13. Kuracja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Otocznie powoli zaczęła nabierać jakichkolwiek kształtów. Przymrużyłam oczy, by lepiej złapać ostrość.
Świtało, tego byłam pewna - dzień dopiero się rozpoczynał, a dokoła mnie było biało, niczym w Nranii. Nie była pewna na co aktualnie patrzę. Wszystko było tego samego koloru, choć w sumie powinnam rzec, że było pozbawione wszelkich kolorów.
Sufit, taa, to chyba był sufit, bo kątem oka dostrzegłam lampę.
Zamrugałam i przeniosłam spojrzenie w inną część pomieszczenia, na coś bliżej mnie. Na kroplówkę. Nieśpiesznie wypływała z niej morfina, która kończyła swą wędrówkę, nie indziej jak w mojej żyle.
Uniosłam lekko głowę i zerknęłam na lewą dłoń. Dwa, zmiażdżone palce, została otulone śnieżnobiałym gipsem. Od tego bezpłciowego koloru dostałam zwrotów głowy.
Opadłam na puchową poduszkę, zanurzając się w niej jak najgłębiej.
— Królewna się w końcu obudziła. — usłyszałam znajomy głos.
Obróciłam głowę na bok. Koło łóżka siedział Dean, oparty łokciami o kolana.
— Dzień dobry. — powiedziałam ochrypłym głosem — Jak długo mnie nie było? — przekręciłam ciało w jego stronę.
— Jakieś półtora dnia. — odrzekł, po dłuższym zastanowieniu — Jak się czujesz?
— Średnio. Łeb mi zaraz pęknie i nie czuję palców, ale tego akurat nie uniknę. — pomachała ręka w powetrzu.
Dean tylko przytaknął, po czym nastała niezręczna cisza, przerywana raz po raz odgłosami z korytarza.
— Gdzie są moje rzeczy? — palnęłam nagle.
Blondyn otworzył stojącą przy łóżku szafkę nocną. Pochyliłam się, by zajrzeć do jej wnętrza. Na samej górze spoczywała oliwkowa koszulka, a na niej metalowym krzyżyk. Chwyciłam go szybkim ruchem i położyłam się z powrotem na pierzu. Obracałam przedmiot w palcach prawej dłoni, patrząc na niego jak zahipnotyzowana. Winchester spojrzał na mnie pełen zdezorientowania.
— Był mojej mamy. — poinformowałam go — Mając go przy sobie czuję takie pozorne bezpieczeństwo i... jej obecność, jakby nade mną czuwała.
— Zapewne tak jest. — wbił wzrok w krzyżyk.
Zawiesiła pamiątkę na szyi, po czym poprawiłam się na łóżku, przykrywając szczelniej kołdrą.
— Gdzie jesteśmy?
— Cały czas w Denver.
Skinęłam głową.

— Przepraszam. — rzekłam w pewnym momencie, patrząc przed siebie.
Blondyn zrobił zdziwioną minę.
— Za tą akcję w motelu. — dodałam.
— Nie, to ja powinienem cię przeprosić.
— Będziemy się teraz licytować? —  spojrzałam na niego, unosząc kącik ust.
— Nie. — odrzekł delikatnie — Zasługujesz, by w końcu poznać prawdę. Ty opowiedziałś nam swoje życie, więc wypadałoby opowiedzieć nasze.
— Zmieniam się w słuch. — wtrąciłam.

Dean nabrał powietrza w płuca, wypuścił je wolno i przesunął krzesło bliżej mojego posłania. Po jego twarzy mogłam wywnioskować, że wciąż nie specjalne chce o tym mówić. Przez moment chciałam odpuścić, ale trochę za późno o tym pomyślałam, gdyż starszy z braci zabrał się za opowiadanie:
— Wszystko zaczęło się drugiego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku. Wtedy demon, niejaki Azazel zabił naszą mamę. Od tamtej pory ojciec próbował go dopaść. Szkolił nas na łowców, byśmy z łatwością mogli zabijać złe rzeczy. Sam się buntował, a ja... byłem ten posłuszny. Sammy ostatecznie wjechał na studia, ja zostałem ojcem. Któregoś dnia nie wrócił z polowania. Wtedy poprosiłem brata o pomoc w odnalezieniu go. I tu wszystko zaczęło się jeszcze bardziej sypać.— przetarł po twarzy dłonią — Najpierw dziewczyna Sama zginęła w ten sam sposób co mama - spłonęła na suficie...

Oczy prawie wyszły mi z orbit. Przez te osiemnaście lat życia myślałam, że na świecie nie ma nikogo, kto miałby gorzej niż ja. Nie zdawałam sobie sprawy, że wśród nas żyją ludzie, który borykają się takimi problemami. Momentalnie zdałam sobie sprawe, jaką niewielką i nieznaczną częścią tego świata jestem, że te wszystkie przykrości, które mnie spotkały są niczym w porównaniu do osób które codziennie walczą o przetrwanie. Ja w zestawieniu z nimi, powinnam się cieszyć, bo dojdę do Bodie i moje kłopoty miną, a oni będą starali się przeżyć kolejny, bezlitosny dzień. Los dla braci nie był łaskawy, a mimo to dają sobie radę. Nie poddali się.

— Potem nasz ojciec oddał za mnie dusze... Następnie ja za Sama. — pojedyncza łza spłynęła mu po policzku.
— Dean — położyłam mu dłoń na ramieniu — nie muszisz...
— Byłem w pierdolonym Piekle. — wycedził przez łzy — Torturowali mnie tam trzydzieści lat, a następne dziesięć JA torturowałem niewinne dusze.
Skakałam wzrokiem po białej przestrzeni. Nie miałam pojęcia co powiedzieć. Patrzenie na Deana w takim stanie sprawiało mi ból. Nigdy nie widziałam łez w jego oczach. Ten silny, pokonujący wszystkie kłody rzucane mu pod nogi mężczyzna płakał, niczym małe dziecko.
— Cas mnie stamtąd wyciągnął, — spojrzałam na niego w momencie, w którym wycierał łzy — a najgorsze dopiero miało się zacząć. Apokalipsa.
— Castiel wspominał mi o niej.
— A powiedział może jak się skończyła? — wbił we mnie wyczekujący wzrok.
— Pewnie wygraliście. — wzruszyłam ramionami.
— Czyli nie powiedział jakim kosztem? — było to bardziej pytanie retoryczne, ale i tak odpowiedziałam na nie ruchem głowy — Sam był... — zanurzył palce w gęstej czuprynie — Został opętany przez Lucyfera i... Nie mogę. — wyszeptał.
— Nie musisz.
— Ja po prostu...
— Spokojnie — złapałam go za rękę — to było dawno i się nie powtórzy. Nie musisz się obawiać.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Po prostu mam nadzieję.
— Nadzieja jest dla głupców. — zabrał pośpiesznie dłoń — W swoim życiu nie raz się na niej zawiodłem.
— Łżesz. Nie należysz do tych, którzy jej nie mają, tylko do tych, którzy się jej trzymają. Kiedy mnie porwali dwa dni temu to nie miałeś nadziei szukając mnie? Musiałeś ją mieć, bo inaczej byś mnie nie znalazł, prawda?
— Wystarczyło, że Sam ją miał. — odparł oschle.
— To brzmi, jakbyś nie miał zamiaru mnie szukać.
— Znów chcesz się kłócić? Ledwie wstałaś i znów zaczynasz? Najpierw chcesz, bym opowiedział ci coś o sobie, a potem mnie osądzasz?!
Spuściłam wzrok.
— Przepraszam. — wydukałam — Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, przez co przeszliście. Nigdy nie będę w stanie sobie tego wyobrazić. Wiesz — odważyłam się przebiec po nim wzrokiem — zawsze myślałam, że mam najgorsze życie. Zaczęło się walić po śmierci mamy, ale wcześniej nie było wcale kolorowe. Dorastanie bez ojca było dziwne. W dodatku nikt poza Ross za mną nie przepadał, bo byłam biedna, dziwna, INNA. Ludzie poniżali mnie jak tylko było to możliwe. Chodziłam do psychologa, który gówno dawał. W wieku dwunastu lat chciałam się zabić. Nie zrobiłam tego tylko ze względu na mamę. Na początku liceum było jeszcze gorzej, wtedy moja babcia zachorowała i trafiła do szpitala. Wylew. Scarlett się załamała. Nie wiem, czy lepiej by nie było, gdyby babcia wtedy umarła. Trzymają ją w domu starców. Jest ślepa, przygłucha, nie potrafi nic sama zrobić. — poczułam ciepłą ciecz na policzku — Nie oceniam cię i nie mam zamiaru się kłócić. Chcę tylko, żebyś miał wiarę, bo ona wcale nie jest dla głupich. Dzięki niej się jeszcze trzymam. I mogę się założyć, że ty pewnie też.
Dean przytakną niezauważalne. Miał opuchnięte, czerwone od płaczu oczy. Otarł je, po czym wstał niemrawo z krzesła i podążył w kierunku drzwi z szybką. Zastygł na chwilę przed nimi, obrzucając śnieżne ściany sali swym nikłym spojrzeniem, a następnie nacisną plastikową klamkę i znikną w szarości korytarza.
Dosłownie dwadzieścia sekund później w progu staną Sam, przyodziany w posępny wyraz twarzy.
— Nie miałam bladego pojęcia... — wydukałam.
Brunet usiadł obok mnie i chwycił za wątłą dłoń.
— Niby skąd mogłaś to wiedzieć. Nie opowiadamy o ty, staramy się zapomnieć, ale najzwyczajniej w świecie się nie da. Te okropne wspomnienia siedzą głęboko w nas i nie ważne, jak mocno próbujemy, nie możemy się ich pozbyć. Myślisz, że jak się ma po trzydzieści lat, to się po nocach nie płacze? — wbił we mnie wzrok — Robimy to, tyle, że teraz przynajmniej wiemy, dlaczego płaczemy. Nasze życie już nigdy nie będzie takie samo. Twoje też. — uśmiechnął się blado.
— Dobrze sobie z tym radzicie. Ja pewnie nie wytrzymałabym psychiczne. Skończyłabym w jakimś psychiatryku.
— Cóż...
— Co?
— Byłem w psychiatryku. I Cas też.
— Ojć...
— Jak widzisz, nasza historia jest bardzo zawiła i pełna zwrotów akcji. Nie warto zaprzątać sobie nią głowy. — wstał ze stołka — Lepiej już o nią nie pytaj, okej? A teraz odpoczywaj.
— Ostatnie pytanie. — zawołałam, gdy był w połowie drogi do wyjścia. Zatrzymał się i spojrzał przez ramię — Naprawdę, ostatnie, bo strasznie mnie męczy. — dał znak ruchem głowy, że mogę śmiało pytać — Kim jest Mary?

Cisza jak makiem zasiał. Sam gapił się bezmyślnie w przestrzeń. Zamarł.
Zrobiło mi się głupio. Nieświadomie zaczęłam stukać paznokciami o krzyżyk, który mocno teraz ściskałam.

— To nasza mama. — odpowiedział w końcu.
— Chwila, bo się chyba pogubiłam. Jak wasza mama? Dean mówi, że...
— Nie żyje, tak, tak było.
— Było?
— Została wskrzeszona niecałe pięć miesięcy temu.
— Wskrzeszona po... — zaczęłam liczyć energicznie na palcach — trzydziestu trzech latach? Jak?
— Przez Amarę.
— Kogo?
— Dean nie doszedł do tej części? — uniósł brwi.
— Nie za specjalnie.
— Amara. Tak jej dano na imię - to Ciemność. Siostra Boga...
— Czekaj, Boga?! Tego Boga? NASZEGO Boga? BÓG MA SIOSTRĘ? — zapytałam na jednym wdechu.
— Tak, tego naszego Boga. — brunet leciutko podniósł kącik ust — Byliśmy w takim samym szoku.
— A myślałam, że już nic mnie na tym świecie nie zdziwi. — powiedziałam, z szeroko otwartymi oczami.
— Zważywszy na to, że Dean nie powiedział Ci wszystkiego, to ominęło cię wiele niewytłumaczalny i dziwnych rzeczy.
— Bardziej dziwnych niż siostra Boga i biblijna Apokalipsa chyba sie nie da. — Sam nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się jeszcze bardziej — Dobra, lepiej nie wnikać. Wróćmy do tematu. Bo, widzisz... gdy byłam nieprzytomna i leżałam w motelu, to słyszałam urywek rozmowy Deana z Casem. Castiel powiedział, że nie jest w stanie... jej uleczyć. I mówił to samo mi, gdy się poznaliśmy. Widziałam po nim, że się za to obwinia... Dean wspomniał coś o nowotworze... — urwałam.
— Nie ma co ukrywać — Winchester głęboko westchnął — Ludzie, którzy wracają zaświatów nie są pod jakimś względem tacy sami. Zwłaszcza po tak długim czasie...
— Przykro mi, naprawdę. — spuściłam głowę — Na pewno nic się nie da zrobić?
— Lekarz powiedział, że nie opłaca się nawet zaczynać leczenia.
— Musi być jakiś sposób. — wyszeptałam bardziej do siebie, niż do bruneta.
— Wciąż go szukamy. — w jego głosie można było wyczuć lekkie zrezygnowanie — Znaleźliśmy tylko jednen, lecz jest nierealny i niebezpieczny.
— Sądziłam, że słowo NIEREALNY nie istnieje w waszym słowniku.
— A jednak.
— Co to za sposób?
— Nephilim.
— Słyszałam już to słowo — zmarszczyłam w skupieniu brwi — ale za cholerę nie wiem, co ono oznacza.
— To dziecko Anioła i człowieka. Ma potężną moc. Sądzimy, że będzie w stanie uratować naszą matkę.
— A gdzie ono jest?
— Jeszcze... się nie narodziło.
— Okeeej, więc to jest ten problem? — uniosłam brew.
— Nie, nie do końca. Bo widzisz, kiedyś zamknęliśmy Lucyfera w Klatce i on niedawno... się wydostał. Jednak zdołaliśmy go zamknąć ponownie, ale... zdążył w tym czasie zapłodnić pewną kobietę - Kelly. Jak powszechnie wiadomo, Lucyfer był Archaniołem, a co za tym idzie, jego nienarodzone dziecko po części też nim jest. Tak więc nasz Nephilim i jedyna deska ratunku to syn Lucyfera.

Otworzyłam szeroko usta. Zrobiłam to bezwładnie.
Nie wiem, ile jeszcze rzeczy mnie zaskoczy, ale coś czuję, że będzie ich sporo i raczej do tego nie przywyknę.
Syn Lucyfera?! Toż to jakiś obłęd! Niewiarygodniy obłęd.
Oparłam plecy na zimnym oparciu, a Sama ewidentnie trochę rozbawił stan, w jakim się aktualnie znajdowałam.
— A teraz najważniejsza przeszkoda. — kontynuował — Anioły chcą go zabić, gdyż to najpotężniejsza broń, jaką świat widział. Nawet gdyby udało nam się go przechwycić, to nie mamy żadnej gwarancji, że uzdrowi naszą matkę. W dodatku Deanowi się to nie podoba. Uważa, że we krwi ma zło i prędzej nas pozabija, niż pomoże.
— A ty? Jak ty uważasz? — zapytałam, wciąż będąc w lekkim szoku.
— Że nie rodzimy się źli, tylko sami o tym decydujemy. Ty jesteś tego idealnym przykładem.
— To był komplement? — starałam się zażartować.
— Chyba tak. — założył włosy za ucho— Powinnaś odpoczywać. Dość dużo się dziś dowiedziałaś. — stwierdził, wycofując się ku drzwiom.
— Taa... Wybacz, za moją wścibskość. Jestem zbyt ciekawskim typem człowieka.
— Większość na twoim miejscu by się tak dopytywała. To zrozumiałe. — otworzył drzwi i przystanął w progu — A teraz się kuruj. —  przeleciał po mnie troskliwym wzrokiem, po czym zamknął powoli za sobą drzwi, zostawiając mnie samą w oślepiającej bieli.
Cała dygotałam. Byłam po prostu w szoku. Ciężkim szoku.
Obróciłam się na brzuch i otworzyłam szafkę, stojącą przy łóżku. Włożyłam do niej ciepły i mokry od potu krzyżyk, który cały czas ściskałam. Już miałam zamiar ją zamknąć, lecz coś mnie powstrzymało.
Zaczęłam przeglądać jej zawartość.
Były tam wyprane spodnie, koszulka od Deana, skórzany pasek i... to wszystko. Koniec. Nic więcej.
Zsunęłam się w błyskawicznym tempie z łóżka na podłogę. Zdrową dłonią zaczęłam wywalać rzeczy z szuflady. Teraz trzęsłam się jak galareta, a oddech stał się nierówny i urywany. Zaczęłam klnąć pod nosem, gdy ostatnia rzecz wylądowała obok mnie na wykładzinie.

Nie było ich.
Ani sztyletu.
Ani Colta...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro