7. O czym kto marzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kolejne kilka dni Severus Snape przeżył w jakimś transie. Nie wiedział nawet, ile ich było. Tych dni. I nocy. Dni i nocy, w czasie których trzęsły mu się dłonie i nie umiał złapać tchu.

Harry'ego Pottera spotykał jak dotąd podczas posiłków w Wielkiej Sali, czasami na zamkowych korytarzach, regularnie na lekcjach obrony przed czarną magią, które prowadził w tym roku ku uciesze szkolnej gawiedzi, obstawiającej, jaka też klątwa związana z tym stanowiskiem go dosięgnie i kiedy. Codziennie o piętnastej Potter pojawiał się także w jego gabinecie, by ćwiczyć oklumencję. Wspólnie pracowali nad wzmocnieniem jego blokady. Przemierzali razem zakamarki umysłu Harry'ego, przyglądali się wspomnieniom, analizowali je i wybierali te, które zdawały się najlepiej pasować do tarczy obronnej. Severus uczył chłopaka preparować wspomnienia, ale nie tak nieudolnie, jak zrobił to Slughorn ze wspomnieniem o horkruksach. Mistrz Eliksirów obrabiał wspomnienia z precyzją prestidigitatora. Nie tolerował niedbalstwa, był bezlitosny dla błędów i niedociągnięć.

- Profesorze - jęknął któregoś dnia Harry ledwo dysząc po kolejnej z serii poprawek, jakie musiał wprowadzić w jakimś wspomnieniu. - Czy własny perfekcjonizm czasem pana nie męczy? Nie mógłbyś czasem odpuścić?

- Mógłbym, Potter, ale nie w tej sprawie. Nie, kiedy chodzi o twoje życie.

- Pomyślałby kto - prychnął Harry - że ci na mnie zależy!

- Wyobraź sobie, że tak - odparł Snape z powagą.

- Naprawdę? Zależy ci? DLACZEGO ci zależy?

- Bo ja ciebie... - Severus niemal udławił się własnymi słowami, nie pozwalając im wydostać się z ust. Schwytał je na granicy warg i wepchnął z powrotem do gardła. Teraz miotały się w nim gwałtownie. Chciały zostać wypowiedziane. Chciały zostać usłyszane. I właśnie dlatego Severus nie mógł im na to pozwolić. Nie mógł przecież rzucić "kocham cię" chłopakowi prosto w twarz. Tak głupio to brzmiało. Tak nieprofesjonalnie. Bo Severus nie wiedział, jak to wyjaśnić. Tę miłość. Jak została wywołana? Kiedy? Czym? Tym, że podniecił się dotykając ust, twarzy i szyi dzieciaka w czasie, gdy ten spał w jego łóżku? Albo tym, że doznawał fizycznej i emocjonalnej ekstazy, dopóki jego szata pachniała Potterem, a on otulał się jej połami niczym ramionami i nogami chłopaka? A wtedy, gdy owijał się nią, miał wrażenie jakby wchodził w jego ciepłe ciało? A może tym, że rozmowa o samotności Harry'ego, o odczuwanym przezeń braku miłości wzbudziła w nim nieokiełznane pragnienie kochania tego chłopca?

Sam tego nie rozumiał. Owszem, czytał, słyszał, że miłość atakuje znienacka, że spada niespodziewanie jak grom z jasnego nieba, że wybucha jak pożar. Że jest irracjonalna, nieplanowana, nieprzewidywalna. Wiedział to wszystko. Potrafiłby o tym przekonująco i mądrze mówić w trakcie jakiejś dysputy. Ale nie rozumiał, jak i dlaczego to spadło właśnie na niego. Ten grom, ten pożar. Szatańska pożoga.

Harry tymczasem najwyraźniej czekał na jakieś wyjaśnienie. Odpowiedź profesora na pytanie, "dlaczego ci zależy", była taka dziwna. "Dlatego, że ja ciebie..." Co tam miało być dalej? "Że ciebie nienawidzę", "że ciebie pragnę", "że ciebie kocham"... Co można by dać za takie wyznanie? Wszystko. Harry westchnął. Sam oddałby wszystko.

Przyglądał się nauczycielowi i trochę się rumienił. Myślał sobie bowiem, gubiąc rachubę, który to już raz z rzędu snuje takie myśli, że bardzo podoba mu się jego własny profesor eliksirów. Teraz już nie eliksirów. W tym roku to profesor obrony. Podobał mu się jego orli nos, przywodzący na myśl portrety rzymskich cezarów, które pamiętał z mugolskich podręczników do historii. Podobały mu się jego długie czarne włosy, które, wbrew złośliwym opiniom Hogwartu, wcale nie były tłuste, tylko lśniące i ciężkie jak włosy Inuitów lub indiańskich wodzów. Związywał je niedbale na karku lub nosił rozpuszczone.

Absolutny zachwyt Harry'ego wzbudzały dłonie profesora o długich smukłych palcach pianisty. Wielokrotnie rozmyślał o tym, jak delikatne były te palce, gdy w ciągu ostatnich kilku tygodni odgarniały mu włosy, by opatrzyć krwawiącą ranę na czole. Jak lekko muskały jego skórę, nanosząc na nią lecznicze maści. Sam dotyk był nawet lepszy od medykamentów. Taki kojący.

Rozmyślał również o tym, jak silny był chwyt tych dłoni, gdy właściwie ustawiały jego własny nadgarstek i uczyły odpowiedniego manewru podczas ćwiczenia nowych zaklęć na lekcjach obrony. Dłonie Snape'a były wówczas tak pewne siebie. Nie wahały się, dotykając Harry'ego. I choć był to dotyk dozwolony, jak najbardziej profesjonalny i kontrolowany, Harry nie mógł przestać myśleć o nim wciąż na nowo.

Gdy obserwował, jak profesor obraca długimi palcami różdżkę, jak przesuwa je po kartach książki, wyobrażał sobie te palce sunące po swoim ciele. Gdy pierwszy raz zrodziły się w nim takie myśli, był zawstydzony. Po jakimś czasie uznał, że nie robi nic złego, fantazjując o dłoniach Snape'a i o byciu przez nie dotykanym. I tylko musiał szczególnie mocno blokować te myśli w czasie lekcji oklumencji. To dlatego tak bardzo się do nich przykładał. Snape przecież nie powinien wiedzieć o marzeniach Harry'ego! Gdyby się dowiedział... Harry aż bał się pomyśleć, co mogłoby się stać. Jak by zareagował? Wyśmiałby gówniarza, sponiewierał słowem, jak to świetnie potrafił? A może by mu przylał? Harry jakoś nie mógł sobie wyobrazić innego scenariusza. Takiego, w którym profesor odwzajemnia jego skryte pragnienia. To byłoby zbyt piękne. To byłoby tak piękne, że aż nie śmiał o tym pomyśleć.

A jednak myślał. I marzył. Najbardziej skrytymi marzeniami, na które pozwalał sobie tylko na łące. Nigdy w Hogwarcie. Tylko tam, gdzie nikt go nie widział, nie mógł widzieć. Nikt, poza Severusem. Pozwalał, by te marzenia pojawiały się po tym, jak Snape znikał z łąki. Po co przychodził, skoro zawsze pozostawał ukryty pod zaklęciem? Skoro pojawiał się najwyżej na minutę lub dwie? Jakby chciał rzucić okiem, czy Harry tam jest, a przekonawszy się, że jest - odchodził. Pilnował go? Dlaczego to robił? Dlaczego TAK to robił? Nigdy nie podszedł, nie odsłonił się, nie zdjął zaklęcia...

Harry poświęcił wiele samotnych i namiętnych myśli, fantazjując o nauczycielu, który do niego podchodzi, siada przy nim w trawie, albo jeszcze lepiej - kładzie się przy nim. I całuje go, i dotyka. I odsłania się przed Harrym i mówi mu, że go pragnie, że go kocha... I przestaje być w końcu tym chłodnym, opanowanym dupkiem, jakiego zawsze zgrywał. Zdejmuje tę lodową maskę, pod którą skrywa się prawdziwy ogień.

Severus Snape był bowiem, przy całym swoim pozornym chłodzie i opanowaniu, bardzo namiętnym człowiekiem. Harry odkrył to już dawno. Wiedział dobrze, iż mistrz eliksirów był emocjonalnym wulkanem, a jego wybuchy musiały być spektakularne. Pewne wyobrażenie o sile jego pasji dawały erupcje złości w tych momentach, gdy dawał się wyprowadzić z równowagi uczniowskiej głupocie. Harry'ego fascynowała ta pasja, ta skrywana namiętność. Marzył o tym, by zobaczyć prawdziwy wybuch. By znaleźć się w środku.

Marzył również o tym, by podejść do Severusa - jak odważył się nazywać profesora w swoich fantazjach - zetknąć razem ich czoła i z tej odległości zajrzeć w jego tęczówki. Z przyzwoitego dystansu, przepisanego zasadami dobrego wychowania, wydawały się całkiem czarne. Ciekawe, czy oglądane z bliska, miały w sobie ślad innego koloru?

Będąc tak blisko można by jeszcze posmakować jego ust. Harry często zastanawiał się nad ich fakturą i smakiem. Czy są miękkie czy szorstkie, wilgotne czy suche. Były tak piękne. Zmysłowo wykrojone. Takie... drapieżne. Dość wąskie wargi, niemal wiecznie pogardliwie zaciśnięte. Niemal zawsze nieuśmiechnięte, niemal nigdy niemówiące nic miłego. A jednak, czasami spomiędzy tych drapieżnych warg spływały słowa pochwały, słowa zainteresowania i prawdziwej troski.

A teraz, w ciągu ostatnich kilku dni, liczonych od znalezienia Harry'ego na łące za granicami Hogwartu, Snape bardzo często zwracał się do niego po imieniu. Gdy Harry słyszał swoje imię, gdy patrzył jak poruszają się wargi profesora, wymawiającego jego imię, czuł się tak, jakby ten starszy od niego mężczyzna przytulał go i czule pieścił. Być może jego odczucia miały jakiś związek z tym, że gdy Snape wypowiadał imię Harry'ego, marzył o całowaniu chłopaka, o przytulaniu policzka do jego skóry na biodrze, na żebrach, między łopatkami; o wciąganiu w nozdrza jej zapachu, poznawaniu językiem jej smaku.

Oczywiście, Harry Potter żadnym sposobem nie mógł wiedzieć, O CZYM marzy Severus Snape, gdy wymawia imię Harry'ego. Wiedzieć nie mógł, co nie znaczy, że nie próbował sobie tego wyobrażać. Tego, co profesor mógł myśleć i czuć.

Oczywiście, Severus Snape bardzo łatwo mógłby się dowiedzieć, CO wyobraża sobie Harry Potter. Przedsmakiem tajemnych marzeń chłopaka było tych parę obrazów schwytanych w sieć legilimecji w trakcie pamiętnej lekcji. Gdyby się odważył, drążyłby dalej. Nie robił tego ze zwykłego strachu.

Bał się, że nie było tam już nic więcej. Że były to tylko w sumie niewinne fantazje dorastającego chłopaka, odkrywającego własne ciało i swoją seksualność, i sprawdzającego, co mu najbardziej pasuje.

Bał się, że są tam marzenia ociekające potem i spermą jak jego własne. Marzenia gotujące krew. Bał się, że jeżeli byłyby właśnie takie, nie będzie w stanie stanąć spokojnie przy Potterze, lecz rzuci się na niego, zedrze z niego ubranie by posiąść jego ciało. A potem..., chyba musiałby strzelić sobie w łeb. Najlepiej jakąś mugolską giwerą. Gdyby taką miał.

Najbardziej bał się tego, że te marzenia są spreparowane. Jak wspomnienia z niemowlęctwa. Że to jakaś pokręcona gra bachora, obliczona na zniszczenie nauczyciela. Że w Potterze odezwały się geny jego ojca i świadomie lub nieświadomie uknuł jakąś intrygę. Coś takiego byłoby bardzo w stylu Jamesa... Tamten by się nie wahał przed zniszczeniem Severusa. Co prawda, gdy Severus patrzył na śliczną buzię Harry'ego, gdy pławił się w jego zielonym spojrzeniu, gdy wciągał oszałamiający zapach jego ciała, nie wierzył w zdolność chłopaka do takiej perfidii. Ale jakaś część jego umysłu i serca panicznie się bała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro