born to die

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aurelia weszła do sypialni, odłożyła torbę na podłogę i rzuciła się na łóżko. Sprężyny zapłakały głośno, kiedy jej twarz uderzyła w materac. Zdziwiony Fineus przyglądał jej się lewym okiem, przeskakując z nóżki na nóżkę.

— Ciężki dzień, co? — zapytała Zara, spoglądając znad otwartej książki. — Witamy w Crest.

Na te słowa oblizała opuszek palca i przewróciła stronę. Aurelia obróciła się na plecy, wzdychając z teatralnym akcentem. Przez ostatni tydzień prowadziła tak niezdrowy tryb życia, że kiedy w końcu nadszedł piątek, przywitał ją mocnym kuksańcem w brzuch. Chociaż planowała trzymać się z daleka od wszelakich dram i problemów, Bella tak działała jej na nerwy, że poczuła się zobowiązana zaprezentować swoje zdolności z jak najlepszej strony. Zadanie względne ambitne i nie takie głupie, gdyby nie fakt, że miała parę lat w plecy z nauką. Stąd też nie było to fizycznie możliwe, nawet jeśli w nocy, zamiast spać, studiowała pradawne księgi i uczyła się podstawowych run.

— Wyznaczono mi termin na próbę — westchnęła, podpierając się na łokciach i spoglądając na Zarę. — Koniec miesiąca, piątek. Matko, czasem zaskakuje mnie własny optymizm, bo mimo wszystko przyjechałam tutaj z pustą głową i spodziewałam się lżejszego traktowania. Jednak jest jak jest, a Bella powiedziała mi ostatnio, że testu i tak nie zdam, także nie wiem po co się jeszcze produkuję.

Zara odwróciła głowę i wydęła wargi. Wyglądała na szczerze rozbawioną, kiedy tak przygryzała końcówkę swojego długopisu.

— Na twoim miejscu nie słuchałabym się Belli, bo ona ci tylko zatruje umysł i zaniży morale — powiedziała, uśmiechając się posępnie. — A co do próby to nie będzie AŻ tak trudna. Fontaine nie pozwoliłby ci tutaj przyjechać gdyby nie sądził, że masz szanse ją przejść. Więc spokojna głowa, dasz radę. Plus masz jeszcze całe dnie by wycisnąć dowolną ilość wiedzy z Henninga. Ma słabe serce, zawsze się zlituje i udzieli korepetycji.

— Nie chciałabym, żeby miał mnie dość — mruknęła. — Już wystarczy mi Bella i Vincent.

Tutaj Zara zamknęła swoją książkę i energicznie zmieniła pozycję. Wyprostowała plecy, wyciągnęła szyję, a dłonie elegancko ułożyła na udach. Przez oczy przebiegł jej błysk ciekawości.

— Vincent? Jak Vincent Everthrone?

— Dokładnie ten Vincent.

— Już go spotkałaś? — zapytała, oblizując wargi. — I co, nie polubiliście się?

Aurelia uniosła brwi, sięgając po poduszkę i przyciskając ją do brzucha. Na samo wspomnienie przelotnego spotkania w gabinecie dyrektora i tych nagłych emocji, które wylał na nią jak kubeł zimnej wody, zmrużyła niezadowolona powieki. Arogancja i potęga były mieszanką niebezpieczną; i właśnie taka zdawała się płynąć w jego żyłach.

— Nie odezwał się do mnie ani słowem — powiedziała sucho. — Chciałam jakoś zagadać, rzucić żartem, a on mnie zwyczajnie olał i poszedł dalej. Nie było to najcieplejsze przywitanie, jeśli mam być z tobą szczera.

Zara wybuchnęła śmiechem, zaraz zakrywając usta dłonią.

— Och! Stary, dobry, nieosiągalny Vincent. Nie zwracaj na niego zbytniej uwagi. — Pokręciła głową. — Ma dosyć specyficzne podejście do życia. Przez większość czasu liczy się dla niego dobre nazwisko, a czasem nawet i to nie wystarczy.

— Co masz na myśli?

Zara uniosła wzrok, ręką wędrując do swojego srebrnego naszyjnika w kształcie bawolego rogu. Trochę jakby nieświadomie gładziła go kciukiem, a za chwilę westchnęła przeciągle.

— Pochodzę z potężnego rodu w Norwegii — wyznała, a Aurelię nawiedziło znajome uczucie onieśmielenia. — W zeszłym roku ja i Vincent mieliśmy... rzecz? Romans, powiedzmy. Przed wakacjami wszystko się posypało, on z dnia na dzień stał się odległy i nagle zerwaliśmy kontakt. Nawet nie miał na tyle przyzwoitości, żeby skończyć sprawy twarzą w twarz. Cała sprawa to przeszłość - oczywiście - ale jeśli chciałabyś mojej rady to nie zaprzątaj sobie głowy jego zachowaniem i trzymaj się na dystans Nie warto.

Aurelia wolno skinęła, próbując wyobrazić sobie połączenie Vincenta i Zary. Oprócz tego, że ich aury były kompletnym przeciwieństwem to jeszcze na dodatek ich charaktery zdawały się wzajemnie odpychać. Ciepło Zary i chłód Vincenta gryzły się wzajemnie jak dwa agresywne psy i dziewczyna nie potrafiła postawić ich w parze. Nawet takiej nieoficjalnej.

— Nie oceniaj mnie, Śnieżko. — Zara uniosła dłoń, robiąc dramatyczną pauzę. Puściła swój naszyjnik, a ten obił się o jej obojczyki i zaskrzył dyskretnym światłem. — Vincent jest trudnym osobnikiem i charakter ma kontrowersyjny, ale jøss, han er kjekk!

Dziewczyna przekrzywiła głowę.

— Jest przystojny — przetłumaczyła.

— Moja ciotka zabroniła mi się z nim zadawać, wyobraź to sobie. Nawet ona wie, że ten chłopak to kłopoty.

— Więc słuchaj się ciotki. Szkoda, że moja mnie nie przestrzegła.

Następnie Zara zaśmiała się grobowo, wywróciła oczami i wróciła do czytania lektury. W sypialni zapadła cisza, a Aurelia poczuła jak ciążą jej powieki. Zdecydowanie osłabiła swój organizm i potrzebowała odpoczynku. Sęk w tym, że nawet najkrótsza drzemka mogła skutkować w wyrzuty sumienia i poczucie, że jest leniwa i obibokuje, zamiast ciężko pracować nad swoją przyszłością w akademii.

— Prawie zapomniałam — odezwała się znowu Zara. — Wieczorem idziemy z dziewczynami do klubu. Jak chcesz, możesz dołączyć. Poznasz trochę ludzi, bo bez obrazy, ale na dywinacji siedzą same żmije.

— To miłe, jasne, dzięki.

To ostatnie słowo wypowiadała jak zza mgły i za chwilę już sama nie była pewna czy cokolwiek opuściło jej usta. Odchyliła głowę do tyłu, przymknęła oczy i chociaż obiecała sobie, że nie zaśnie to jej ciało miało inne plany. Rozluźniła pięści, zwolniła oddech, zgięła nogi w kolanie.

W przypadku Aurelii moment, w którym jawa zaczyna być snem jest dziwny i niesprecyzowany. Granica była nietrwała, płynna i łatwa do przekroczenia. Umysł zawisał w tej nietypowej sferze, gdzie wszystko utkane było z mgły, wspomnień i zagadkowych głosów. Zupełnie tak jak teraz, bo kiedy otworzyła oczy nie było jej już w sypialni, na łóżku naprzeciwko brakowało Zary, a powietrze zdawało się szorstkie i puste.

Aurelia przetarła powieki, a następnie rozejrzała się zaintrygowana. Wiedziała, że znajduje się w akademii, ale nigdy wcześniej nie widziała tego pomieszczenia na oczy. Nad ziemią unosił się obłok; na tyle gęsty, że w całości pokrywał jej lakierowane buty i na tyle lekki, że zdawał się w ciągłym ruchu. Błyskał wewnętrznym brzaskiem, wędrując wzdłuż podłogi ku schodom, pokonując stopień po stopniu. Tam, na marmurowym piedestale stała rozwarta księga, a energia emanująca z jej stronic była tak potężna, że nieznane dotąd mrowienie ogarniało ciało Aurelii. Wspinało się po jej palcach, dłoniach, oplatało nadgarstki, lizało ramiona i wypełniało głowę. Ogarnęło ją pragnienie, tak soczyste i żywe, że bez namysłu ruszyła do przodu.

Przygaszone twarze starych witraży patrzyły na nią smutno, bo nie było słońca, które mogłoby je oświetlić. Kolumny podtrzymujące sufit były ułamane, kamienie oprószone, a ściany chropowate i przesiąknięte mistyczną siłą, jakby przeznaczoną do trzymania w ryzach tego, co kryje w sobie księga.

Aurelia jednak nie myślała logicznie; pragnęła posiąść cokolwiek oferowały strony. Kiedy była na tyle blisko, że nieskończona moc chlastała ją po twarzy, kiedy już wydawało jej się, że widzi kształty runów i blask czarnego atramentu i kiedy tak wyciągała chciwie rękę, ostry ból rozdarł jej klatkę piersiową.

Popatrzyła w dół i dostrzegła srebrne ostrze, którego ostry czubek zadbał o to by nie była zdolna do jakiegokolwiek ruchu. Poczuła ciepło na brzuchu, ale nie z rodzaju tych letnich, przyjemnych - raczej rozżarzonych, jakby właśnie płonęła żywcem, a ogień dopiero się zaczynał. Chciała wydać z siebie krzyk, zapłakać, bo była zbyt młoda by umrzeć, zbyt niewinna na zgon w zapomnianym miejscu przy dźwiękach samotności. Nie potrafiła. Usta wypełnił jej metaliczny posmak, a ona zakaszlała głośno, wypluwając wszystko na brodę. Oddech ugrzęzł jej w gardle i choć walczył, tam też umarł. Płuca pracowały nadaremno, a z każdą sekundą jej bijące serce produkowało coraz to agresywniejsze fale krwi. Tysiące myśli przelatywało jej przez głowę i również tysiące wylatywało przez otwarte usta, bo właśnie traciła resztki swojej świadomości.

Opadła w czyjeś ramiona. Czuła dłoń, która odgarniała jej włosy z twarzy. Poruszała oczami, bo tylko to jej zostało, bo straciła władzę nad każdą inną częścią ciała. Umarła, spoglądając na swojego tajemniczego oprawcę.

Głęboki oddech rozdarł sypialnie, kiedy Aurelia poderwała się do pionu i przerażona przyłożyła drżące dłonie do swojej piersi. Oddychała ciężko, nierówno, czoło miała spocone, a nogi odrętwiałe. W pomieszczeniu panowała ciemność; przez wpół-otwartą zasłonę do środka wdzierała się biała poświata księżyca. Dziewczyna wytarła twarz w rękaw mundurka i sprawdziła godzinę w telefonie. Dochodziła dziesiąta wieczorem.

Odrzuciła urządzenie na bok i nabrała powietrza. Jeszcze nigdy nie miała tak realistycznej i zarazem tak personalnej wizji. Na samo wspomnienie oddechu śmierci, przeszły ją dreszcze, a włosy na rękach stanęły dęba. Przez pierwsze dziesięć minut nie mogła się pozbierać; przedwczesny zgon nie był opcją nad wyraz pozytywną, a zważając na imponującą celność swoich przepowiedni nie wróżyła sobie szczęśliwej starości. Później, kiedy już trochę ochłonęła, doszła do wniosku, że przepowiednie są po to, żeby je zmieniać. Być może czaiło się nad nią widmo zabójstwa z rąk tajemniczej postaci, ale nie oznaczało to od razu, że musiało ono na nią od razu spaść. Wizje działały jak czerwone flagi, a ta która właśnie zatrzepotała przed jej oczami krzyczała, aby trzymała swoją pychę w ryzach i unikała jakichkolwiek kontaktów z czarną magią. Przynajmniej tak to interpretowała.

Teraz jednak wiedziała, że musi się pośpieszyć z identyfikacją swojego demonicznego prześladowcy. Czas działał na jej niekorzyść.

Zanim jednak zapaliła światło, by odpędzić nie tyle mrok z sypialni co ze swojej własnej głowy, pomyślała jeszcze raz o księdze na piedestale. Zmarszczyła czoło. Musiał to być słynny grymuar, o którym przeczytała w jednej z lektur podarowanych przez Henninga. Problem tkwił w tym, że im głębiej nurkowała w krainę wiedzy i historię akademii tym mniej wiedziała o rzeczywistym położeniu tego legendarnego atrybutu. Jedne źródła mówiły, że jest ogólnodostępny i ciągle badany - inne, że skrywa się gdzieś w sercu akademii, a jeszcze inne, że została nałożona nań klątwa i dopóki nie zostanie złamana, nikt nie będzie mógł zajrzeć wgłąb stronic.

Westchnęła przeciągle, obiecując sobie, że jutro z samego rana przejdzie się do biblioteki i przestudiuje informacje o grymuarze od deski do deski. Teraz jednak była zbyt zmęczona i otępiała; mózg miała jak dziurawe sito, a cała wiedza spłynęłaby z powrotem do zlewu. Ponadto była umówiona z Zarą.

Lampy błysnęły, a ciepłe światło zalało sypialnie. Aurelia przeciągnęła się, zrzuciła z ramion pomiętą marynarkę i podrapała się po głowie. Przez niecałą sekundę sądziła, że Zara wyszła, zupełnie zapominając o wspólnych planach. Później jednak dostrzegła skrawek kartki, na której widniała nieudolnie nakreślona mapa akademii i gruby znak X, zapewne oznaczający położenie klubu.

W ciągu piętnastu minut, Aurelia zdążyła się odpowiednio odświeżyć i przebrać w czyste ubrania. Nałożyła na policzki odrobinę różu, usta lekko zabarwiła czerwonym błyszczykiem, a kiedy malowała rzęsy doszła do wniosku, że może Zara nie myliła się tak bardzo z tą Śnieżką. Może miała nawet szansę wystartować w castingu do re-make'u.

† † †

Przedzierała się przez tyły akademii, za ekwipunek mając telefon z włączoną latarką i amatorską mapkę Zary. Pod nogami przesuwał się żwir, szemrając w ciszy. W dali stał gęsty las, przez który można było przedostać się do Boise. Tej nocy drzewa zdawały się żywsze niż zwykle; liście snuły między sobą szeleszczące historie, a tysiące pni nadstawiało swoje drewniane piersi by odgrodzić akademię od niebezpieczeństw z zewnątrz. Ździebła trawy tkwiły zdrętwiałe, odporne na delikatny, wieczorny wiatr.

Wtem w powietrzu coś urosło. Coś ciężkiego, jakby napięcie, albo stres. Aurelia popatrzyła przez ramię, zarzucając włosami. Ktoś skradał się w pobliżu, a jej nozdrza zaraz wychwyciły obcy wachlarz emocji. Zmrużyła oczy, dostrzegając czyjś cień przemykający w milczeniu przez ogrody. Miała wrażenie, że jest obserwowana. Otoczona; jak nieświadomy jeleń z celownikiem między oczami.

W przypływie głupiej odwagi, bo inaczej nie można było tego nazwać, zboczyła z drogi i wkroczyła na pobocze, skrywając się między szkieletami pobliskich drzew. Dłonią ścisnęła pień, czując jak drewno wbija jej się pod paznokcie i kaleczy opuszki palców. Nie zwracała jednak na to uwagi. Niestety, podejrzany nieznajomy gdzieś zniknął, jakby wsiąkł w powietrze, a potem rozprysł w eter.

W uszach miała ciszę, na ustach przyśpieszony oddech.

Nagle ktoś złapał ją od tyłu i obrócił w śmiesznym piruecie, który skończył się pod obcym ramieniem. Jedyne co widziała to skórzane buty typu oxford z czerwonymi sznurówkami, których czubki śliniły się w poświacie księżyca. Nieznajomy pachniał jak świeżo otwarta butelka karaibskiego rumu z przeważającą nutą cynamonu i wanilii.

— Dlaczego mnie śledzisz?

Aurelia uniosła się strachem, ale za chwilę opadła niezdecydowana i wykrzywiła usta w zdziwionym grymasie.

— Ja? — zapytała, wyszarpując się z uścisku i stając twarzą w twarz z Vincentem Everthrone. Zapowietrzyła się z nerwów, bo jego głupie zagranie przez sekundę przekonało ją, że złapał ją ten sam, który nawiedzał jej sny i czaił się w lustrach. — Ty jesteś nienormalny, typie.

Dla zaznaczenia powagi swoich słów, poprawiła włosy i wyprostowała czarny płaszcz. Vincent od początku był podejrzany, ale teraz zachował się wręcz karygodnie. Patrzyła na niego z wrogością, wytrzymując lodowate spojrzenie.

— Jeśli mnie nie śledziłaś, co tutaj robisz? — zapytał, unosząc brwi. Nie wierzył jej w jedno słowo, do czego Aurelia nie potrzebowała nawet swoich mocy. — Nietypowe miejsce jak na piątkowy spacer.

— Mogę zadać to samo pytanie — odparowała. — Wariacie. Snujesz się jak typ spod ciemnej gwiazdy i atakujesz byle przechodniów.

Vincent obserwował ją poddenerwowany, ale też jakby zafascynowany. Jeszcze nie znała genezy tego drugiego, ale też nie była pewna czy ją to interesuje. Jedyne czego teraz potrzebowała to przeprosin.

— Widzisz, miałem nieodparte wrażenie, że mnie obserwujesz.

Aurelia załamała ręce.

— Nie, nie śledziłam cię, nie jesteś aż tak ważny i interesujący. A nawet jeśli, czysto w teorii rzecz jasna, to zupełnie nie usprawiedliwia tej reakcji. Agresja w tak młodym wieku skutkuje... jeszcze większą agresją w starości.

— Cóż, ostatnio po akademii kręcą się szemrani ludzie — wyjaśnił. — Rękę trzymam zawsze na pulsie, więc na przyszłość, staraj nie wchodzić mi w drogę, co?

— Jacy szemrani ludzie?

W oczach Vincenta zabłysnął sekretny ognik, a kąciki ust uniosły się w chłodnym uśmiechu. Spoglądał na nią w taki sposób, jakby nie wiedział dlaczego ciągle tu jest i prowadzi tę konwersację. Co oczywiście szybko skutkowało w jej głębokiej irytacji i poczuciu sztucznie kreowanej niższości.

— Wiesz co, stop, nie obchodzi mnie to. — Uniosła dłoń i pokręciła głową. — Po prostu mnie przeproś i sobie pójdę.

Vincent zamrugał w niezrozumieniu, a zaraz później na twarz nałożył maskę kpiny. Stali tak w ciszy; ona z odważnie uniesioną głową i on, spoglądający w dół, jakby była conajmniej zdenerwowanym psiakiem niedorastającym łydek. Im więcej sekund mijało, tym chłopak coraz bardziej rozumiał, że Aurelia nie żartowała.

— Mówisz po angielsku? Czy może masz problem z moim akcentem, który dla niektórych z tego kraju jest tak ciężki, że aż niezrozumiały?

— Och, zrozumiałem cię doskonale.

— Więc? — skrzyżowała ramiona na piersi. — Podstawowa kurtuazja, nie wymagam od ciebie więcej.

Chłopak wyglądał jakby zaraz miał wybuchnąć śmiechem, ale coś go powstrzymywało. Jakby resztki tego eleganckiego image'u, tak zaciekle kreowanego przez społeczność akademii. Aurelia wspinała się na wyżyny własnej cierpliwości, bo właśnie odnalazła w sobie tę nieposkromioną ochotę by złapać go za włosy i ostrzegawczo wytargać. Żałowała też, że w dziedzinie dokuczania dywinacja sprawdzała się dosyć nijako i niestety nie mogła zwalić go z nóg byle skinieniem dłoni, ani spalić żywcem.

Niestety.

— To twoja wina.

— Ty sobie ze mnie żartujesz.

Vincent wzruszył ramionami.

— Jestem całkowicie poważny.

Aurelia wciągnęła powietrze i już myślami uderzała go w policzek, tak dla własnej satysfakcji i spokoju ducha, ale potem przypomniała sobie wszystkie przestrogi odnośnie Vincenta. Prawdą było, że zadzieranie z dziedzicem rodu Everthrone'ów już w pierwszym tygodniu nauki było posunięciem nielogicznym i mogło skutkować nieprzyjemną atmosferą.

— Ratuje cię tylko twoje nazwisko, przysięgam — mruknęła niezadowolona, w głowie machając białą flagą.

Następnie przymknęła powieki i gdy znowu je otworzyła, z jej oczu zniknęła złość i żądza mordu. Wzruszyła ramionami, pokręciła głową z dezaprobatą i ostatni raz posłała mu spojrzenie pełne zażenowania. Gdy odchodziła, doszedł do niej rozbawiony głos.

— Tak? A co mogłabyś mi zrobić?

Zatrzymała się, uśmiechając pod nosem. Odwróciła głowę i odpowiedziała, bez nerwów, łagodnie i nadzwyczaj słodko:

— Zniszczyć ci życie, paniczu Everthrone.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro