Litania

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Długo zajęło mi pisanie tej części. Musiała porządnie dojrzeć w moim umyśle, a sam proces twórczy też nie był prosty. Ale obiecałam sobie, że pojawi się jeszcze przed dalszą częścią anime.

Litania o strachu oryginalnie pochodzi z "Diuny", zaś z uniwersum Bleacha podkradłam ją @Pani-Leukonoe Mam nadzieję, że mi to wybaczy ;)

***


Nie mogę się bać


Siedziała na biurku Renjiego i czekała. Znowu. W głowie wciąż przebrzmiewały słowa posłańca. Porucznik Sasakibe nie żył. Nieznani intruzi wypowiedzieli im wojnę. Mają tylko pięć dni, by się przygotować. Pięć dni, nim znów będą musieli walczyć o wszystko, co było im drogie.

Mimowolnie dotknęła zielonej rękojeści Yukikaze, szukając w mieczu poczucia bezpieczeństwa.

– Nie wolno się bać... – szepnęła za Zanpakutou, która w przeciwieństwie do niej nie mogła się doczekać nadchodzącego starcia.

Zeskoczyła z blatu, gdy tylko wyczuła powracających kapitana i Renjiego. Wyszła im na spotkanie, tłumiąc strach. Jeśli wpadnie w panikę, nikomu nie pomoże, a przecież była podporą Oddziału.

Byakuya zmierzył swoją Trzecią Oficer uważnym spojrzeniem. Nie umknęło mu, jak bardzo była spięta.

– Zbierz Oddział, Corrien – polecił. – Przekażesz im rozkazy. Wszechkapitan ogłosił mobilizację wszystkich Oddziałów. Mamy być gotowi, zanim wróg wróci do Seireitei.

Corrie przygryzła wargę, ale powstrzymała się przed dodatkowymi pytaniami. Mieli tylko pięć dni, by być gotowym. Tak niewiele.

– Tak jest, kapitanie.


Strach zabija duszę


Panika, wrzaski, przerażenie. Wróg przybył, by siać chaos, by wszystkich ich wymordować. Ale byli przecież Oddziałami Obronnymi, nie poddadzą się bez walki. Zadanie zawsze było to samo – wyeliminować zagrożenie.

Podniecenie Yukikaze spowodowane zbliżającą się walką paradoksalnie uspokoiło Corrie. Wszelkie wątpliwości wyparowały, zostało jedynie skupienie na nadchodzącej potyczce. Nie pozwoli, by jej podwładni tak po prostu ginęli. Jeśli oni nie dawali rady, to do niej należało stanięcie do walki z wrogiem.

Nikt nie musiał jej tego mówić. Wyczuła to chyba nawet wcześniej niż czujniki w Dwunastce. To było tak, jakby w jednej chwili ktoś pozbawił ją powietrza. Bezwiednie opadła na kolana, w jej umyśle pojawiała się tylko jedna myśl. "Nie." Pole bitwy przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Nadchodzący wróg, krzyczący z przerażenia, umierający podwładni. Biegnący za nią Renji. Dołączający do walki kapitan. Nic się już nie liczyło.

Szukała rozpaczliwie tej jednej jedynej nitki energii, która zawsze jej towarzyszyła. To nie mogła być prawda. Nie po to przetrwali tak wiele, by teraz go straciła. Nie godziła się na to. Yukikaze mogła wrzeszczeć ze złości, próbując zmusić ją do wstania i stanięcia do walki, lecz Corrie nie była w stanie. Strach przed prawdą kompletnie ją sparaliżował.

– Corrie!

Podniosła głowę, gdy musnęła ją energia kapitana Kuchikiego. Nie zwrócił na nią uwagi skupiony jedynie na przeciwniku. Wiedziała, powinna do niego dołączyć. Czas na opłakiwanie zmarłych będzie później. A jednak nie była w stanie zmusić kolan do wyprostowania się.

– Nie... – szepnęła.

Rozpostarcie kapitana zniknęło, nim zdążyło w jakikolwiek sposób zaszkodzić przeciwnikowi. Nie zapieczętowane, ale skradzione przez wroga. Jak mieli z nimi walczyć, skoro wystarczyła chwila, by stracili miecze? Różowe płatki bezlitośnie szatkowały wszystko na swojej drodze. Nikt nie miał z nimi szans, nawet kapitan Kuchiki.

Corrie mogła jedynie patrzeć na bezsilność własnego dowódcy. Na jego śmierć, bo przecież doskonale zdawała sobie sprawę, jak śmiercionośną bronią było rozpostarcie kapitana. Nie czuła łez, które spływały jej po policzkach. Wiedziała, że wszyscy tu zginą. Kapitan, Renji, ona. Nie było dla nich żadnego ratunku.


Strach to mała śmierć


Patrzyła na wroga, który zamierzał pozbawić ją życia. Słabą, bezbronną już ofiarę. Nie zdąży złapać za miecz, uwolnić Yukikaze, by choć spróbować się ochronić. Zresztą w tym stanie nie miała żadnych szans ze skradzionym kapitanowi rozpostarciem. Różowe płatki wiśni i ją rozerwą na strzępy.

Po Seireitei rozeszła się fala ognistej energii. Corrie zadrżała od żaru, który wydawał się wręcz naganą dla jej słabości. Wszechkapitan Yamamoto wkroczył na pole bitwy. Tyle wystarczyło, by przeciwnik stracił nią zainteresowanie. Wciąż jednak nie była w stanie się ruszyć. Czuła, jak cała woda w otoczeniu znika pod wpływem przytłaczającej mocy ich dowódcy.

– Błagam – wyszeptała suchymi wargami.

Ukryła twarz w dłoniach, gdy dotarło do niej, że Wszechkapitana również stracili. Czy cokolwiek sprawi, że ta wojna nie skończy się ich całkowitą anihilacją? Czy znów musieli powierzyć wszystko Kurosakiemu?


A wielkie unicestwienie


Liczenie rannych, zabitych, strat... Już to kiedyś przerabiała, choć wtedy liczby nie były aż tak przerażające. Znów została sama na czele Szóstki. Zmasakrowanej przez wroga Szóstki. Chciała wyć z rozpaczy i wściekłości. Nigdy wcześniej nie czuła tego tak intensywnie, a przecież nienawidziła w życiu już wielu ludzi. A jednak teraz wiedziała, że to nie tylko na wroga była wściekła. Na siebie również. Była Trzecim Oficerem, a nie zrobiła nic, by ocalić kogokolwiek. Została zupełnie przytłoczona i teraz każdy ruch wymagał od niej nadludzkiego wysiłku.

Ktoś musiał dowodzić. Nie było kapitana, nie było Renjiego. Musiała sobie sama poradzić. Uspokoić tych ludzi, którzy ocaleli, zadbać o to, by informacje o rannych dotarły, gdzie trzeba, pogrzebać zmarłych. I przygotować się do następnego starcia.

Corrie doskonale zdawała sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec. Kurosaki jedynie czasowo przegonił Yhwacha, dając im szansę na przetrwanie. Musieli wykorzystać ten czas tak bardzo, jak się da, a potem sięgnąć po...

Zemstę – szepnęło coś w jej duszy.

Zignorowała to, gdy wchodziła do baraków Pierwszego Oddziału. To tu miała znaleźć ocalałych kapitanów. Kątem oka dostrzegła, że budynki również tutaj nie zostały oszczędzone. Całe Seireitei było w ruinie.


Stawię mu czoła


Słyszała, jak kapitanowie na siebie krzyczą, lecz nie przysłuchiwała się słowom. Czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Odczekała, aż awantura się skończy, dopiero wtedy weszła.

– Przyszłam odebrać rozkazy dla Szóstego Oddziału – odezwała się bezbarwnie.

Uniknęła przy tym spojrzenia na kapitana Trójki. Skupiła się na odpowiadaniu na pytania o stan swojej jednostki i na przyjęciu poleceń. To było teraz ważne. Coś w niej właśnie umierało, choć nie zamierzała teraz się temu przyglądać.

Ukłoniła się i ruszyła w drogę powrotną, unikając zatroskanych i współczujących spojrzeń. Wszyscy kogoś stracili, wszyscy kogoś opłakiwali.


Niech przejdzie po mnie i przeze mnie


– Corrien.

Odwróciła się posłusznie i spojrzała na kapitana Trójki, który za nią wyszedł.

– Kapitanie Otoribashi.

Patrzyli na siebie przez chwilę, a słowa nie chciały opuścić gardeł, choć paliły je nieznośnie. Corrie wciąż pragnęła odrobiny nadziei, czegokolwiek, czego mogłaby się chwycić, by nie oszaleć kompletnie. I Otoribashi widział to w jej oczach, przez co ciężko było mu wypowiedzieć tak okrutne słowa.

Sięgnął po ukruszony sopel jeszcze do niedawna należący do Kiry. Dostał go od Corrie wiele lat temu na znak jej miłości. Oczy Shiroyamy rozszerzyły się w szoku na widok wisiorka.

– Powinien wrócić do ciebie – odezwał się Otoribashi. – Chciałby tego.

Corrie czuła, jak coś wewnątrz niej ponownie pęka. Przyjęła sopel mechanicznym ruchem, przejechała kciukiem po ukruszonej części. Wciąż nie zapytała, jak to się stało. Nie była pewna, czy chce znać takie szczegóły. Powstrzymała się jednak przed szlochem, choć ramiona jej zadrżały.

– Corrien...

– Muszę już iść, kapitanie – odezwała się cicho, po czym czmychnęła, nim zdążył się znowu odezwać.


A kiedy przejdzie


Wiedziała, że powinna wstać i wyjść do Oddziału. Potrzebowali jej. Powinna zająć się pracą, nie potrafiła. Kuliła się za kapitańskim biurkiem z dłonią zaciśniętą na ułamanym soplu. Ostra krawędź rozcięła jej skórę, nie zważała na to. Ból fizyczny nie przebił się przez psychiczny i pustkę, którą czuła od tamtej chwili. Nie wiedziała, ile minęło czasu. Czy to miało jakiekolwiek znaczenie?

– Corrie, jesteś tutaj? – Usłyszała Hisagiego.

Nie odpowiedziała. Nie miała ochoty na towarzystwo, bo jak w tej sytuacji miała być sobą? Tą uśmiechniętą, pełną energii Corrie, która zawsze dostrzegała lepszą stronę życia. To było ponad jej możliwości.

Hisagi jednak nie odszedł. Przykucnął przy skulonej przyjaciółce. On też wydawał się tym wszystkim zmęczony.

– Czemu nie odpowiadasz? – zapytał.

– Bo nie chcę, żebyś mnie widział w tym stanie – wyszeptała. – Powinnam być z Oddziałem, ale nie potrafię być ich dowódcą. Nie ma kapitana, nie ma Renjiego. Nie umiem sobie poradzić.

Zagryzła wargę, walcząc z chęcią rozklejenia się całkowicie. Tak śmiertelnie przerażonej i złamanej Hisagi jeszcze jej nie widział. To zawsze ona wyciągała do nich rękę, uśmiechając się łagodnie, ale to najwyraźniej był jej limit. Wiedział dlaczego. Nie umiał jednak jej pocieszyć, nie dzisiaj, gdy wszystkim brakowało siły.

Wyciągnął z jej dłoni sopel i założył na szyję przyjaciółki. Kawałkiem materiału owinął zranienie.

– Nie rań dłoni – powiedział cicho.

– Wszystko będzie dobrze, prawda? – Spojrzała na niego niemal błagalnie. – Ten koszmar się skończy, gdy tylko otworzę oczy.

– Corrie...

– Okłam mnie, Shuuhei – poprosiła. – Kłam, bo inaczej już nie wstanę. Nie potrafię.

– Potrafisz, Corrie. Zawsze potrafiłaś, bo jesteś silna. Wszyscy to zawsze widzieliśmy. Zwycięstwo jednak nie zwróci życia tym, którzy odeszli. Nie mogę cię tak okłamać.

– Więc jak mam wstać? Po co to wszystko, skoro nikogo nie ochronię?

– Ochronisz. Jesteś za nich odpowiedzialna i ich ochronisz. Jak zawsze.

– Boję się, Shuuhei. Tak cholernie się boję.

– Wiem. Ja też.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale przerwał mu Piekielny Motyl. Nie chciał jej zostawiać w takim stanie, musiał. To nie poczeka.

– Wzywają mnie. Dasz sobie radę?

– A mam inny wybór? Nie mam na kogo tego zrzucić. Muszę zająć się Oddziałem, dopóki kapitan i Renji nie wrócą, bo wrócą, prawda?

– Tak, oni wrócą. Znajdziesz mnie, kiedy będziesz potrzebowała pomocy. Przyjdź.

– Dobrze. Jesteś najlepszym przyjacielem na świecie. Idź, niech nie czekają.

Zanim wstał, potargał jej włosy tak, jakby wszystko było jak dawniej. Nie było. Oboje to wiedzieli i musieli nauczyć się z tym żyć, bo niektóre rzeczy już nie wrócą.


Odwrócę oko swej jaźni na jego drogę


Przy drzwiach zatrzymał go jej głos:

– Shuuhei.

Odwrócił się. Stała z Yukikaze w skaleczonej dłoni. Oczy nadal miała zaczerwienione i wilgotne, ale głos już jej nie drżał.

– Obiecaj, że nie zginiesz.

Przez chwilę przyglądał jej się uważnie. W tej wojnie każdy mógł zginąć w ciągu chwili. Czy mógł ją tak okłamać? Dać pustą nadzieję?

– Obiecuję – powiedział poważnie. – Nie zginę.

Odpowiedział mu blady uśmiech, przyrzekający to samo. Tylko jej oczy były już całkiem zimne.


Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic


Trenowała z Yukikaze w swoim Wewnętrznym Świecie już od wielu godzin zupełnie wyłączona na całą resztę. A jednak poczuła tę dziwną energię, która rozeszła się po całym Seireitei. Otworzyła oczy na nowo w gabinecie kapitana, słysząc krzyki przerażenia podwładnych.

– Trzecia Oficer! Dwór znika!

Otoczenie wokół niej się zmieniło. Gdy podeszła do okna, nie widziała już znanych sobie budynków, lecz całkiem inne miejsce. Wiedziała, to robota wroga. Coś w jej wnętrzu zawyło radośnie. Zamknęła oczy, koncentrując się na energiach przeciwników. Nie czuła strachu. Gniew przekuła w ostrze, które zdolne było do pomsty za tych, których straciła w poprzedniej bitwie. Nic innego się nie liczyło.

Gdy otworzyła oczy, zielone tęczówki stały się jedynie cienką obręczą wokół źrenicy. Z mieczem w dłoni ruszyła do bitwy, zamierzając dorwać, jak najwięcej przeciwników.


Jestem tylko ja

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro