tak, jakby było mu wstyd.
- Myśl, Scott, to nie boli.
- Wybacz, ja wciąż nie mogę uwierzyć w to, że opuszczam mój dom.
- Dom? Dom?! Przecież nic nas tu nie trzyma, a tym bardziej ciebie. - wypowiedział z naciskiem ostatnie słowo - A teraz przestań użalać się nad sobą i idź przyszykować wóz, póki jeszcze nie ma słońca. - wskazał placem w stronę drzwi.
Scott z niechęcią oddalił się od nas, snując nogami po spruchniałych panelach. Całkowicie uleciał z niego wcześniejszy entuzjazm.
- A, i jeszcze jedno! - krzyknął za nim jego szef.
Chudy motocyklista stanął w bezruchu na te słowa.
- Nie zapomnij porządnie przymocować mojego harley'a, bo jak obije się w trakcie jazdy, to pożałujesz.
Scott chwycił za klamkę i wyszedł, zamykając ostrożnie drzwi, zostawiając mnie sam na sam z tym .. no, nie za przyjaznym facetem.
- Jak tam Kimberly, hy? - pochylił się tak, że mogłam spojrzeć mu w oczy. Znaczy on mógł spojrzeć w moje, ja w jego niezbyt, gdyż nosił ciemne pilotki.
I skąd znał moje imię? Kim, do jasnej cholery on jest?
Odruchowo przycisnęłam plecy do oparcia krzesła, by być jak najdalej od niego.
- Oh, moja droga, nie masz się czego bać. Nic ci nie zrobię. - pogłaskał mnie po policzku. Miał dłoń niczym papier ścierny, koszmarnie nieprzyjemną i brudną od Bóg jeden wie czego. - Do czasu. - dodał po chwili, ściągając okulary i kładąc je na długim blacie.
Jednocześnie pochwycił z niego jakiś przedmiot i ponownie uklęk z nim przede mną.
- Nieźle - rzekł, wymachując matowym szczyletem, który dostałam od Deana - srebro. A więc jesteś również łowcą. Co za ironia losu.
- Nie jestem łowcą. - odezwałam się w końcu i przeraziłam. Przeraziłam moim głosem, który nawet w minimalnym stopniu nie przypominał mojego. Był ochrypnięty, słaby, w wyższej tonacji, a ponadto ledwie wypowiadałam jakiekolwiek słowa.
- Nie? A więc po co ci SREBRNY nożyk? - przyłożył mi ostrze do szyi.
- Ja nie poluję, po prostu się bronię. - czułam, jak dola warga drży przy każdej sylabie, wydobywającej się z moich ust.
- Okej, a więc - znów odwrócił się do mnie plecami, odłożył sztylet i wziął jakąś inną rzecz - skąd masz go?
Stanął w lekkim rozkroku, unosząc to w jednej ręce, tak bym mogła objąć wzrokiem cały przedmiot.
Rzecz jasna, był to Colt.
Podszedł, pokazując mi go dokładniej, bym ujrzała każdy detal, każdy szczegół.
- Nie jesteś łowca, hę? Więc skąd go masz? I to jeszcze z pociskiem. Jakim cudem, skoro wszystkie wystrzelono. Jakim, do kurwy nędzy cudem, skoro WSZYSTKIE WYSTRZELONO?! - rzucił się na krzesło, opierając wielkie łapy na moich kruchych rękach, przyciskając mnie tym samym do zimnego, zardzewiałego metalu. Stykaliśmy się praktycznie nosami.
Czułam na sobie jego oddech, widziałam jego piwne, zmęczone życiem oczy, zmarszczki szpecące wcale nie tak starego człowieka. Widziałam jego gniew, wypełniający najdrobniejsze zakamarki jego ciała i umysłu. Frustrację, gdy zdał sobie sprawę, że nieodpowiem mu na to pytanie.
Tkwiliśmy tak przez dłuższy czas - on, dyszący z wściekłości prosto w moją twarz, ja, ze spoconymi dłońmi, które mocno ściskałam.
- Nie odpowiesz, prawda? - wyszeptał - Nie odpowiesz, bo wiesz, że nic ci nie zrobię. I tu się mylisz. Przecież mogę cię torturować - mówił do mojego ucha - Mogę to robić, nie marnując przy tym twojej cennej krwi. - odsunął się, złożył ręce jak do modlitwy i po kolei zaczął strzelać palcami - To jak będzie?

Nie ukrywam, z trudem przełykałam slinę. Moja zbita wydzielina utykała mi w gardle, niczym ogromny kamień, którego nie sposób skruszyć.
Wbiłam moje tępe spojrzenie w jego ogromne paluchy, spoglądałam, jak nieśpiesznie je wygina.
Zalał mnie pot. Czułam, jak pojedyńcze kropelki spływają mi po czole, zatrzymują się na chwilę na krańcu nosa, po czym swobodnie opadają na moje spodnie i koszulkę. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo utopię się we własnej wydzielinie gruczołowej. Po prostu cudnie.

Ponownie zakręciło mi się w głowie, a po ciele przeszedł dreszcz. Stopniowy brak krwi dawał się we znaki.

- Jesteś cholerne upartym stworzeniem. - stwierdził, biorąc do ręki pierwszą-lepszą, napotkaną pod dłonią rzecz. Na moje nieszczęście był to klucz francuski - Jak wrócę - wymierzył nim we mnie - chcę usłyszeć odpowiedź.
Ruszył przez pomieszczenie, obijając ciężkimi butami o podłogę. Pociągnął za klamkę tak, że prawie ją wyrwał, po czym wyszedł, trzaskając za sobą rozsypującymi się drzwiami.

Wzięłam głęboki oddech i powoli wypuściłam powietrze. Cała się trzęsłam. Trudno mi było stwierdzić, czy z osłabienia czy ze strachu. W każdym razie, nie ustalenie tego jest teraz najważniejsze. Muszę się wydostać, muszę się skupić na tym, jak się wydostać.
Nie będzie to łatwe.
Nie posiadam niczego, co mogłoby posłużyć za wytrych, nie mam również możliwości, by czegokolwiek dosięgnąć.
Skuta, na jakimś odludziu z niepoczytalnymi facetami. Tak skończę? Nie ma nawet takiej opcji. Zawsze jest jakieś wyjście, prawda?

Dobra, koniec użalania, czas na jakieś działania.
Najpierw trzeba pozbyć się igły.
Pochyliłam się na tyle, na ile byłam w stanie i zębami próbowałam złapać plastikową rurkę. Oczywiście nic z tego nie wyszło.
Wyprostowałam plecy, wciągnęłam zalatujące zgnilizną powietrze i uchyliłam się ponownie. Wyginałam szyję na wszystkie możliwe sposoby, lecz nic to nie dało. Igła ani drgnęła. Próbowałam nawet sięgnąć jezykiem, oczywiście bezowocnie.
W pewnym momencie byłam już na wyczerpaniu. Pot spływał mi do oczu i niemiłosiernie szczypał, głowa stała się ciężka, a ponadto zbierało mi się na wymioty.

Kolejny raz stare drzwi dały o sobie znać.
Wyprostowałam się gwałtownie, a marna zawartość mojego żołądka zrobiła obrót o 360°. Zagryzłam wargi, by nie puścić pawia.
Motocyklista, wkurzony jeszcze bardziej niż przedtem, stanął we wchodzącym słońcu, pośród kurzy otulającego całe pomieszczenie. Przeszedł koło mnie, uderzając kluczem o krzesło. Podskoczyłam na głośny dźwięk, który wydał metal po spotkaniu z drugim metalem.
- A więc? - zainicjował kolejną, donikąd prowadząca rozmowę - Fiutek Scott wcale nie poprawił mi humoru, także mam nadzieję, że przemyślałaś pewne sprawy, podczas mojej krótkiej nieobecności. - na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech, ale momentalnie zgasł z kolejnym uderzeniem klucza o krzesło.
Zacisnęłam powieki, gdy pochylił się i położył zimny, ciężki przedmiot na mojej ręce.
- Czyli jednak będziesz milczeć. A wiesz co się dzieje z tymi, którzy milczą?- spytał wolno, tak, jakby chciał, abym wyraźnie go usłyszała - Cierpią.

W jednym momencie poczułam potworny ból u dłoni. Odrzuciłam głowę do tyłu, wydzierając się wniebogłosy. Krzyk rozniósł się po niewielkim pomieszczeniu, wracając do moich uszu w zdeformiwaniej, przeraźliwiej formie.
Ten dupek przygniut mi palec. Nie, przepraszam, ZMIAŻDŻYŁ.
Łzy napłynęły mi do oczy i z wolna zaczęły spływać po policzkach. Ciężko dyszałam, z trudem łapiąc powietrze. Uchyliłam powieki, by spojrzeć na to, co mi zrobił.
Palec wskazujący praktycznie nie istniał, zwisał bezwładnie na resztkach kości.
Przechyliłam głowę na bok i zwymiotowałam.
- Wiedziałaś, że dłonie to najlepsze miejsce do tortur? - złapał mnie za podbródek i uniósł do góry - Są delikatne i wręcz idealnie unerwione. Wyczuwa się na nich każde, najmniejsze uszczypnięcie.
Zacisnęłam mocno usta pod wpływem nagłego, rosnącego bólu, rozchodzącego się stopniowo po przedramieniu.
- Zmieniłaś może zdanie? Nie? To powiedz "papa" kolejnemu paluszkowi.
- Czekaj! - wykrzyczałam z trudem - Cze... czekaj.
Mój środkowy palec był już włożony pomiędzy zaciski klucza. Sterczał tak, drżąc ze zdwojoną siłą.
- Dziecinka poszła po rozum do głowy?
- P-po co... to robisz?
- Czyli jednak nie.
Trzask pękanych kości (w sumie to kostek) wypełnił pustą, stęchłą przestrzeń wokół nas.
I znów z mojej krtani wydarł się splątany strachem okrzyk. Łzy rozpoczęły kolejną wędrówkę po mojej twarzy, ale tym razem było ich znaczne więcej. Gęsto otuliły moje gałki oczne, zasłaniając widok na otaczający mnie świat (jeśli światem można nazwać to zagrzybiałe miejsce). Udało mi się rozpoznać sylwetkę ogromnego motocyklisty, nachylającego się, by zmiażdżyć następnego w kolejce palca.

- Błagam... - wyjęczałam przez łzy - Błagam przestań... P-powiem co chcesz. Tylko przestań. - spojrzałam w jego ciemne, martwe od trudów życia oczy. Wydawały się cieszyć.
Tak, na pewno się cieszyły, na pewno ON się cieszył. Był zadowolony, bo w końcu mnie przełamał, bo w końcu mu uległam.
Nieznacznie odsunął się od krzesła, wcąż dzierżąc w prawej ręce klucz francuski. Postukiwał nim w równomiernym tempie o swoją lewą dłoń. Powoli, unosił go na wysokość barków i pozwolił, by nieśpiesznie opadł na wielgachną łapę, robiąc przy tym ciche "pac".
- Mów. - rzucił krótko, nieustannie bawiąc się metalowym narzędziem.

Z trudem przęłknęłam ślinę. Odewrałam mokre plecy od zimnego oparcia. Dean'owa koszulka mocno przylegał do tyłu mojego ciała.
Przez chwilę pomyślałam sobie, że jestem spocona jak świnia idąca na rzeź. Szybko jednak wepchałam tą myśl w najgłębszą szufladkę mego umysłu.
- Dostałam go. - wybełkotałam niewyraźnie, spuszczając głowę.
- Kontynuuj. - zachęcił mnie machnięciem klucza.
- Nie wiem, kto to b-był.
Brodacz odłożył swoją 'zabawkę', zacisnął dłoń w pięść i wymierzył mi prawego sierpowego.
Głowa odskoczyła mi w bok. Miałam wrażenie, że zaraz wypadną mi wszystkie zęby. Wstrząśnięta, sprawdziłam językiem, czy na pewno są one na swoich miejscach. Były, całe szczęście.
Ból spowodowany uderzeniem dotarł dopiero po chwili. Aktualnie cała lewa strona, od pasa w górę, pulsowała z jego powodu.
- Wiesz. - rzekł, pełen powagi - Doskonale wiesz.
Patrzyliśmy na siebie, niczym odwieczni wrogowie, którzy znają siebie na wylot. Wiedzą, kiedy jeden oszukuje drugiego, kto jakie wymierza ciosy i co sprawia, że drugi będzie płakać z rozpaczy.
- Milczenie cię nie zbawi. - podjął - Sprawi tylko, że będziesz się męczyć tuż przed śmiercią. Tego naprawdę chcesz? By twe ostatnie godziny życia dłużyły się w nieskończoność, a cierpienie, na które się teraz godzisz, nie zdało się na nic?
- Czemu ci t-tak bardzo za... leży?
- To legendarna broń. Nikt, ale to NIKT od bardzo dawna jej nie widział. Nie mogłaś jej tak po prostu dostać. Co zrobiłaś, że ją posiadasz, hym? Zawarłaś pakt? Sprzedałaś duszę?
- Nie musiałam.

Kolejny cios. Tym razem w brzuch. Zgięłam się wpół, a z ust pociekło mi kilka kropel krwi.
Uniosłam niepewnie wzrok. Motocyklista przyłożył mi kciuka do wargi i wytarł brunatną ciecz, po czym oblizał swój palec.
- Kusi mnie, żeby się w ciebie wbić. - przesunął się bliżej, odgarniając moje włosy na lewą stronę - Taka rozkoszna krew w tobie płynie.
Uśmiechnął się szeroko, a z górnych dziąseł wysunęło mu się dodatkowe uzębienienie.
Pisnęłam, widząc jak krzywe, ostre kły wynurzają się przed jego naturalne zęby.
- Nie bój nic. - rzekł, głaszcząc moją szyję - Będziesz nieprzytomna, kiedy do tego dojdzie, ale najpierw jeszcze trochę porozmawiamy, dobra?
- Czym ty jesteś? - wycedziłam.
- Aktualnie, twoim największym zmartwieniem.
- Nie sądzę. - wypowiedziałam z ironią.
Jeszcze raz, jego potężna graba spotkała się z moim bladym policzkiem. Rozległo się donośne pacnięcie i zgrzyt mych biednych siekaczy.
- To lepiej zacznij. - poradził, wymierzając cios w miejsce, gdzie igła stykała się z żyłą.
Rykłam szkaradnie, rzucając się na prawo i lewo.
- Boli? A zdajesz sobie sprawę, że to nie musi tak wyglądać?
Nieznośnie sapałam, wciągając ślinę, która pociekła mi w trakcie szału.
Chwycił mój podbródek, mocno go przy tym ściskając.
- Nie należę do cierpliwych istot. Za niedługo mam samolot. Twoja krew jest... - spojrzał na plastikowy woreczek - Kurwa mać. - mruknął - Czemu ona tak wolno płynie?!
Facet puścił moją brodę i zbliżył się do worka, po czym zaczął nerwowo postukiwać w rurkę.
- Twoja krew jest prawie spuszczona. - kontynuował, jak gdyby nigdy nic - Co prawda jeden worek, ale to mi wystarczy, resztę wypije się prosto z ciebie.

- Arnold! - niespodziewanie do pomieszczenia wyparował podwładny motocyklisty.
- Czego drzesz ryja? - obrócił głowę w jego stronę.
- Ktoś tu przyjechał.
- Co?!
- Jacyś dwaj faceci. Stoją przy drodze, sto metrów od nas. To może być ktoś z naszego gniazda? Jakim cudem? Nikt nie mógł się o nas dowiedzieć, nikt nas nie widział jak uciekamy! - wypowiedział jednym tchem - Co mamy robić? Co mamy robić?! - wyglądał, niczym spanikowany pięciolatek, który zgubił mamę w centrum handlowym.
- Uspokój się! - Arnold zdzielił go po twarzy.
Scott złapał się za czerwony policzek i zaczął go porywczo masować.
- Dziękuję szefie, znacznie lepiej. - kiwał głową, jakby miał atak padaczki.
- A teraz słucha. Leć odpalić silnik i czekaj na mnie z otwartyni drzwiami. Posprzątam tu i zaraz będę - wskazał palcem na wyjście - Cóż, moja droga - zwrócił się do mnie - czas się pożegnać. - pochwycił leżącą ma stole maczetę i ewidentnie chciał się nią zamachnąć.
Zacisnęłam z całych sił powieki.

I wtedy rozszedł się huk drzwi, które zostały włamane z zawiasów.
Zmusiłam się, by otworzyć oczy. Pierwsze, co dostrzegłam, to dwóch mężczyzn celujacych z pistoletów do porywaczy. Nie był to nikt inny, niż Sam i Dean we własnych osobach. Starszy Winchester bez chwili wachania nacisnął na spust. Strzelił trzy razy w tors większego motocyklisty. Ten zaś, popatrzył się na dziury, pozostawione przez pociski.
- Srebrne? - spytał, udając zaskoczonego - Tym, to wy możecie dzieci do snu układać.
Po tych słowach zaszarżował w stronę braci, z wysoko uniesioną maczetą. Dean uskoczył na bok, unikając grubego ostrza. Sam natomiast zajął się Scott'em. Kopnął go w podbrzusze, a chudy gość poleciał na ścianę, przewrócił się, po czym brunet walnął go uchwytem pistoletu w tył głowy.
Dean, w tym czasie szarpał się z Arnoldem, próbując wyrwać mu białą broń. Chwycił go za nadgarstek i zawinął rękę na plecy. Facet, może nie był zwinny, ale za to silny. Uderzył potylicą blondyna w czoło. Niższy Winchester zatoczył się do tyłu, opierając o blat metalowego stołu. W tym momencie, Sam doskoczył do przeciwnika i jednym, szybkim ruchem wyrwał mu maczetę. Zdezorientowany motocyklista obrócił się za zabranym uzbrojeniem. Młodszy z braci właśnie miał zamiar ciąć wroga, gdy na plecy wskoczył mu podwładny, siląc się go udusić. Sam przywarł z całej siły Scott'a do ściany. Ten zleciał z Winchestera, jak szmaciana lalka. Brunet - mając teraz pełną swobodę ruchów - rzucił Dean'owi dzierżone przez ten cały czas potężne ostrze. Blondyn złapał je prawą ręką w locie i w ułamku sekundy odciął Arnold'owi łeb.
Głowa, z szeroko otwartymi oczami potoczyła się w moim kierunku.
Zwymiotowałam żółtą wodą.
W mig podbiegł do mnie Sam, kładąc rękę na moim ramieniu.
- Wszystko okej? - zadał pytanie, które ledwie pochwycił mój słuch.
- Słabo mi... - zaburczałam.
- Dean! - młodszy z braci zaczął przeszukiwać zwłoki porywacza - Musimy ją natychmiast stąd zabrać.
Po chwili wrócił do mnie, posiadając pęk antycznych kluczy. Wkładał jeden po drugim do otworu w kajdanach, które mnie trzymały.
- Ej, sukinsynie! - usłyszałam głos Dean'a - Czemu to zrobiliście?!
- J-ja tylko... Ja n-nie brałem w t-tym udziału. - Scott drżał jak osika.
- Co chcieliście zrobić? - powtórzył powoli, ale mocno.
- Sp-przedać krew.
- Gdzie? Na czarnym rynku?
- T-tak. Dużo byśmy za nią d-dostali.
- Nie wątpię. - blondyn wyprostował się, dźwigną maczetę i...
- Dean! - brunet, stojąc ze mną na rękach, spojrzał znacząco na brata.
- A, tak. Kim, lepiej zamknij oczy.
- Nie to miałem na myśli.
- A co? Chcesz, bym go oszczędził?! Za nic w świecie. Myślisz, że co, popija sobie zwierzęcą, a nie ludzką krew?! Jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
- Z-zmienię nawyki. - wtrącił się chuderlak.
- A Benny? - Scott został kompletnie zignorowany przez rodzeństwo - Dla niego potrafiłeś zrobić wyjątek...
- On był inny! - wybuchł blondyn.
- Może on też jest?!
— Nie możesz tego wiedzieć!
— A ty niby możesz?! Nie wszyscy są potworami, Dean!
Zapadła cisza. Napięcie było wręcz namacalne.
— Wynieś ją stąd. — rozkazał, już na spokojnie starszy Winchester.
Sam tkwił przez chwilę w miejscu, poprawiając mnie w swoich ramionach, a następnie minął brata, spoglądając w dół.
Zanim przekroczyliśmy próg, usłyszałam jeszcze świst maczety, okrzyk Scotta i plask odrąbywanej głowy.
Zaraz po tym zemdlałam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro