courage

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aaron Fox był tchórzem.

Nie oznaczało to, że bał się własnego cienia czy podejrzanie wyglądającej staruszki z sąsiedztwa, w końcu to były tylko głupie zabobony. Nie widział jednak sensu w ekstremalnych sportach, opowieściach o potworach czy choćby bliższych kontaktach z rówieśnikami. Prawdę mówiąc, wszystkie te rzeczy go przerażały i sprawiały, że miał ochotę skryć się pod grubym kocem na łóżku.

Całe dnie spędzał z ojcem na morzu lub z matką w domu, pomagając jej w opiece nad młodszym rodzeństwem. Chodząc do szkoły utrzymywał do wszystkiego dystans; nie widział niczego, poza rodziną. Lubił takie życie, niczego mu wtedy nie brakowało.

A przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie poznał Carmen Olsen, która wywróciła cały jego światopogląd do góry nogami.

Pamiętał dzień, w którym ją poznał, jakby miał miejsce przed kilkoma dniami. Wiosną trzynastego roku jego życia jeden z jego młodszych braci, Rickon, poważnie zachorował — czoło miał rozpalone do tego stopnia, że parzyło, a do tego paskudnie kaszlał.

Pamiętał skrzętnie skrywane przerażenie matki, która nakazała mu jak najszybciej przyprowadzić okoliczną uzdrowicielkę, Maarę. Pamiętał swój szaleńczy nocny bieg, podczas którego tylko cudem nie połamał kończyn, a także gorączkowe dobijanie się do drzwi lekarki. Pamiętał, jak bardzo bał się o brata i to, jak krew zamarła mu w żyłach na wiadomość, że Maara wyjechała do stolicy przekazaną mu przez jej córkę.

To była Carmen Olsen. Aaron nie był w stanie zwrócić na nią dokładniej uwagi, gdyż zależało mu jedynie na ocaleniu brata. Pamiętał jednak dokładnie ogromną ulgę, która nim zawładnęła, gdy lekko zaspana dziewczyna, narzucając na siebie pierwsze lepsze cieplejsze ubranie i pakując w dużą skórzaną torbę całą masę medykamentów, oznajmiła mu, że może ona mogłaby pomóc.

Następnego dnia był do niej pełen podziwu, gdyż bez słowa skargi dała mu się przeciągnąć nocą praktycznie na drugi koniec Seaside, a później czuwała przy malutkim Rickonie razem z Aaronem i jego rodzicami przez całą noc, co chwilę zmieniając mu okłady i aplikując kolejne maści i napary.

Pamiętał też niewysłowione szczęście, które poczuł następnego ranka na chwilę przed wschodem słońca, gdy jego malutki braciszek odkaszlnął słabo i obudził się, mówiąc, że jest głodny. Spojrzał wtedy na padniętą dziewczynę ze łzami w oczach, a ona odpowiedziała mu pełnym ulgi zmęczonym spojrzeniem, po czym oparła się plecami o ścianę z westchnieniem i momentalnie zasnęła.

Ich znajomość zaczęła się tak naprawę kilka godzin później, gdy zdezorientowana dziewczyna obudziła się w łóżku Aarona, do którego zniósł ją ojciec chłopaka; rudzielec wstał zaledwie moment później, jakby miał jakiś wewnętrzny radar, który wykrył jej ciekawski wzrok.

Podobno w nowych znajomościach najbardziej liczą się pierwsze cztery sekundy, jednak w ich przypadku najważniejsze były drugie pierwsze cztery sekundy; te spędzone na zakurzonej podłodze w domu Aarona przepełnionym codziennym gwarem. To tam zapamiętał blondynkę jako rok od niego starszą, zwariowaną i inteligentną dziewczynę przekładającą dobro innych nad swoje, a z czasem tylko utwierdzał się w tym przekonaniu.

Według jego matki, Aaron i Carmen byli jak lody śmietankowe z truskawkami; osobno pyszne, ale razem stanowiły doskonałą całość.

Nie była wcale daleka prawdy. Zaprzyjaźnili się błyskawicznie, jeszcze szybciej wiedzieli o sobie wszystko i czuli się w swoim towarzystwie całkowicie naturalnie, jakby znali się od zawsze.

Aaron nie był w tamtym czasie jakiś szczególny; ot, kolejny rudowłosy dzieciak o dobrej koordynacji ręka-oko i ilości kompleksów jak z Seaside do Knighton.

Za to Carmen... gdyby istniała żywa definicja szczęścia, ona by nią była. Cieszyła się z życia, czerpała radość ze wszystkiego, a w szczególności z pomocy innym i z tańca, a uśmiech zdawał się być trwale przyklejony do jej ślicznej twarzyczki.

Często chłopak zastanawiał się, dlaczego wybrała na przyjaciela właśnie jego, skoro miała do wyboru wielu lepszych od niego ludzi. Raz nawet ją o to spytał.

— Och, Aaronie. — Zaśmiała się, odpowiadając mu melodyjnym głosem wprost stworzonym do śpiewania. — Nie mogłaby wybrać nikogo innego. Jesteś moją nadzieją, pamiętasz?

Wtedy Aaron nie rozumiał jej słów, jednak nosił je w sobie; były wytatuowane niezmywalnym tuszem na jego sercu.

Dni przemijały, a wraz z nimi tygodnie i miesiące. Carmen zasiewała w Aaronie swoją radość z życia, swoją miłość do tańca i muzyki, zamiłowanie do nowych doświadczeń. Aaron natomiast pilnie podążał jej śladem, biorąc garściami, a oddając jeszcze więcej owej nadziei, którą był. Z każdą chwilą kochał Carmen coraz mocniej, a choć sam nie był pewien, jaki rodzaj miłości to był, to wiedział, że w ten sposób mocniej nie pokocha nikogo innego.

Gdy końcówką piętnastej wiosny swojego życia dziewczyna zachorowała, Aaron przychodził do niej codziennie, starając się odgonić od niej przykre myśli. Z czasem czuła się coraz gorzej i była coraz słabsza, aż w końcu nadeszła chwila, której Aaron obawiał się najbardziej — matka Carmen, najzdolniejsza uzdrowicielka w promieniu dziesiątek mil, ze łzami w oczach oznajmiła mu, że nie potrafi ocalić swojej własnej córki.

Wtedy Aaron nie chciał już odgonić od dziewczyny smutnych myśli; chciał ją uratować. Spędzał przy jej łożu każdą wolną chwilę, przynosił jej nieliczne smakołyki jakie udało mu się zdobyć, wypytywał kogo mógł o sposoby na jej wyleczenie, przeczytał nawet książkę o niebezpiecznych chorobach, a jeśli było coś, czego naprawdę nie lubił, to było to czytanie.

Po dziewczynie to wszystko jednak spływało. Doceniała jego starania, doceniała to wszystko, ale ona już pogodziła się ze swoim losem i stawiała mu czoła z uśmiechem, pragnąc, aby jej przyjaciel również posiadał taką postawę.

Czasami jedynie miała drobne chwile słabości, w których płakała i nie chciała zostawiać bliskich samych na świecie; zawsze jednak znalazł się w pobliżu pewien rudowłosy ciołek, chętny i zdeterminowany do utrzymania jej w całości.

— Ale niby na co komu odwaga, Carmen? — spytał pewnego dnia, gdy dziewczyna czuła się wyjątkowo źle i z ledwością siedziała prosto na krześle kuchennym. — Strach nie jest wcale oznaką słabości, a reakcją człowieka inteligentnego na realne zagrożenie. O, jak na przykład na te pierożki, naprawdę nie radzę ci ich jeść. Więc, ponawiam pytanie, dlaczego miałbym walczyć ze strachem?

— Żeby zacząć żyć, Aaronie — odparła ze skrzętnie skrywaną słabością, gdyż każde wypowiedziane słowo sprawiało jej ból, do którego za nic by się nie przyznała. — Bądź odważny i żyj dla mnie.

Kiedy z początkową niepewnością zaczynał naprawdę żyć, Carmen naprawdę pragnęła już jedynie słuchać, słuchać o przygodach Aarona, których dla niej z czasem zaczął przeżywać coraz więcej.

Słuchała opowieści o pierwszym salto na latającej desce, które chłopak zrobił bez wywrotki, o tańcu, który szedł mu coraz lepiej, o jego skoku z klifu do morza, który wykonał razem z chłopakami z sąsiedztwa, a nawet o jego nocnej wyprawie na cmentarz, do której nigdy wcześniej nie byłby zdolny.

Słuchała historii o wszystkich jego przeżyciach, obserwowała powolny, aczkolwiek nieuchronny proces jego zmiany w pewnego siebie chłopaka kochającego zabawę, z radością zauważała obecny na jego twarzy coraz częściej uśmiech.

A kiedy Carmen Olsen oddała światu swój ostatni oddech, Aaron nie płakał. Nie rozpaczał nawet wtedy, gdy jej nieruchome ciało anioła ułożono delikatnie na małej łódce w asyście setek kwiatów, a wraz z nią w głąb oceanu odpłynęła — teraz już malutka — cząstka niego samego, którą był, nim ją poznał. Wtedy nareszcie zrozumiał.

Aaron Fox nie był już tchórzem.

Nie bał się prawie niczego i wiedział, że tak długo, jak będzie odważny, tak długo będzie naprawdę żył, a Carmen będzie żyła w nim.

Bo była jego odwagą, a on był jej życiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro