4. Sen nocy letniej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Środkiem Wielkiej Sali płynęły zapachy kolacji. Słodkie i tłuste, świeże i ciężkie. Wonie krążyły pod sufitem wraz z aromatem świeżo skoszonej trawy, zaścielającej hogwarckie błonia i ochładzającej się przed wieczorem wody w jeziorze. Prócz tego jajecznica ze szczypiorkiem podana na maślanych grzankach, jaśminowy ryż z warzywami, łosoś w sosie z pomarańczy, krem z białych warzyw i crème brûlée. Czosnek rozgrzany na oliwie, glazura karmelu na pieczonej szynce, zmarszczone skórki pieczonych ziemniaków.

Lekka gorycz niemal uszczypnęła Severusa Snape'a w język, gdy na stole zmaterializował się talerz rukoli ponabijanej suszoną żurawiną. Słodycz drobnych jagódek przegrywała ze słodyczą jabłecznika i świeżych drożdżówek. Niektórzy zanurzali lepkie ciasto w mleku, inni zapijali wieczorną herbatą. Mistrz Eliksirów na przekór wszystkim, raczył się kawą. Ale nawet ciężki aromat mocno palonej robusty nie był w stanie przytłumić innej woni.

Głęboko pod tym wszystkim wibrował, jak nuta serca w perfumach, dobywający się z jego własnej szaty - zapach Harry'ego Pottera.

W ciągu ostatniej godziny, którą przespał wtulony w jego szatę, Potter odcisnął swój ślad na jego ubraniu. Zapach wniknął głęboko w materiał. Utkwił pomiędzy nitkami osnowy. I teraz, każde poruszenie ramion, każdy skręt bioder, wydobywały ten zapach spomiędzy nitek. Paczula i kokos, złamane trawą, dzikimi kwiatami i słońcem. Podbite młodą skórą, lekko opaloną. Pławił się w tym zapachu. Zanurzał jak w ciepłej kąpieli. Aż po samą szyję.

Cząsteczki zapachu Pottera, rozgrzane ciepłem jego własnego ciała, wypływały spomiędzy fałd materiału, otulając go pieszczotliwie.

Sinistra z uznaniem zaciągnęła się powietrzem. Nie dziwił się jej wcale. Już sama paczula, powszechnie uważana za afrodyzjak, mogła zakręcić w głowie. Wymieszana z trawą, dzikimi kwiatami, kokosem i skórą Pottera - tworzyła mieszankę wprost powalającą. Skrzydełka nosa Sinistry, łapczywie wciągające ten zapach, zdawały się prowadzić konwersację.

W myślach odpowiadał na niezadane pytania. Tak, zapach jest piękny. Jak się nazywa? Och, "Harry Potter"! Nie słyszałaś, Auroro? Nowa linia perfum. Towar ściśle limitowany. Wyprodukowany w jednym jedynym egzemplarzu. Czy da się to kupić? Obawiam się, że jest bezcenny. Skąd ja...? Skąd na mnie ten zapach? Och, to tylko próbka. Darmowa. Dostałem zupełnie nieoczekiwanie. Przypadek.

Dopił swoją kawę, skłonił się współbiesiadnikom i wyszedł. Większość kadry oraz uczniów siedziała jeszcze w Wielkiej Sali, więc na korytarzach było w miarę pusto i cicho. Wsłuchiwał się w miarowy stukot obcasów, które prowadziły go do jego prywatnych kwater. Tutaj też, podobnie jak w całym zamku, prawdziwe i zaczarowane okna były pootwierane na oścież, by wpuścić do wnętrza świeżość wieczoru. Czerwiec tego roku był naprawdę ciepły.

Dopiero gdy zamknął drzwi do swoich prywatnych pokoi, Severus zdjął szatę, przesiąkniętą Potterem. Nie bardzo wiedział, co z nią zrobić. Odwieszenie do szafy odpadało. Spodziewał się bowiem, że zapach tamtego mógłby przeniknąć na inne jego własne ubrania. Rzucenie na oparcie fotela, jak bardzo często to robił, mogłoby skończyć się rozniesieniem zapachu po całym pomieszczeniu. Wreszcie złożył ją starannie, wierząc, iż ten gest uwięzi zapach w środku.

Teraz codzienne obowiązki. Westchnął ciężko. W pierwszej kolejności szybki przegląd planu zajęć na jutro. Z konspektem w dłoni przeszedł przez gabinet do sali lekcyjnej. Tu najpierw sprawdził, czy wszystkie składniki potrzebne na jutrzejsze zajęcia znajdują się tam, gdzie powinny i w wystarczających ilościach. Jeszcze podstawowe środki opatrunkowe, lecznicze balsamy i maści. Nigdy nie wiadomo, któremu z idiotów przyjdzie do głowy zrobić krzywdę sobie albo kolegom! Kilka zaklęć rzuconych na samozapisującą się tablicę upewniło go, iż receptury będą pojawiały się we właściwej kolejności i czasie.

Wreszcie sprawdzić, jak te półgłówki sobie radzą. Opadł na fotel. Zadania domowe. Sześćdziesiąt sztuk. Pierwszy, drugi i trzeci rok. Oj, będzie ciężko!

Czytał, przeklinał, wybuchał niekontrolowanym śmiechem, zaledwie raz skinął głową z uznaniem nad czyimś geniuszem. Palce pracowicie wypisywały uwagi na marginesach, wskazywały błędy w tekście i podawały poprawne rozwiązania. Teraz starsze roczniki. Zajęcia praktyczne. Czwarty rok - bahanocyd, piąty - eliksir pieprzowy. Gdyby, jak zwykle, nauczał również ostatnie klasy, sześciorocznym kazałby przygotować eliksir przywracający mowę, a ostatniej klasie - wywar żywej śmierci. Niestety, dziad w szlafroku zwany dyrektorem odebrał mu nawet tę przyjemność i zatrudnił Slughorna do prowadzenia tych zajęć. Ciekawe, co każe im warzyć Horacy? Na pewno jakieś świństwa, z których słynął swego czasu Klub Ślimaka. Też mi nazwa. Klub Ślimaka! Klub Gumochłona - tak powinni się nazwać. Horacy wymiarami zaczynał już przypominać to spasione bydlę.

Fiolki były ustawione rocznikami, każda opatrzona imieniem i nazwiskiem ucznia. Niektórych nawet nie podnosił i od razu zapisywał ocenę negatywną. Inne odkorkowywał, wąchał zawartość, sprawdzał pod światło kolor i konsystencję. Kilka razy smakował. Wreszcie oceny były zanotowane. Już nic więcej nie było tu do zrobienia. Przekręcił klucz w drzwiach. Zbliżała się cisza nocna, więc wyszedł na tradycyjny patrol po korytarzach zamku. Tu kogoś zastraszył, tam odebrał punkty, tam znów wlepił szlaban.

Na koniec zajrzał do wieży Slytherinu. Usiadł w pokoju wspólnym. Prefekci wyprężyli się przed nim jak struny, zdając codzienny raport. Wysłuchał skarg, przejrzał listę odebranych i przyznanych punktów, soczyście opieprzył trzech sześcio- i dwóch siedmiorocznych za ich horrendalną głupotę, wzbudzając swoimi bluzgami niemy zachwyt pierwszaków. Po kwadransie niezobowiązującego small talku życzył dobrej nocy i wyszedł.

Z tego, co wiedział, inni opiekunowie nie nachodzili codziennie swoich domów przed ciszą nocną, ale on zawsze tak robił. Wywoływało to z jednej strony popłoch wśród uczniów, z drugiej zaś ich prawdziwą ekscytację. Bo oto ten niezdradzający żadnych ludzkich uczuć i najbardziej wredny ze wszystkich nauczycieli przychodzi do nich co wieczór, by dowiedzieć się, jak minął im dzień. I w zasadzie każdy z nich, gdyby tylko miał dość odwagi, mógłby porozmawiać z nim osobiście.

Jak dotąd jeszcze się to nie zdarzyło, zwłaszcza młodszym Ślizgonom. Woleli komunikować swoje problemy przez prefektów. Ale sama świadomość, że ten "potwór z lochów", jak go nazywali co złośliwsi Gryfoni, interesuje się ich sprawami albo przynajmniej znakomicie to zainteresowanie udaje, była dziwnie przyjemna.

Potwór wykonał swoje zadanie i mógł wreszcie pozwolić sobie na odrobinę prywatności. Zamkowy zegar wybił dwudziestą drugą. Może zdąży przespać się ze dwie, trzy godziny, zanim znowu któryś ze skrzatów wezwie go do łóżka Pottera? Ciekawe, jaką tym razem rozrywkę wymyśli Czarny Pan?

W trakcie wieczornej kąpieli zamiast wody z deszczownicy spłynął na niego cały ciężar tego dnia i wcześniejszej nocy.

Przerażający atak Czarnego Pana na umysł Pottera, czuwanie do świtu w skrzydle szpitalnym, bezproduktywna kłótnia z Albusem, bezproduktywne samotne picie, dwugodzinne poszukiwania bachora, podczas których zlustrował chyba nawet zamkowe mysie dziury. Przytłaczające poczucie ulgi, gdy okazało się, że Potterowi nic się nie stało... Na Merlina! Czy naprawdę "na każdym miejscu i o każdej dobie", jak to mówił jakiś poeta*, on musiał myśleć o Potterze?! Żeby to jeszcze były erotyczne myśli! - prychnął. Mógłby przynajmniej mieć z nich jakiś pożytek! Z Pottera mógłby mieć pożytek. Obciągnąłby sobie pod prysznicem, fantazjując o bachorze. A tak? Jego umysł jak mantrę powtarzał "Potter, Potter", a korzyści żadnej!

Owinięty szlafrokiem przeszedł do sypialni. Czy jest w ogóle sens się kłaść, jeżeli i tak za chwilę zostanie wezwany do skrzydła szpitalnego? Obudził pierwszego lepszego skrzata i zażyczył sobie kawy. Poczyta trochę. Bezmyślnie przerzucał kartki w książce, zerkając co chwilę na zegar. Północ już minęła. Teraz pierwsza w nocy, w pół do drugiej... A jego nikt nie wzywał, jak zwykle o tej porze przez ostatnie dwa tygodnie.

- Zgredku! - zawołał ostro.

Pomarszczony skrzat zmaterializował się przed nim z głośnym trzaskiem.

- Profesor Snape wzywał Zgredka, sir?

- Tak, skrzacie. Potrzebuję, byś sprawdził, gdzie jest pan Harry Potter. Czy w skrzydle szpitalnym, czy w swoim dormitorium.

Po kilku minutach stworzonko stanęło przed nim ponownie, tym razem wyraźnie wystraszone.

- Zgredek sprawdził, sir! Ale Harry'ego Pottera nie ma ani w dormitorium, ani w skrzydle szpitalnym, ani nigdzie w Hogwarcie!

- Jesteś pewien, że nie ukrył się gdzieś pod swoją peleryną niewidką?

- Zgredek sprawdził, ale peleryna leży pod łóżkiem Harry'ego Pottera.

- Możesz odejść! - machnął niecierpliwie ręką.

Nawet nie myślał o tym, co robi. Wiedziony impulsem aportował się na łąkę, na której tego popołudnia znalazł Pottera. Nieprawdopodobne! A jednak prawdziwe. Bachor znowu spał w tej trawie.

O ile o piątej czy szóstej po południu mogło mu to ujść na sucho, o tyle nie o drugiej nad ranem. Trawa była już ciężka od rosy, a w powietrzu unosił się typowy dla wczesnoletniej nocy orzeźwiający chłód. Przecież półgłówek zachoruje! I umrze na ciężkie zapalenie płuc, zanim stanie do walki z Czarnym Panem.

- Potter! - nie wydarł się, jak planował to zrobić. Cisza letniej nocy obezwładniła jego struny głosowe do tego stopnia, że z jego ust wydobył się zaledwie szept.

- Potter, wstawaj! - powtórzył już głośniej, szarpiąc chłopaka za ramię. Zero reakcji.

Pod wpływem szarpania z ręki Harry'ego wypadła lśniąca fiolka. Snape automatycznie podniósł ją do nosa. Eliksir bezsennego snu. Można się było spodziewać! Trochę szkoda, że gówniarz wpadł na ten pomysł tak późno. Szkoda, że Severus nie wpadł na ten pomysł w ogóle!

Eliksir bezsennego snu pozwoliłby wszystkim korzystać z dobrodziejstw nocnego wypoczynku. Nie mogąc śnić, Potter nie doznawałby wizji przesyłanych do jego umysłu przez Vol... przez Czarnego Pana. Gdyby zaś Potter nie miał tych swoich wizji, nie budziłby się z krzykiem przez kilkanaście nocy z rzędu, a i Severus i Poppy Pomfrey mogliby spać spokojnie. W sumie to dobrze, że chłopak wziął ten eliksir. Kolejny atak na wyczerpany do granic możliwości umysł nastolatka mógłby skończyć się obłędem. Czego pewnie Czarny Pan sobie życzył.

Nauczyciel westchnął ciężko. Szarpanie nic tu nie pomoże. Po eliksirze Potter nie obudzi się z całą pewnością aż do rana. Tylko co z nim teraz zrobić, zanim ten ranek nadejdzie? Leży tu, co prawda, w tej wilgotnej trawie, już którąś godzinę i może już złapał to zapalenie płuc, ale teraz, kiedy Severus o tym wie, nie może go przecież tak zostawić i pozwolić, by coraz więcej kropelek rosy osiadało na jego policzkach, a jego włosy stawały się od tej rosy coraz cięższe.

Zastanawiał się mniej niż ułamek sekundy, zanim z trudem podniósł bezwładne ciało i aportował się z powrotem do swoich pokoi w Hogwarcie.

Zawlókł bachora do sypialni, rzucił na łóżko. Najpierw zdjął mu buty. Potter najwyraźniej hołdował głupiej młodzieżowej modzie nienoszenia skarpetek i jego bose stopy były już chłodne od leżenia na mokrej trawie. Chwilę rozgrzewał je w dłoniach, po czym starannie okrył całe ciało narzutą. Teraz okulary. Wyplątał z włosów oba zauszniki, odłożył oprawki na szafkę stojącą przy łóżku i spojrzał.

Sekundy mijały, a on wpatrywał się z rosnącym niedowierzaniem w to nowe zjawisko na swojej pościeli. Wszystkiego by się spodziewał, tylko nie Harry'ego Pottera w swoim łóżku!

Chłopak oddychał równomiernie, spokojnie. Twarz była rozluźniona. Długie rzęsy rzucały cień na policzki. Włosy w miękkim nieładzie rozsypały się na poduszce. Na JEGO poduszce.

Jego dłoń jakby sama z siebie znalazła zagłębienie za uchem Pottera. Zdumiał się, jak ciepła i gładka była skóra w tym miejscu. Gładził ją odruchowo niczym kawałek jedwabiu. Opuszki jego palców, uwrażliwione do granic możliwości przez lata dotykania przeróżnych ingrediencji do eliksirów, zdaje się że jeszcze nigdy nie czuły czegoś podobnie miękkiego i delikatnego. Przesunął je na szyję. W zagłębieniu pod żuchwą wyraźnie wyczuwał mocny, spokojny puls chłopaka. Skóra na jego szyi była tak samo gładka, jak ta za uchem. Pieścił ją palcami. Każdy odsłonięty fragment.

Tak dawno nie dotykał żywej skóry. Na żywym ciele. W ciągu ostatnich lat, tych, które minęły od powrotu Czarnego Pana, zdarzyło się to zaledwie dwa razy. Ale tamte doznania były niczym wobec tego, co odczuwał teraz.

Gdyby jego umysł w tej chwili pracował jak należy, zastanowiłby się nad tym, czy ta cudowna miękkość skóry występuje na całym ciele Pottera, czy tylko na szyi. Pomyślałby, czy nie można, czy nie warto tego w jakiś sposób sprawdzić. Ale jego mózg nie był teraz w stanie złożyć żadnej sensownej myśli, przetwarzał bowiem wyłącznie doznania dotykowe i wpadał pod ich wpływem w coraz większą euforię.

Niekontrolowana prawa dłoń, która do tej pory gładziła szyję Pottera, wniknęła teraz w jego włosy. Przeczesał je palcami stwierdzając, iż nie tylko wyglądają na miękkie, ale również SĄ miękkie. Jak jego skóra.

Przyłożył do jego twarzy całą dłoń i przesuwał nią tak, by palce zatapiały się we włosach, a śródręcze pozostawało na policzku. Czuł miękkość tego policzka i miękkość rzęs. Drobne włoski w brwiach były nieco twardsze od tych na końcach powiek i cichutko chrzęściły, gdy obrysowywał ich kształty. Teraz jeden z jego palców zabłąkał się na nos Pottera. Przesunął wzdłuż jego grzbietu, potem musnął czubek, by zjechać w zagłębienie ciała między nosem a górną wargą. Dotknął delikatnie tego miejsca każdym z palców, sprawdzając po kolei, który najlepiej tu pasuje. Oczywiście, że był to mały palec. Ta słodka dolinka była zbyt wąska dla pozostałych, za to ten najmniejszy pasował tak idealnie, jakby to właśnie z niego zdjęto miarę na to wgłębienie nad wargą chłopaka.

Nie był już w stanie powstrzymać dłużej własnych palców, które zsunęły się na lekko rozchylone usta tamtego. Wypłynął z nich jakiś cichy dźwięk. Coś pomiędzy jękiem, pomrukiem, a westchnieniem. Czyżby reakcja na dotyk? Severus zafascynowany patrzył, jak jego własny palec naciska na wargi chłopaka, odciąga dolną wargę, przesuwa się po nierównościach zębów i wślizguje do środka, zatrzymując na języku. Zadrżał.

Dłonią wyjętą z jego warg dotknął swoich ust. Koniuszkiem języka zebrał odrobinę smaku, który przywarł do opuszki palca. Westchnął.

W jego umyśle jak w misie myślodsiewni zadźwięczały słowa dyrektora, usłyszane tego popołudnia. Te słowa o potrzebie "czegoś innego" w jego relacji z Potterem.

Uśmiechnął się ironicznie i odpowiedział nieistniejącemu dyrektorowi:

- Tak Albusie, TO z całą pewnością jest coś innego.




* fragment wiersza Adama Mickiewicza znanego jako "Do M***" lub "Precz z moich oczu"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro