billie holiday

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Plotki o zdolnościach Aurelii przycichły już w niedziele wieczorem, a w poniedziałek każdy wydawał się o nich zapomnieć. Liceum, nawet jeśli magiczne, było tylko szkołą, stąd też potrzeba było o wiele więcej pracy i poświęcenia by pozostać istotnym wśród tego całego chaosu. A jako, że ona sama nie pielęgnowała odpowiednio swojej chwilowej sławy, ta kapryśna i obrażona, przeskoczyła na kogoś innego i zostawiła ją w spokoju.

Zara wyjechała z Crest zaraz po zajęciach; spakowała malutką walizkę, ucałowała wszystkich w policzki i wsiadła do taksówki. Łapała ostatni wieczorny samolot do Norwegii, bo kolejnego dnia czekały ją przygotowania do pogrzebu matki. Przyjaciele odprowadzili ją aż do samego skraju lasu, a później machali tak długo, aż burczenie silnika zupełnie rozmyło się w ciszy, a reflektory wsiąkły w ciemność.

Aurelia pierwszy raz od czasu przybycia do Ameryki poczuła się osamotniona. Zara była jak świąteczne lampki w mroźną grudniową noc; jak najjaśniejsza gwiazdka w kosmosie. Jej śmiech wypełniał korytarze, słowa przyjemnie dotrzymywały towarzystwa, a osobowość wypełniała wspólny pokój po brzegi. Teraz jednak, kiedy jej zabrakło i kiedy jej gorące łzy wyschły z kołdry, akademia stała się mniej przyjazna i taka jakby obca. Do tego zaraz po pożegnaniu Zary, wszyscy jakoś się rozproszyli.

Henning zaszył się w pracowni alchemicznej, bo pisał swoją pierwszą publikację i teraz spędzał tam każdą wolną godzinę. Nevaeh miała spotkanie OZS, a jako, że mianowano ją zastępcą przewodniczącego, poświęcała grupie całe serce. Augusto dosłownie zapadł się pod ziemię, nie pozostawiając żadnej wskazówki odnośnie swojego położenia; gdy Aurelia napisała zmartwiona do Henninga, ten odpowiedział jej, że nie ma się co martwić bo: "Augusto jest jak pies i zawsze wraca". Ruby natomiast odsiadywała kozę, bo w czasie lunchu "przypadkowo" przetransmutowała sztućce Maddie w dwa zaskrońce, co niekoniecznie przypadło do gustu profesorowi iluzjonizmu. Chociaż Domna, nauczycielka transmutacji, była bardzo pod wrażeniem dbałości o szczegóły i dystansu z jakiego rzucono zaklęcie, kara była nieunikniona. Aurelia zasugerowała, że chętnie odbębni szlaban za Ruby, bo w końcu cały pomysł z zaskrońcami narodził się z jej narzekania na rodzeństwo Sterlingów, ale tamta nawet nie chciała o tym słyszeć.

Stąd też Aurelia włóczyła się sama po szkole, nie za bardzo wiedząc co ze sobą począć. W teorii mogła iść do archiwum pomyszkować za spuścizną swojej rodziny, ale na samą myśl o księgach, zapachu zmokłych stronic i alfabecie, robiło jej się niedobrze. Oczywiście obiecała sobie, że wznowi śledztwo w nadchodzących dniach; zwłaszcza teraz, kiedy oficjalnie mogła odetchnąć, a Crest nigdzie się nie wybierało, czuła, że ma masę czasu.

Na jednym z korytarzy wpadła nawet na dyrektora Fontaine'a, który przemykał po posadzce niesłyszalny i nieuchwytny jak cień. Zatrzymał się jednak na jej widok, skłonił kulturalnie głowę, a potem pogratulował słynnego osiągnięcia.

— To bardzo imponujące, bardzo — powiedział, łącząc obie dłonie na brzuchu. Kiedy mówił, robił to zwięźle, lakonicznie, na jednym tchu; nie wdawał się zanadto w szczegóły. Aurelia miała wrażenie, że dyrektor Crest był w wiecznym pośpiechu za pociągiem, który już dawno zdążył odjechać ze stacji. — Tak myślałem, że będziesz wartościowym dodatkiem dla akademii. Przykro mi też z powodu mamy Zary, napisałem dzisiaj kondolencje dla rodziny, mam nadzieję, że dojdą w czas. No, no. W każdym razie. Trzymaj poziom, Aurelio.

— Dziękuję — odpowiedziała grzecznie.

— Musimy ustalić datę ślubowania, ale o tym porozmawiamy później.

— Ślubowania?

— Teraz kiedy należysz do akademii, należy ci się oficjalne powitanie — wyjaśnił. — Szczegóły ustalimy wkrótce. A teraz bywaj. Miłego wieczoru.

Jeszcze raz skłonił się po dżentelmeńsku, a później chwycił mocniej swój skórzany neseser i wrócił do bycia byle refleksem kształtu dyrektora. Aurelia popatrzyła za nim, dochodząc do wniosku, że choć osobowość ma chaotyczną jak lotnisko przed świętami to da się go lubić. Nie mogła sobie jednak wyobrazić jak prowadzi szkołę o tak jasnej renomie, skoro sprawia wrażenie człowieka, który nie potrafi upilnować własnych okularów na nosie.

W międzyczasie powrotu do pokoju, wstąpiła do łazienki i wtedy po raz pierwszy zauważyła, że coś jest nie tak. Znikąd, bez wcześniejszej zapowiedzi, klatkę piersiową objął jej przeszywający ból. Niewidzialne pazury drasnęły jej krtań, a ona zakaszlała przerażona. Dłońmi złapała umywalkę, nachylając się do przodu. Przez sekundę walczyła o powietrze, ale nieznane uczucie ustąpiło tak szybko, jak się pojawiło.

Dysząc, z myślami motającymi się w niezrozumieniu, odkręciła kurki i obmyła twarz zimną wodą. Serce waliło jej w piersi, a ona zaczęła się zastanawiać czy był to krótki atak paniki czy coś więcej. Kiedy uniosła głowę, oddech ugrzązł jej w gardle, a pierś ścisnął kurcz.

W lustrze odbijała się przerażająca zmora o zielonych oczach i martwym oddechu. Aurelia odruchowo odskoczyła do tyłu, o mało nie ślizgając się na kamiennej posadzce. Źrenice miała rozszerzone, przyśpieszony oddech łaskotał ją w wargi. W łazience zrobiło się chłodniej, światła przycichły, a ściany skurczyły.

— Kim jesteś? — zapytała drżącym głosem. — Czego chcesz?

Panowanie nad głosem stanowiło nie lada wyzwanie, zważając, że nie sprawowała pełnej władzy nad żadną kończyną. Kolana miała osłabione, łydki miękkie, a głowę sparaliżowaną. Natomiast postać stała bez ruchu, a jej kształty stawały się coraz bardziej wyraźne.

— Aurelia... — W pomieszczeniu narodził się szkaradny szept. Wydawał się dochodzić z czterech ścian, odcinając drogę ucieczki. — Aurelia...

Po jej ramionach wspięły się dreszcze. Czuła jak widmo ssie jej energię; jak zdesperowane chwytało się jej wnętrza i kradło siłę.

— Aurelia...

Tafla lustra zaczęła przypominać plastyczną masę, która matowiała z każdą upływającą minutą. Nieznajomy podniósł prawą dłoń z wystawionym palcem wskazującym. Aurelia obserwowała wszystko jak w zwolnionym tempie; zasuszony opuszek przeszedł przez szkło jak przez masło, nie napotykając żadnego oporu.

Na początku przywarła do ziemi, bo nie wiedziała co ma zrobić. Później jednak otrzeźwiała i zbierając w sobie całą siłę, zacisnęła ręce w pięści. Z ust uciekł jej pojedynczy wrzask, kiedy tak z zamkniętymi oczami uderzyła lustro. Poczuła jak malutkie drobinki przecinają jej skórę, jak podszczypują, jak przebijają jej się aż do kości. Po nadgarstkach spłynęła brunatna krew, wijąc się jak wściekłe żmije i kończąc na bieli umywalki.

— Ty jesteś nienormalna.

Aurelia spojrzała przez ramię, dłonie trzymając przed sobą. Znowu znalazła się w tej niefortunnej pozycji, gdzie wszelkie znaki wskazywały na jej szaleństwo. Na domiar złego za nią stała Bella, trzymająca oba ramiona za plecami i mierząca ją nienawidzącym spojrzeniem.

— Robiłaś coś nielegalnego, prawda? — Zmarszczyła brwi, a następnie zadarła głowę, próbując dostrzec co znajduje się na ścianie za Aurelią. Jako, że nic tam nie było oprócz zmasakrowanego lustra, którego resztki zwisały na wykręconym gwoździu, wydęła wargi podstępnie. — Wyczuwam... coś. Jakby... Czarną magię.

— Bzdura — odpowiedziała.

— Przyłapałam cię, co lunatyku? — zapytała śpiewnie, usta rozciągając w chytrym uśmiechu. — Przecież widzę po twojej twarzy, że coś knułaś.

Aurelia zacisnęła zęby ze złości, bo oskarżenia dziewczyny były wyjęte z kontekstu. Nie miała jednak ochoty opowiadać o tajemniczej postaci - nie tylko dlatego, że Bella była niedojrzałą, obślizgłą kijanką z kłamliwym językiem i przepalonym mózgiem; po prostu takie widzenie, nawet w Crest nie było żadnym powodem do chwały. Musiała trzymać język za zębami przynajmniej do momentu, w którym będzie wiedziała więcej.

— Może przeszłaś ten durny test, ale przysięgam, że pod moim patronem wylecisz z akademii. Próby używania czarnej magii są zabronione...

— Skąd ci to przyszło do głowy? Nie robiłam nic złego — Aurelia przerwała, energicznym ruchem głowy odtrącając włosy z twarzy.

— Spójrz na siebie.

Dziewczyna przełknęła ślinę, spoglądając na swoje czerwone dłonie, na pokiereszowane przeguby i na starte kostki. W umywalce zbierało się coraz więcej krwi. Gromadziła się wokół odpływu, a Aurelii na sam widok robiło się słabo.

— Próbowałaś coś przywołać, przecież nie jestem ani ślepa, ani głupia.

— Och, tak. Próbowałam przywołać największego gada w stanie Idaho i popatrz... Wielki sukces — mruknęła, a później przechyliła zaciekawiona głowę. — Co ty w ogóle tutaj robisz?

Bella otworzyła buzię żeby rzucić jakiś komentarz, ale w połowie jakby zmieniła zdanie. Obróciła się w miejscu, a jej gumowe podeszwy trampek zaskrzypiały. Może gdyby nie cała sytuacja, Aurelia próbowałaby pobiec za nią i spróbować ugrać kompromis. Niestety, nie była w idealnej pozycji by ścigać swojego wroga numer jeden z krwią na rękach.

Nie pozostało jej nic innego jak układać w głowie przekonujące wyjaśnienie, które nie tylko zaprzeczy rzekomemu wywoływaniu demonów, ale również nie zdradzi prawdy. Nie miała najmniejszej ochoty odgrywać roli dziwaka i w tej szkole. Miała już po dziurki w nosie łatki odmieńca.

Wybita z równowagi, odkręciła kurek i spróbowała zmyć krew z dłoni. Czy to już zawsze musiało się tak kończyć? Do tej pory nie odkryła innego sposobu by pozbyć się straszydła. Dodatkowo dzisiejszego wieczora znalazł się bliżej niż wcześniej; czubeczek jego palcucha przedostał się przecież do świata rzeczywistego. Na domiar złego, nie zdołała nic wyczytać. Jakakolwiek jego tożsamość, zdawał się odporny na jej magię.

Rozdrażniona, ochlapywała agresywnie dłonie, a czerwone kropki rozbryzgiwały się na ceramice. Czubkami butów rozgniatała kawałki lustra, skrzące się tajemniczo w mlecznej poświacie księżyca. Obiecała sobie, że sprzątnie ten bałagan zanim wróci Bella ze swoją eskortą. Słysząc jednak tupot butów, przygryzła wargi i przeklęła.

— Hayes? Co ty wyprawiasz?

Na sam dźwięk głosu Vincenta Everthrone'a, zatęskniła za czasami kiedy w łazience za towarzysza miała przeklęte widmo.

— Mówiłam ci, Vince, świeżak chciał zasmakować czarnej magii — wyjaśniła uprzejmie Bella. Aurelia popatrzyła na nią z obrzydzeniem, bo z tym swoim bezczelnym uśmieszkiem wyglądała raczej żałośnie. — Powinniśmy iść po dyrektora Fontaine'a i to szybko, zanim się wywinie.

— Belli musiało się pomieszać w głowie od czasu jej upadku — westchnęła smutno dziewczyna, chowając lustrzane miejsce zbrodni za plecami. — To co mówi to nonsens.

Vincent nie wyglądał na przekonanego. Brwi miał ściągnięte, usta zaciśnięte w grymasie wskazującym na irytację. Być może ułożył inne plany na ten wieczór niż użeranie się z - dosłownymi - demonami Aurelii i dziecinadą Belli, mającą zapewne imitować zemstę.

— Moretti, zostaw nas samych — powiedział oschle, a gdy Bella chciała zaprotestować, dodał: — No już.

Gdyby nie ogólna sceneria i przegrana pozycja, na której właśnie się znajdowała, Aurelia parsknęłaby śmiechem. Mina Belli była tak niezadowolona, że aż warto było sobie pociąć dla niej nadgarstki. Nastrój uniesienia zapewne trwałby odrobinę dłużej, ale Vincent nie wyglądał na skorego do radości. Swoją obecnością zabił uśmiech zwycięstwa, zanim takowy w ogóle napatoczył się na twarz.

— Hayes...

— Nie robiłam niczego nielegalnego. — Weszła mu w słowo. Pewnym ruchem zakręciła kurek, oparła się tyłkiem o umywalkę, wolną ręką sięgając po papier. — Miałam wypadek.

— Wypadek?

— Tak. Nie interesuj się — stwierdziła, a za chwilę dodała kąśliwie. — Vince.

— Jestem przewodniczącym. Moim zadaniem jest interesowanie się.

— Proponuję więc żebyś wziął sobie dzisiaj wolne. — Dłonią pociągnęła kolejną porcję papieru, przykładając go do ran. Przywdziała nonszalancki wyraz twarzy, jakby miała wszystko pod kontrolą, a jego obecność w łazience była bardziej niż zbędna. — Albo zajmij się Bellą, bo ma niezdrowe tendencje do bullyingu. O Maddie Sterling już nie wspominając, bo dziewczyna ma zadatki na psychopatę i trzymanie jej pod jednym dachem z ludźmi wydaje się niebezpieczne.

Szkło zabrzęczało pod jej podeszwami, kiedy zmieniła pozycję. Przed oczami zatańczyły jej mroczki, ale tak niewielkie i słabe, że aż niedostrzegalne. Wzięły ją jednak z zaskoczenia, dlatego przez moment jej źrenice rozszerzyły się w strachu, a policzki przybladły.

— Dobrze się czujesz, Hayes?

— Wybornie, doceniam troskę.

— Nie wierzę Moretti, że bawiłaś się czarną magią, ale też nie jestem na tyle głupi, żeby uwierzyć, że miałaś nieszczęśliwy wypadek. — Podszedł bliżej, a Aurelia miała nieprzyjemne wrażenie, że próbuje ją rozczytać tak jak ona czasem rozczytuje innych ludzi. Jednak z tego co wiedziała, Vincent nie opanował delikatnej sztuki dywinacji, dlatego nie przyłożyła do tego większej wagi. — Tak czy inaczej dowiem się co knujesz. Akademia jest mała, a przede mną trudno się schować.

Creepy — skomentowała.

Nastąpiła pełna napięcia cisza, gdzie Vincent obserwował ją spod uniesionych brwi, jakby niezdolny do rozgryzienia o co tutaj tak właściwie chodzi. Oczy miał wyprane z trosk, raczej chłodne i wydawał się wielce niezadowolony z faktu, że konwersacja z Aurelią była czynnością niewygodną i prowadziła do nikąd. Nie reagował co prawda na jej mikroskopijne uszczypliwości, traktując je co najwyżej jak wycie bezbronnego szakala.

— Zamierzasz zająć się swoimi ranami czy będziesz przyciskała ręcznik papierowy aż się wykrwawisz?

— W twoim towarzystwie opcja druga wydaje się wręcz kusząca.

Vincent spojrzał na nią w taki sposób w jaki patrzy się na zgubionego, rozjuszanego psa. Niby sumienie podpowiadało mu, żeby wyciągnąć pomocną dłoń, ale głęboko zakorzeniona duma i swego rodzaju pogarda wolały zagrać kartę obojętności.

— Jeszcze do tego wrócę, Hayes — zapowiedział, wyciągając wskazującego palca. Światło przemknęło przez rzeźbioną powierzchnie jego złotego sygnetu. — Teraz jednak znajdź lepiej Maiera, bo nie wyglądasz dobrze. Jest dobry z alchemii, zapewne ma coś na takie... wypadki.

— Henning jest zajęty, wolę mu nie przeszkadzać.

— W takim razie odprowadzę cię do skrzydła szpitalnego — zaproponował w zamian. — Tam z całą pewnością zajmą się tobą pierwszorzędnie, nie zapominając zadać ci kilku istotnych pytań.

Aurelia pokręciła głową, wyrzuciła brudny papier do kosza na śmieci i wyciągnęła nowy. Wyglądała żałośnie, ale przynajmniej na tę chwilę wyszła z całej sytuacji lepiej niż początkowo przypuszczała. Wiedziała, że Vincent jej nie odpuści, ale to zmartwienie odłożyła na jutro.

Ze spuszoną głową minęła jego wyprostowaną postać, nie odzywając się więcej ani słowem. Jednak kiedy jej krok zawisł nad progiem, Vincent odwrócił się przez ramię i rzucił:

— Och i jeszcze jedno. Nie zapominaj o swoim szlabanie. Jutro.

Aurelia zatrzymała się i wciągnęła powietrze.

— Jak sobie życzysz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro