2. Nieznajomi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudził mnie huk pociągu wjeżdżającego na stację. Leniwie otworzyłam oczy i odkleiłam twarz od plecaka, który zsunął się po ścianie i upadł u mioch stóp. Powoli wyprostowałam się wyciągając tym samym ręce do góry. Siedziałm tak dłuższą chwilę, przygotowując się do wstania. Gdy tylko podniosłam pośladki z deski poczułam okropne kłócie w obu nogach. Nie mogłam się ruszyć! Czułam się tak, jakbym nie miała obu nóg, albo miała je w dużym, ciężkim gipsie.

Zarzuciłam plecak przez ramię, otworzyłam kabinę i ruszyłam do drzwi. Było to dziesięć najgorszych, trwających w nieskończoność kroków w moim życiu. Po wyjściu z ubikacji odzyskałam czucie w prawej dolnej kończynie, lecz lewa ciągle nie dawała po sobie znaku życia. Ciągnęłam ją za sobą przez dwadzieścia metrów i dopiero przy drzwiach frontowych dworca mrowienie ustąpiło.

Pchnęłam wielkie, ciężkie drzwi i znalazłam się na Liberty Avenue. Na dworze nie było śladów po ostatniej ulewie, świeciło słońce, ludzie chodzili w bluzach, bądź cienkich kurtkach, wszędzie było widać oznaki nadchodzącej wiosny. W tę i z powrotem jeździły różnego rodzaju pojazdy: osobówki, autobusy, tiry. Ogarnęłam wzrokiem najbliższą okolicę. Boże, gdzie się teraz udać? W oddali ujrzałam zielony, dość duży teren. Był to park. Chodź znajdował się zaledwie dwieście metrów ode mnie dojście do niego nie było takie łatwe, gdyż pomiędzy mną, a bujną, rodzącą się do życia krainą zjadowało się Bigelow Blvd - droga szybkiego ruchu.

Po dłuższym kręceniu się w kółko, w końcu znalazłam trasę, która doprowadziła mnie do parku. Skręciłam w parę uliczek, po czym weszłam na Crosstown Blvd i powędrowałam nią do samego skweru. Cała droga zajęła mi jakieś dwadzieścia pięć minut.

Z wielką ulgą usadłam na jednej z ławek. Ściągnęłam plecak, przycisnęłam go do mojego prawego boku, odchyliłam głowę do tyłu i pozwolłam by poranne promienie słońca otuliły moją twarz. Straciłam rachubę czasu siedząc w tej pozycji. Z transu zbudził mnie głos mężczyzny, który przechodząc obok mnie mówił do faceta idącego koło niego:
— Stary, wiem że ostatnio jest ci ciężko, ale musisz oprzytomnieć. Już nie pierwszy raz jesteśmy w takiej sytuacji...

Gdy się oddalili wróciłam do zastanawia się jak dotrę do Columbus. Wyjęłam mapę i bezsensowne wbiłam w nią wzrok.
— Znalazłem sprawę w Dayton, moglibyśmy rzucić okiem na nią... —  usłyszała ten sam męski głos.
Odwróciłam głowę w kierunku z którego dochodził i zobaczyła jak obaj nieznajomi siedzą na ławce znajdujące się pięć metrów ode mnie. Jeden tkwił ze spuszczoną głową, a drugi, ten co ciągle mówił, próbował pokazać mu coś na laptopie. Powróciła do lustrowania mapy. Dayton... zaraz, zaraz. Przecież to po drodze! Może, może poprosiłabym o podwiezienie mnie do Columbus!

Nagle, niższy mężczyzna, który przez cały czas się nie odzywał wstał i powędrował w stronę Bigelow Square. Facet, który tak dużo gadał zamknął laptopa, odchylił głowę i złapał się za skronie. Był w tej pozycji przez kilka sekund, po czym schował swój sprzęt do torby i potruchtał za towarzyszem.

Doskonale wiedziałam, że jeśli chcę wydostać się z tego miasta muszę pójść za nimi. Nie miałm nad czym się dłużej zastanawiać, wstałam i zaczęłam kroczyć za wysokim osobnikiem. Starałam się nie zwracać na siebie uwagi, więc zachowała pomiędzy nami dystans jakiś dwudziestu metrów.
Nie zaszliśmy daleko, bo zaraz po wyjściu z parku, po drugiej stronie ulicy stało zaparkowane auto, w którym siedział niższy mężczyzna. Jego partner zastukał w boczną szybę. Postanowiłam stanąć nieoodal samochodu, oparta o budynek udając, że szukam czegoś w swojej kostce.
— Mógłbyś się nie zachowywać jak baba? — spytał z oburzeniem wyższy facet odsuwając się od drzwi, by tamten mógł wyjść. Popatrzyli sobie w oczy, a następnie oparli się o maskę pojazdu. — Wiem, że z mamą nie jest najlepiej, również to przeżywam ...
Znów gaduła próbował zacząć rozmowę. Za bardzo nie obchodziła mnie ich gadka, więc zaczęłam rozmyślać nad tym jak poprosić ich o podwiezienie. Żadne z pomysłów na rozmowę, który przyszedł mi do głowy nie wydawał mi się odpowiedni. Bezsilnie mierzyłam auto wzrokiem, potem moje oczy utkwiły na nieznajomych i znów na aucie. Chwila, nie zamknęli drzwi! Może po prostu... pojadę na gapę? W sumie co mi szkodzi, najwyżej mnie wyrzucą z samochodu, ale to akurat moje najmniejsze zmartwienie.

Przybliżyłam się do tylnych drzwi czarnego Chevrolet'a co chwila zerkając na kłócących się gości. Delikatnie pociągnęłam za klamkę i po cichu weszłam do środka pojazdu. Skulona wsunęłam się pod tyle siedzenia. Nie myślałam wtedy jakim cudem przetrwam tak długą podróż w takiej pozycji, ani jak poproszę moich "szoferów" o zrobienia przystanku po drodze. Wtem do czterokołowca wsiadli jego właściciele i ruszyliśmy w najbardziej niekomfortową podróż mojego życia. Nie mam pojęcia ile już jechaliśmy, całkiem możliwe, że przysnęłam.

W pewnym momencie bezwładnie poleciałam do przodu i walnęłam głową o siedzenie kierowcy. Przycisnęłam prawą dłoń do głowy i wydałam z siebie krótkie, lecz donośne "Ał". Uchyliłam lekko oko i spojrzałam w górę. Moim oczą ukazała się lufa pistoletu dyndająca tuż nad moim nosem.
— Coś ty za jedna? — wycedził przez zęby kierowca.
Całe moje nędzne życia przeleciało mi przed oczami, a serce zaczęło walić jak młot. Mimo to twarz zachowała kamienny wyraz i nie dała po sobie poznać, że dziewczyna która ją posiada prawie zlałam się ze strachu.
— Odpowiadaj!
Jego pasażer popatrzył się na niego wzrokiem który mówił " wyluzuj trochę". Mężczyzna nie opuścił jednak broni, tylko trochę oddalił ją od mojego czoła.
— Jestem... Nazywam się Kim — po wyrazie ich twarzy mogłam się domyślić, że ta informacja im nie wystarczy — Kimberly Roosevelt.
— Co robisz w mojej dziecinie?
— Co? Jakiej... że w aucie?
— Tak — odparł poirytowany.
— Słyszałam, że jedziecie do... Proszę, mógłbyś do mnie nie celować?
— Nie. Co słyszałaś? — mówił wciąż tym samym zabójczym tonem.
— Że jedziecie do Dayton. To było po drodze. Chcę dostać się do Columbus, tylko tyle. Nie mam pieniędzy. Proszę. Co wam szkodzi. Wysadzicie mnie tam, zniknę wam z oczu i już nigdy więcej mnie nie zobaczycie — z każdym wymawianym słowem mówiłam coraz szybciej, aż straciła dech w piersiach.

Partnerzy wymienili się spojrzeniami (kierujący Chevrolet'em nadal celował do mnie z broni), po czym odezwał się ten większy:
— Coś jeszcze słyszałaś? — spytał dość łagodnie
— Tylko... tylko, że jedziecie tam w jakiejś sprawie — odparłam niepewnie.
— Wiesz, w jakiej sprawie?
— Nie — położyłam dłoń na sercu — przysięgam, że nie wiem w jakiej.
Znów popatrzyli po sobie. W końcu niższy facet odwrócił się do mnie i rzekł:
— Pod jednym warunkiem: siedzisz cicho i słowem się nie odzywasz, chyba że cię o coś spytamy i żadnych sztuczek, jasne?
Przez pewien ułamek sekundy chciałam palnąć coś w stylu "a czy ja ci wyglądam na magika?", ale naszczęście wybiłam ten pomysł z głowy, bo pogorszyło by to moją i tak już nie najlepszą sytuację. Zamiast tego pokiwałam tylko twierdząco głową.

Nasza mała sprzeczka narobiła trochę zamieszania na ulicy, gdyż okazało się, że powodem tego nagłego hamowania, w którym to ujawniłam swoją obecność, było czerwone światło. Ruszyliśmy z piskiem opon. Kierowca włożył kasetę do radia i z głośników popłynęła Metallica. Przynajmniej ma dobry gust muzyczny. Podkręcił dźwięk na tyle głośno, abym nie słyszała o czym rozmawiają. W sumie i tak to mnie nie interesowało. Oparłam głowę o szybę i wsłuchałam się w cudowną solówkę Hammetta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro