14. Kolejna lekcja o posłuszeństwie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wyszłam po dwóch dniach, ledwo stąpając po brukowej kostce. Sam musiał mnie podtrzymywać, bym nie wywróciła się w drodze do Dzieciny. Szłam bardzo powoli, osłabiona jak nigdy wcześniej, modląc się w duchy, by tylko dojść do tych cholernych drzwi.
Czułam sie jak wrak człowieka, a wyglądałam zapewne jeszcze gorzej, biorąc pod uwagę fakt, że przechodnie spoglądali na mnie, niczym za zombie.

Gdy brunet otworzył przede mną drzwi, w twarz buchnęła mi fala gorąca. Nagrzany samochód w połączeniu z moim aktualnym stanem zdrowa nie wróżył nic dobrego.
Spoczęłam na piekielnie gorącym siedzeniu i odchyliłam głowę do tyłu. Sam zamknął za mną drzwi i zasiadł z przodu, obok swojego brata. Wymienili między sobą krótkie, pozbawione emocji spojrzene, po czym brunet obrócił do mnie głowę i blado się uśmiechnął. Zamierzałam odwzajemnić ten gest, jednak młodszy Winchester szybko się odwrócił.
Nie zwlekając ani chwili dłużej, ruszyliśmy z przyjemny dla ucha pomrukiem silnika.

W ciszy dojechaliśmy do motelu. W pokoju przy drzwiach leżały spakowane torby braci i mój plecak. Sam pochwycił jedną z toreb i powędrował do Impali, Dean chwycił kolejną i podążył w ślady brata, jednak zanim przekroczył próg odezwał się do mnie.
- Sprawdź, czy na pewno wszystko Ci spakowaliśmy - wybełkotał.

Uklękłam przy kostce dokładnie penetrując jej zawartość. Książka, telefon, list od matki, nie ruszone czekolady, i wiele innych rzeczy. Wszystko co powinno być - było.
Sytuacja zmieniała się przy moim pasku. Ani sztyletu, ani broni. Zostały w tej zapadłej norze, w której mnie więzili.
Z wściekłością walnęłam gipsem w plecak. Czułam, jak łzy poddenerwowania cisną mi się do oczu. Zamknęłam je mocno i czekałam, aż przejdzie mi ochota na rozbeczenie się. Otworzyłam je w momencie, gdy blondyn wszedł z powrotem do pokoju.

- Tego szukasz? - wyciągnął do mnie srebrną broń - Przechowaliśmy go. Woleliśmy nie dawać ci tego w szpitalu.
- Dzięki - odrzekłam cicho, chowając sztylet do pokrowca.
- Czemu masz taką minę?
- Jaką? - odrzekłam, wstając z trudem z podłogi.
-Jakbyś o czymś zapomniała, coś zgubiła? - skrzyżował ręce na klatce piersiowej.
- Bo... bo w sumie tak jest.
- To coś konkretnego? - dopytywał.

Milczałam. Castiel nie bez powodu unikał tematu Crowleya i broni. Stała za tym dłuższa historia, której nie udało mi się poznać.

- Nie, nie sądzę - odparłam niepewnie.
- Jeśli chodzi o ten zabytkowy telefon to jest gdzieś na dnie, razem z czekoladkami.

- Tak, wiem, zauważyłam.
- Możemy ruszać?
- Ta... - minęłam Deana w drzwiach i powędrowałam do tylnych drzwi Chevroleta.

W Thompson w stanie Utah byliśmy koło szóstej po południu. Całą drogę słuchaliśmy takich zespołów jak AC/DC czy Lynyrd Skynyrd i nikt się do siebie nie odzywał.
To powinno stać się tradycją narodową - wieczne kłótnie i jazda w kompletnej ciszy.

W trakcie tej sześciogodzinnej podróży moją głowę zaprzątała jedna myśl - oni na pewno wiedzą o rewolwerze. Nie ma bata, skoro mieli sztylet, musieli mieć też Colta. Pewnie nieźle było widać moje zdenerwowanie, bo Sam co jakiś czas odwracał się i lustrował mnie wzrokiem.

Na miejscu dostałam osobny pokój, vis-à-vis z pokojem braci. Było to malutki pensjonat (o ile można to tak nazwać). Pierwsze co, to rzuciłam się na łóżko i zapadłam w płytki sen.
Tym razem o niczym nie śniłam, raczej rozmyślałam. Niepokoiła mnie cała ta sytuacja.
Obudziłam się koło północy.
Nie czułam się ani zmęczona, ani wypoczęta. Podniosłam się lekko na łokciach i wyjrzałam przez okno. Tysiące gwiazd wędrowało właśnie po bezchmurnym niebie. Cicho wstałam i wyszłam z pokoju (tym razem mając w pogotowiu nóż, tak na wszelki wypadek). Starając się nie wydawać żadnych dźwięków, przy schodzeniu po starych schodach, dotarłam do wyjścia. Za drzwiami zarzuciłam na plecy płaszcz. Było chłodno, ale nie zimno. Stanęłam na środku niewielkiego parkingu okrytego piachem i zadarłam głowę do góry. Nie znam się na konstelacjach, a jedyne co rozpoznaje na niebie to Mały Wóz, mimo to ten widok zaparł mi dech w piersiach. Wszystkie gwiazdy w zasięgu mojego wzroku błyszczały na czarnym, olbrzymim nieboskłonie. Świat dookoła jakby zamarł, żadnych odgłosów, szmerów, tylko powiew wiatru, który niósł zapach zbliżającej się wiosny.
Usiadłam na masce Impali i zaczęłam nucić piosenkę Elvisa Presley'a. Moje pomruki przerodziły się w niewyraźnie słowa, a następnie w już nieco głośniejszy śpiew. Z mych ust wydobywały się słowa znanej każdemu pieśni:

"Take my hand,
take my whole life too

For I can't help
falling in love with you

For I can't help
falling in love with you..."

- Nie wiedziałem, że potrafisz śpiewać - usłyszałam za sobą znajomy głos.
Zamarłam na kilka sekund w bezruchu, po czym przełknęłam ślinę (w moich uszach brzmiało to cholernie głośno). Odwróciłam powoli głowę, a na ustach malował mi się uśmiech zawstydzenia.

Sam stał przy drzwiach frontowych, oparty o balustradę na ganku. Ruszył z wolna, pokonał schody tymi swoimi długimi nogami tak, jakby ich tam nie było i przyklapnął na masce Chevroleta.
- Bo nie potrafię... - odparłam, gdy znalazł się obok mnie.
Zapadła długa cisza. Nie była ona niezręczna, tak jak zazwyczaj to bywa. Po prostu oboje patrzyliśmy na gwiazdy.

- Dean w dalszym ciągu jest na mnie wkurwiony? - spojrzałam na bruneta, który nie odrywał oczu od ciał niebieskich.

- Ta... Tylko tym razem za coś innego, ale o tym porozmawiamy wszyscy razem.

- Domyślam się o co chodzi - zastukałam nerwowo palcami po masce.
- Wszyscy wiedzą o co chodzi, ale nikt się pierwszy nie odezwie -spojrzał na mnie swoimi oczami, w których odbijało się światło księżyca.
- Więc, niech tak na razie pozostanie.

- Mogę cię o coś spytać? - zagadał do mnie po chwili.
- Wal.
- Wtedy w Pittsburghu, czemu po prostu nie zapytałaś o podwiezienie, tylko wskończyłś do samochodu na gapę? - brunet poklepał maskę Impali.
- A wzięlibyście ze sobą randomową, obcą dziewczynę, która wygląda jak menel?
Sam zaśmiał się tylko delikatnie pod nosem.
- No właśnie - odparłam.

Staliśmy tam w ciszy przez dobre dwadzieścia minut, póki Sam nie stwierdził, że wypadałoby się położyć spać, bo jutro czeka nas długa droga. Nie zwlekając, każdy zawędrował do swojej sypialni i zniknął za kilkudziesięcioletnimi drzwiami.

Wstałam wraz z głośnym ćwierkaniem ptaków. Szybko ogarnęłam się w łazience i zeszłam do kuchni, gdzie powitałam mnie pulchna właścicielka wraz ze swoim mężem. Oboje najwyraźniej byli na emeryturze.
Podała mi porcję naleśników do okrągłego stolika, przy którym siedzieli już bracia. Podziękowałam jej skinieniem głowy i zabrałam się za jedzenie. Kobieta uśmiechnęła się tylko i zniknęła w korytarzu wraz ze swoim mężem.
Konsumując syty posiłek, co jakiś czas zerkałam na Winchesterów, którzy uważnie rozglądali się po maleńkiej kuchni z lat siedemdziesiątych. W pewnym momencie Dean wyjął zaa kurtki Colta i z trzaskiem przywarł go do stołu.
- Możesz nam to łaskawie wytłumaczyć? - spytał poddenerwowany.

Zastygłam w bezruchu z widelcem w połowie drogi do moich ust, a wzrok bezmyślnie wbiłam w broń.
- Kim? Zapytałem o coś? Co to do diabła jest?
- To?... T-to jest rewolwer... - wydukałam.
- Nie rób sobie żartów! - uderzył dłonią o blat.
- Dean... - Sam próbował go uspokoić.
- Skąd go masz?
- Dostałam.
- Od kogo? - blondyn był ewidentnie poirytowany.
- Nie znacie.
- Niby skąd ta pewność? - nachylił się nad stołem w moim kierunku - Hym?
- Od takiego jednego... Jezu, nie wasza sprawa, okej? Mam go i tyle - niemal wykrzyczałam ostatnie zdanie.
- Właśnie, że nasza! Masz jakiekolwiek pojęcie, jak potężna jest to broń?! - Winchester z impetem wstał od stołu.
- Dean! - brunet poszedł w jego ślady, by powstrzymać brata przed atakiem furi.

Odruchowo odskoczyłam do tyłu.
Tak oto teraz nasza trójka stała zasapana ze wściekłości i strachu nad stolikien ze starego drewna.

- Może wyjdziemy na zewnątrz? - zaproponował Sam, patrząc na brata z góry.

Blondyn wyszedł z pomieszczenia twardym krokiem jako pierwszy, a my zaraz za nim.
Zgromadziliśmy się w cieniu drzewa, które rosło przy domku.
Dean skrzyżowań ręce na wysokości piersi i wbił we mnie mordercze spojrzenie. Jego brat przystanął obok niego i patrzył na mnie ze współczującą miną.
- Czekam na odpowiedź - rzekł oschle.
Nerwowo kręciłam stopą, robiąc dziurę w brązowawym piachu.
- Od... od demona.
- Że jak? - wyczułam kolejny wzrost adrenaliny w jego głosie.
- Demona.
- Jak się nazywał?
- Nie wiem - wręcz wyszeptałam te słowa.
- Nie wiesz - powtórzy - Nie wiesz?!
- Dean... - młodszy Winchester znów chciał złagodzić sytuację.
- Nie przerywaj mi! - wycelował w niego palcem wskazującym.
Sam zamarł w bezruchu lekko zszokowany całą sytuacją.
- To jeszcze dziecko, nie możesz jej tak traktować. To nie jej wina.
- A ty to kto? Adwokat diabła? Lepiej patrz na siebie, bo sam nie jesteś święty!
- Nikt z nas nie jest, Dean. Nikt! Ani ja, ani ty, ani Kim! Żadne z nas się na to nie pisało, ale się stało. Teraz musimy jej pomóc bez względu na to co zrobiła.
- "Musimy"? Niby co jesteśmy jej winni? Gdzie się nie pojawi, dzieje się jakieś nieszczęście. Non stop coś przed nami ukrywa. Tak się nie da współpracować.
- Co jesteśmy winni? Ma tylko nas. Została kompletnie sam. Nie brzmi ci to znajomo? My nigdy nie mówiliśmy sobie wszystkiego. Wiesz czemu?

Dean z oporem przełknął ślinę.
- Żeby siebie nawzajem chronić? - spytał znienacka blondyn.
- Dokładnie - westchnął brunet.
- Nie Sam, może ty tak uważasz, ale wcale siebie nawzajem nie chroniliśmy. Zawsze tylko pogarszaliśmy sytuację i działy się właśnie takie akcję jak teraz - machnął ręką - Dobra, ta rozmowa nie ma kompletnie sensu - obrzucił mnie szybko wzrokiem, po czym ponownie spojrzał na brata - Do sedna, jak robimy?

Zapadło milczenie. W dalszym ciągu bawiłam się piachem, który ciągnął się w nieskończoność, aż po sam horyzont.
- Naprawdę nie wiem - wyszeptałam.

W skrócie opowiedziałam o tym, jak razem z Casem spotkaliśmy JAKIEGOŚ demona, jak mówił on o totalnym chaosie w Piekle i o tym, że Hades wysłał na mnie skrytobójce. Na początku nie chcieli wierzyć w dobrodusznego czarnookiego, który chcę, aby w Piekle zapanował porządek, a Hades nie ingerował w sprawę Lucyfera, ale po dłuższym monologu uzasadnionym solidnym, wziętymi z kosmosu argumentami, uwierzyli mi.
Znaczy, uwierzyli to chyba za dużo powiedziane. W każdym razie odpuścili mi.

Po spakowaniu się i przeproszeniu gospodyni za hałas, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jechaliśmy już z godzinę, gdy Sam szturchnął brata i powiadomił go, iż chyba znalazł sprawę w Caineville.
- To nie po drodze - odparł tamten.
- Tylko trochę. Jadąc dwudziestką szóstką z powrotem wrócimy na siedemdziesiątke.
- Okey, a co się wyprawia w tym miasteczku?
- Opętanie. Znalazłem wpis z lokalnej gazety - trzy dni temu zaniepokojony ojciec wstąpił do redakcji i poprosił o nadanie artykułu, w którym wzywa pomocy. Uważa, że córka została opętany, a miejscowy kościół nie chcę brać udział w tej sprawie.
- Eh... No dobra. Śmierdzi mi to zwykłą chorobą psychiczną, ale zajrzeć możemy.
- Dzięki. Zobaczysz, jak zajmiesz się sprawą obrazu zrobi ci się lepiej.

Blondyn obrzucił go szybkim, wściekłym spojrzeniem.

To miasteczka jechaliśmy w beznadziejnych nastrojach, a cisza jaka panowała była wręcz ogłaszająca. Nie grało nawet radio.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro