1. Strata czasu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Chyba powinieneś spróbować czegoś innego, Severusie - właśnie te słowa wydostały się z suchych, wąskich warg Albusa Dumbledore'a. A raczej próbowały się wydostać, bo bardzo szybko utknęły w srebrnych pasmach długiej brody. Gdzieś pomiędzy okruszkami biszkopta. Obrzydliwe.

Siedzący naprzeciwko Severus Snape wykrzywił usta z odrazą. Znowu tkwił tutaj, w gabinecie dyrektora i zdawał raport ze swojej niemocy. I znowu przed oczami musiał mieć te siwe kłaki poplamione herbatą i upstrzone resztkami jakiegoś żarcia. Czy ten staruch robił to specjalnie? Bardzo możliwe. Nie był przecież taki wredny jak Vol..., jak Sam-Wiesz-Kto i nie użyłby przeciwko swojemu człowiekowi zaklęcia torturującego. O nie, dyrektor Hogwartu był bardziej subtelny. Specjalizował się w gwałceniu dobrego smaku Severusa i znęcaniu nad jego poczuciem estetyki. Z dwojga złego Severus wolałby już stary dobry cruciatus. Po nim mógł przynajmniej spokojnie się wyrzygać. Nawet przed samym Czarnym Panem. Ale w gabinecie Dumbledore'a nie mógł sobie na coś takiego pozwolić. Przecież nie miał żadnego powodu do podobnego zachowania. Przymknął oczy i próbował nie słuchać dźwięku, jaki wydawały wargi dyrektora.

- Co ty na to, Severusie? - staruch najwyraźniej domagał się odpowiedzi na zadane pytanie. O co to on pytał??

- Zamyśliłeś się, chłopcze - powiedział Albus.

Tylko on bezkarnie tak tytułował Severusa. "Chłopcze". To było po prostu poniżające! Lekceważące. Kiedyś, wiele lat temu, gdy przyczołgał się do stóp Albusa ze złamanym sercem po tym jak Vol... Czarny Pan wytłukł Potterów, wtedy to słówko nawet go pocieszyło. Ale lata mijały, a wraz z ich upływem słówko zmieniało swój wydźwięk. Teraz usadzało go na miejscu, przypominało, że staruch ma go w garści. Sugerowało, że bezgranicznie nim gardzi.

Na dobrą sprawę Severus nie wiedział, czy dyrektor nim gardzi, ani nawet, co o nim myśli. Ale w ogóle go to nie obchodziło. W tym momencie miał na to wywalone. Na wszystko miał wywalone. A najbardziej na Harry'ego Pottera, przez którego siedział tu już kolejną godzinę - nie wiedzieć już którą - i prędzej hemoroidów się nabawi jeszcze przed czterdziestką, niż dojdzie do jakichś konstruktywnych wniosków.

- Może szpicruty? Tego jeszcze nie próbowałem. - wycedził złośliwie i już wiedział, że pogrążył się tą propozycją. Bardzo się pogrążył.

- Severusie, chyba nie chciałbyś się znęcać nad biednym chłopcem?

- Och! Od razu znęcać! Kto wie, może bachorowi by się to nawet spodobało?

- Severusie, ty przecież nie jesteś sadystą!

- Oj, jestem, jestem. - w jego oczach zapłonął złośliwy blask. - Dyrektorze... - specjalnie, z premedytacją użył formy tytularnej, wprowadzając dystans między siebie a rozmówcę.

- Mój wrodzony sadyzm bardzo się rozwinął na służbie u Czarnego Pana, zapomniałeś o tym?

Miał już dość. Zamierzał być oschły i wredny, i niekulturalny. I użyć całego swojego anty-uroku osobistego, by jak najszybciej zakończyć tę wątpliwej jakości rozmowę, która nie była rozmową, tylko stratą czasu.

- Próbuję powiedzieć, dyrektorze, że skoro nie da się po dobroci, to może już czas przestać się cackać z Potterem i zastosować jakieś bardziej radykalne metody. Może wystarczy sprać ten jego zgrabny tyłek... - Naprawdę to powiedział? "zgrabny tyłek"? Gorzej już nie mógł się wysłowić. Dopiero Albus będzie miał używanie! Nie od razu, nie dzisiaj, o nie. Ale wypomni mu to, oj wypomni! Za jakiś tydzień, za miesiąc, za rok. Ba! Na łożu śmierci gotów dogryźć Severusowi tym epitetem. Pytanie na czyim łożu i czyjej śmierci. A zdychaj dziadu choćby i dziś, przynajmniej będę miał spokój! O jednego pana mniej...

- Nie mów, że cię ręka nie świerzbi, Albusie - powrócił do twórczej wymiany myśli - żeby mu po prostu nie przylać, kiedy... Ach, zapomniałem! Przecież to nie ty się z nim użerasz, to nie ty codziennie próbujesz wbić mu do głowy podstawy oklumencji i oczywiście, nie ty jesteś jego osobistą niańką! Więc chyba nie ma powodu, żeby cię cokolwiek świerzbiło!

- Severusie - dyrektor spojrzał na siedzącego przed nim mężczyznę z łagodnym wyrzutem w oczach.

Mistrz Eliksirów nie dał się zwieść bławatkowym błyskom posyłanym zza okularów dyrektora i trzasnął pięścią w stół.

- Albusie, to trzeba jakoś zakończyć, bo któryś z nas wyląduje w Świętym Mungu! A najprędzej ja! Ten cyrk ciągnie się już drugi tydzień, a to jest o całe dwa tygodnie za długo. Czarny Pan hasa po umyśle Pottera jak trzecioroczni po Miodowym Królestwie na pierwszej wycieczce w Hogsmeade, a bachor nic sobie z tego nie robi! Weźże w końcu ty sam go ucz!! Może tobie się uda, a jak nie, to przynajmniej zobaczysz, jak to jest! I jeszcze sam wstawaj do niego po nocach!

Dyrektor uniósł brwi.

- Ach, nie wiedziałeś? - Severus wypluł kolejną porcję jadu. - A podobno wiesz o wszystkim, co dzieje się w zamku!? Więc chyba powinieneś wiedzieć, że to JA jestem wzywany do skrzydła szpitalnego za każdym razem, kiedy Czarny Pan nawiedzi umysł Złotego Chłopca. I nie wiedzieć czemu, niemal zawsze musi się to zdarzyć w środku nocy, kiedy akurat uda mi się wreszcie zasnąć po sprawdzeniu korytarzy... I nie ty, Albusie, musisz patrzeć niemal do rana, jak on cierpi - dodał już ciszej. - A dzisiejszej nocy, Albusie, z tej jego blizny lała się krew! To było...

- Dość przerażające, jak mniemam? - zapytał dyrektor uprzejmym, choć w zasadzie obojętnym tonem. Takim samym, jakim zadawałby pytanie na przykład o pogodę.

Do Severusa nagle dotarło, że dyrektora chyba w ogóle nie obchodzi to, czy i jak Potter cierpi, czy i co go boli, czy i czego tamten się boi. Życzliwość i troska były... udawane? Mogły być udawane? Dumbledore od lat prowadził prywatną krucjatę przeciwko Czarnemu Panu. Jeszcze w czasach, gdy tamten działał jako Marvolo Riddle. Już wtedy dyrektor widział w nim drugiego Grindelwalda. Jedyna różnica była może w tym, że z Tomem nie łączyła go nawet namiastka przyjaźni. Zbyt duża różnica wieku czy poglądów. A może? A może było tam coś innego? Severusie, nie baw się w jakiegoś mugolskiego psychologa - upomniał sam siebie. Powody, z jakich Dumbledore tak zaciekle zwalczał Riddle'a nie powinny teraz zaprzątać niczyjej uwagi. Teraz ważny jest Potter!

I właśnie dlatego - dlatego, że Potter jest ważny - Severus pozwalał, by Poppy Pomfrey wzywała go do siebie za każdym razem, gdy nie radziła sobie z rozhisteryzowanym nastolatkiem, szalejącym pod naporem mentalnego połączenia z Vol... , z Sam-Wiesz-Kim. Dlatego warzył coraz to nowe i coraz silniejsze eliksiry, które miały pozwolić bachorowi uspokoić ciało i myśli. Dlatego płuca sobie wypluwał, ucząc gada oklumencji, omawiając jak w transie techniki zamykania umysłu.

Dlatego, że Potter jest ważny - był i jest ważny - trwał przy nim tej strasznej nocy. Przerażona Pomfrey gdakała jak kokosz nad koszykiem pełnym piskląt, a on tylko siedział w milczeniu, z coraz bardziej rozszerzającymi się oczami i pozwalał, by Potter wbijał mu paznokcie w dłoń, by miażdżył mu palce w kolejnych paroksyzmach bólu. Chłopak chwytał jego dłoń z desperacją tonącego, z rozpaczą człowieka spadającego z urwiska. Niemal godzinę znęcał się tak nad jego nadgarstkiem, zanim nie udało się zablokować połączenia z Czarnym Panem, a dzieciak, otumaniony eliksirami uspokajającymi, nie zapadł w sen. Poppy szlochała. Niezdarnie poklepał ją po ramieniu i wrócił do siebie. Zabandażował dłoń ponacinaną do krwi paznokciami Pottera, które, zagłębiając się w jego ciało, zdawały się właśnie tam szukać ratunku przed Czarnym Panem.

Był przerażony. Skalą zjawiska, w którym uczestniczył. Mocą połączenia między tymi dwoma czarodziejami. Ogromem cierpienia chłopaka. Własną bezradnością.

- Albusie, ja już nie daję sobie z tym rady!

- Mój drogi chłopcze - och, znowu to protekcjonalne i lekceważące słówko - rozmawialiśmy już o tym wiele razy i wiesz, że...

- Właśnie że nie rozmawialiśmy! - Snape podniósł głos na dyrektora. - Ty po prostu zakomunikowałeś, niemalże rozkazałeś, co mamy robić. Rozstawiłeś nas jak figury na szachownicy. Figury - prychnął. - To za dużo powiedziane. - Pionki - oto, czym jesteśmy. I dla ciebie, i dla Czarnego Pana.

- Severusie, wszyscy bierzemy udział w tej grze. Nie tylko ty i pan Potter. Także ja i Voldemort. I setki innych. Czarownic i czarodziejów. Ale my, my jesteśmy najbliżej szachownicy i najlepiej widzimy, co się dzieje na jej polach.

- Gówno się dzieje - skomentował w myślach Snape. Głośno powiedział coś zupełnie innego. Bardziej wyważonego.

- Doceniam, naprawdę doceniam Albusie twój talent szachisty i twoje usiłowania, by zepsuć mi dzisiejsze popołudnie, ale skończmy już, proszę, tę kolejną bezproduktywną pseudo-dyskusję, która i tak niczego nie wnosi. I po której jesteśmy jeszcze głupsi niż przedtem. Ja na pewno jestem głupszy.

- I dlatego, Severusie sugeruję, żebyś spróbował czegoś innego.

- To zasugeruj, z łaski swojej, czego mam spróbować! Bo przecież nie mogę użyć ani zaklęcia, ani żadnego z moich eliksirów, a wiesz dobrze, że mam co najmniej dwa, które by się nadały.

- Może dropsa? - zapytał Albus z miną niewiniątka.

- A w dupę wsadź sobie te swoje dropsy! - wrzasnął Severus i wypadł z gabinetu nie czekając na oficjalne pozwolenie dyrektora.

- Skąd wiesz, że tego nie robię? - zdawało mu się, że słyszy rechot Albusa za swoimi plecami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro