i hope you die

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W Crest wybuchły plotki. Każdy rozmawiał o ślubowaniu Aurelii i tajemniczej energii, którą obudził jej podpis w szkolnej księdze. Nikt nie rozumiał dlaczego byle skinięcie palcem nieistotnej dziewczyny z wschodnio-północnej Anglii dało się odczuć w każdym zakątku akademii. Ludzie jakby dopiero teraz otworzyli oczy, wyściubiając zaciekawione nosy z wygodnej banieczki własnej codzienności.

A kiedy w końcu napotykali na swojej drodze Aurelię, dziwili się, że jest tak mało interesująca, bo przecież to niemożliwe, żeby ta chuderlawa nastolatka z mocnym akcentem miała w swoim zanadrzu więcej niż zamyślony wzrok i zdeprymowany uśmiech.

Najgorsze w tej całej sytuacji były teorie spiskowe, wylewające się z zatrważającej liczby ust. W jedną z nich dał się nawet wciągnąć Augusto, bo wieczór po ceremonii podszedł do Aurelii i zapytał wprost czy nie jest spokrewniona z rodziną Everthrone'a i czy tak naprawdę nie pochodzi z Ameryki. Henning również sugerował, że powinna lepiej prześledzić swoje drzewo genealogiczne, a Nevaeh z kolei twierdziła, że to znak od samej szkoły, że zbliża się coś nieprzyjemnego. Zara jako jedyna uważała, że cała sytuacja wynikała ze stresu i problematycznej natury Aurelii, która była zbyt ludzka, a za mało magiczna by kontrolować ciągle rozwijającą się moc. Ruby wstrzymywała się od snucia podejrzeń, zbyt zafascynowana skonfundowaniem Vincenta, któremu niespodziewany wybuch Aurelii odebrał karty z dłoni i teraz nijak nie potrafił odpowiedzieć na pytania, które każdy mu zadawał.

Bo kim do diaska była Aurelia Hayes?

I właśnie to zagadnienie torowało jej drogę przez młodzieńcze zapiski Owena Hayesa. Schowana w kącie biblioteki, nieśmiało wkładała swoje buty w jego ślady, mając nadzieję, że doprowadzi ją to do oświecenia. Palcem wodziła po rozmazanych literach, próbując wyobrazić sobie ojca. Nigdy wcześniej nie miała takiej potrzeby. Bycie sierotom było przygnębiające, ale chyba bardziej dla ludzi z zewnątrz niż dla niej samej. To ich wieczne zakłopotanie, gdy mówiła na głos, że rodzice nie żyją. Nerwowy chichot, gdy o tym żartowała. A teraz? Rozmarzona przymykała powieki, a w głowie kreowała postać młodego chłopaka o włosach tak czarnych jak jej włosy, o przenikliwym ciemno-zielonym spojrzeniu i o cichym, niskim głosie. O uczniu, który rozkochał się w Syreniej Nalewce, alchemii i sąsiadce z ławki.

Dlatego też gdy skończyła lekturę, poczuła dziwną pustkę w sercu. Tak jakby jej jedyne połączenie z duchami przeszłości zostało zerwane, a wybrakowana historia Owena Hayesa brutalnie ucięta bez szansy na sequel. Na dodatek nie dowiedziała się niczego istotnego co pomogłoby jej zrozumieć sytuację z minionego ślubowania i odkryć dlaczego szkoła zareagowała w ten sposób. Na tę chwilę Owen zaprzeczał wszystkim szalonym przypuszczeniom, bo rodzina Hayes była ciągle tak samo zwyczajna jak tydzień temu.

Schowała twarz w dłoniach, pragnąc uniknąć odpowiedzialności za swoje wczorajsze wybryki. Siła, która ją nawiedziła była wspaniała i przyjemnie orzeźwiająca, ale niosła za sobą poważne konsekwencje i zabierało tak odprężającą anonimowość. Przecież w Crest miała odpocząć od ciągłych spojrzeń, a jak na razie było zupełnie odwrotnie.

— Hayes.

Aurelia uniosła głowę, a na widok Vincenta wywróciła oczami. Już rano przeczuwała, że dzisiaj przyjdzie im się spotkać, ale kiedy w końcu do tego doszło nadal nie była gotowa. Everthrone będzie zadawał niewygodne pytania, pewnie żyjąc przekonaniem, że ukrywa przed nim odpowiedzi i w pokoju pod kocem trzyma nieskończone złoża ogromnej mocy.

— Vincent, co za miła niespodzianka —  powiedziała z fałszywym uśmiechem. Następnie przesunęła nogą drewniane krzesło, które stało przy stoliku i machnęła ręką. —  Rozgość się.

Chłopak objął przelotnym spojrzeniem przygotowane miejsce, ale niezachęcony zdecydował się stać. Aurelia westchnęła, nie mając siły na przekomarzanki. Potem przypomniało jej się, że Vincent mógł nadal chować urazę za ich wspólny wieczór w archiwum, gdzie nie dość, że pogardziła jego autorytetem to jeszcze ukradła dziennik i zwiała.

— Chcę żebyś powiedziała mi prawdę.

— Prawdę, huh? — Aurelia rozłożyła ramiona. — Czemu miałabym ci cokolwiek mówić?

— Bo dołączyłaś do MOJEJ szkoły, gdzie panują pewne zasady, a ty musisz się ich trzymać.

Aurelia zakryła dłonią usta, bo zebrało jej się na chichot. Dobrze, że jednak zdusiła go w sobie, bo jeszcze urażone ego Vincenta zagwarantowałoby jej los Fiony Verdun.

— "Twojej" szkoły. Nie zapędzasz się, paniczu Everthrone? — zapytała, przekręcając głowę.

Włosy opadły jej na pierś.

— To jest literalnie moja szkoła, Hayes. Crest Academy zostało założone przez Josephine Everthrone, moją ascendentkę — wyjaśnił chłodno, krzyżując ramiona na piersi. — Może jednak powinnaś przejść kolejny test, bo zdaje mi się, że pominęłaś historię. — Skinął głową. — A skoro to mamy już omówione...

— I Tate'a Silverstone'a — dodała uprzejmie. — Zapomniałeś wspomnieć, że Josephine nie działała sama.

— To nieistotne, bo ostatnia z rodu umarła w czterdziestym dziewiątym.

— Och, wręcz przeciwnie — stwierdziła, poprawiając się na krześle. — Uważam, że nie wolno pomijać tak istotnych detali by przypadkiem nie zaginęły z biegiem historii.

Vincent uniósł wzrok, a spojrzenie miał lodowate i przytłaczające. Aurelia przełknęła ślinę, bo choć rozmowy z chłopakiem miały w sobie niezaprzeczalny urok, wolała pozostać na bezpiecznym gruncie. Nawet z mistyczną mocą, nie byłaby w stanie stawić mu czoła.

— Kim jesteś? — zapytał, mrużąc niebezpiecznie oczy. — Iloma szkołami władasz naprawdę?

Aurelia założyła nogę na nogę, przekręcając głowę. Na jej twarzy rozlał się słodki uśmiech, który w teorii miał być niewinny, ale w praktyce jeszcze bardziej zirytował Vincenta. Minę miał niezadowoloną, a aurę wrogą i odpychającą.

— Dobrze wiesz skąd jestem i dobrze wiesz, że zajmuję się dywinacją — odpowiedziała twardo, nie spuszczając wzroku. — To wszystko... ta cała sytuacja z wczoraj jest tak samo nowa dla mnie, jak i dla ciebie. Skoro więc nie przyszedłeś tutaj poprosić mnie o czytanie z dłoni to muszę cię rozczarować i z bólem serca nalegać, żebyś sobie poszedł.

Vincent pokręcił głową, a czarne kosmyki opadły mu na czoło. Odgarnął je z wyrafinowaniem, prostując plecy i wzdychając.

— Dla mnie nie wyglądało tak jak wróżbiarstwo. Tak samo... kiedy to było? W zeszłym tygodniu, kiedy nakryła cię Moretti. Już nie wspominając o słynnej rozmowie z duchem matki Zary Sørensen. — Powieki mu zadrżały, a nos zmarszczył. — Każdy był tak wniebowzięty twoim niespodziewanym talentem, że zupełnie zbagatelizowano fakt, że takie kontakty z zaświatami zahaczają o nekromancję. Więc kto chciałby drążyć temat, skoro Aurelia Hayes jest taka urocza i dzielna. Przecież na pewno użyła do tego mocy przyjaźni — prychnął, stawiając ostrzegawczy krok w przód. — Może inni wierzą w twoje kłamstwa, ale mnie nie oszukasz tak łatwo.

— Zacznijmy od tego, że Bella na niczym mnie nie nakryła, po prostu łazi za mną krok w krok, bo ma obsesję — zauważyła, po czym dodała. — Dochodzę do wniosku, że ty też. — Następnie oblizała wargi i zmieniła ton na mniej przyjazny, by lepiej pasował do rozmówcy. — Nie wiem dlaczego udało mi się porozmawiać z mamą Zary. Czasem takie rzeczy mi się po prostu przydarzają. Losowo, kiedy o to nie proszę. Nie mam nad tym żadnej kontroli, nie kryją się za tym żadne motywy, a jednak jak gdyby nigdy nic sklejasz sobie wygodną narrację jakbym conajmniej uprawiała czarną magię i planowała wysadzić Crest w powietrze.

Widząc, że wzrok Vincenta kręci się niebezpiecznie blisko dziennika Owena Hayesa, dłonią zakryła okładkę, przysuwając go bliżej. Chłopak uniósł brwi, a ona zrozumiała, że mogło to wyglądać nader podejrzanie. Nie wiedział jednak, że nie miała jednak nic do ukrycia, bo jej ojciec nie zawarł w swoich zapiskach nic, co mogło służyć za poszlakę.

— Vincent — zaczęła, podnosząc się z miejsca. — Nie lubię cię jakoś specjalnie, ale przysięgam, że jestem z tobą całkowicie szczera. Rozumiem, że nie przepadasz za konkurencją, ale z mojej strony nie musisz...

Tutaj przerwała, bo zakręciło jej się w głowie. Zdziwiona odłożyła dziennik na blat, dłonią opierając się o krawędź stołu.

— Z mojej strony... — powtórzyła, ale znowu nie skończyła.

Zmarszczyła czoło, spojrzeniem wędrując po okolicy. Zatrzymała je na Vincencie, który stał w niezrozumieniu i spoglądał na nią uważnie.

— Co robisz? — wyjąkała wystraszona.

Poczuła jak z twarzy odpływają jej kolory, jak ogromna dłoń o rozgrzanych palcach chwyta ją za policzki. Przedziwne uczucie wspinało się wzdłuż jej ciała, a im więcej powierzchni zajmowało, tym przerażenie Aurelii tylko się pogłębiało. Uniosła rozbiegany wzrok. Vincent przypatrywał jej się zainteresowany, jakby nie wiedząc czy zaoferować pomoc czy rozkoszować się widokiem.

— Rzecz w tym, Hayes, że nie robię nic — odpowiedział.

W końcu świat zupełnie zawirował, a z nosa chlusnęła jej krew. Aurelia upadła na kolana, a szorstki dywan pogryzł jej skórę. Osłupiona, nieporadnie zakrywała nos rękami, spoglądając jak w materiał wsiąka czerwień, której szkarłatny nurt wił się prosto pod nogi Vincenta. Zażenowanie było w tym momencie luksusem, na który nie mogła sobie pozwolić, zbyt zajęta walką o zachowanie przytomności.

— Everthrone... —  wybełkotała, wypluwając krew na dywan.

Formowanie słów, a następnie wyrzucanie ich w powietrze zabierało jej zbyt wiele siły. Opadła na ręce, a włosy zakryły jej głowę. Czuła się jak szmaciana lalka, w której ktoś zrobił dziurę i teraz  drapieżnie i z nienawiścią wyrywał wnętrzności. Gdyby nie ogólne zdezorientowanie, wpadłaby w prawdziwy szał, bo jeszcze nigdy jej tak okrutnie nie potraktował.

— To nie ja — powtórzył, rozglądając się uważnie.

— To nie wiem... zrób coś?! — Uniosła głowę.

Krew ciągle spływała jej wzdłuż twarzy, pokrywając wargi, wpadając do ust, kapiąc na dekolt. Materiał jej bluzki całkowicie przemókł.

— Zrobić, huh? — Rozłożył ramiona, a Aurelia wiedziała, że ją przedrzeźnia. — Czemu miałbym coś zrobić?

Dziewczyna zacisnęła zęby w złości, biorąc głęboki oddech. Gdy go wpuściła, wszystko ustało. Dalej lepiła się w krwi, a kącik biblioteczny wyglądał jakby dokonano tu morderstwa, jednak krwotok i uczucie palenia zniknęły. Na języku miała metaliczny posmak, a przed oczami mgłę.

— Bo to twoja szkoła i jak na moje oko dzieje się tu konkretna patologia — powiedziała słabo, przecierając usta ramieniem. Potem dodała, odrobinę głośniej. — Jesteś najgorszym człowiekiem jakiego kiedykolwiek spotkałam.

Była skłonna uwierzyć, że nie miał nic wspólnego z atakiem. Jakby nie patrzeć zdarzyło się to już trzeci raz od czasu jej przybycia do akademii. Najpierw w toalecie, tuż przed spotkaniem z widmo, później u Nevaeh, a teraz tutaj, w bibliotece. Przy pierwszych dwóch go nie było, więc to niemożliwe, że za tym stał. Widząc jednak jak bezdusznie przypatrywał się jej nieprzyjemnościom, prawdopodobnie czerpiąc z tego satysfakcję, znienawidziła go na miejscu. Koniec żartów i głupkowatych dyskusji. Vincent Everthrone był jej oficjalnym wrogiem numer jeden.

— Przecież ci powiedziałem, że nie miałem z tym nic wspólnego — stwierdził zaskoczony.

Aurelia zamrugała w niezrozumieniu, nie mogąc pojąć jak bardzo specyficzną i boleśnie złośliwą osobliwością był dziedzic najważniejszego rodu w Stanach Zjednoczonych. W jak niesprawiedliwie nieczułym świecie żyła, że korona przypadała tak bezwzględnemu i nieżyczliwemu chłopakowi.

Jakim cudem tak młode serce zdążyło stać się surowe?

Podniosła się z kolan, nie obdarzając go spojrzeniem nawet na sekundę. Podparła się ramieniem o stolik, w pośpiechu wrzucając swoje rzeczy do torebki. W tak opłakanym stanie, z chwiejnym krokiem i zamglonym umysłem, trudno było utrzymać klasę. Aurelia przymknęła jednak oczy, pokręciła głową z dezaprobatą i omijając kałużę własnej krwi, przeszła obok Vincenta. Miała nieposkromioną ochotę wystawić łokieć te kilka centymetrów dalej by z satysfakcją wbić go chłopakowi pod żebra.

Nie zrobiła tego z dwóch powodów. Po pierwsze, sama sobie była winna. Od początku każdy przestrzegał ją przed Vincentem, a ona zwyczajnie zbywała ich głosy. Myślała, że to głupia gierka dwóch dzieciaków, film familijny plus dwanaście. Jednak Everthrone okazał się tak oziębły i brutalny jak każdy go malował, a ona nagle przeżywała wielkie zaskoczenie. Po drugie, roztropność i rozwaga wygrywa każdy wyścig. Od teraz będzie uważnie planowała swoje kolejne ruchy.

Przechodząc obok poczuła chłodny pocałunek jego aury. Zadrżała, ale nie zwolniła kroku. Zostawiła go samego, mając nadzieję, że miał w sobie na tyle kurtuazji by sprzątnąć bałagan, który za sobą zostawiła.

† † †

W poniedziałek rano Aurelia wstała godzinę wcześniej niż zwykle. Motywowana palącym uczuciem niechęci, założyła mundurek, rozczesała włosy i spakowała książki do torby. Poprzedniego dnia odbyła wycieczkę do biblioteki, zbierając wszystkie przydatne podręczniki i prace. Jeśli z jej piątkowego wstępu wyniknęło coś dobrego to zdecydowanie była tym wiara w siebie i nagła potrzeba zrzucenia Vincenta z czubka hierarchii. Mogło się to wydawać byle marzeniem, ale Aurelia była z natury uparta.

Dlatego gdy weszła spóźniona do klasy elementaryzmu, nie zwracała uwagi na obce spojrzenia. Usiadła w ławce za Augusto i Zarą w ciszy wyjmując rzeczy na blat. Widziała jak spoglądają na siebie zaskoczeni, bo żadne nie spodziewało się jej obecności. Nevaeh spoglądała przez ramię z zainteresowanym uśmiechem, jakby wyczuwając prawdziwe motywy za tą nagłą potrzebą nauki.

— Poranna transmutacja, hm?  — zagadnął Augusto, ześlizgując się do połowy krzesła.  — Masz problemy ze snem czy co?

— Chyba odkryłam nowe powołanie  — odpowiedziała.

— Mogłaś mi powiedzieć, wtedy przyszłybyśmy razem  — żachnęła się Zara.

— Decyzja w bardzo ostatniej chwili.

Augusto przygryzł dolną wargę i z tajemniczym uśmiechem, szturchnął Zarę łokciem. Dziewczyna najpierw zmrużyła oczy, a później zaintrygowana powędrowała za jego spojrzeniem. Aurelia zrobiła to samo.

Na drugim końcu sali siedział Vincent w towarzystwie Leo. Oboje gapili się na ich czwórkę, najwyraźniej równie zaskoczeni nową koleżanką w klasie. Aurelia przyłożyła ramię do policzka, a włosy efektownie opadły jej na twarz. Zachowując zimną krew, uniosła nieśmiało dłoń w geście pozdrowienia.

— Z jakiegoś powodu Everthrone nie jest zadowolony z twojej obecności  — mruknął Augusto.

— Poczekaj aż zobaczy co będzie się działo na runach i transmutacji.

— Śmiałe plany, podoba mi się. Jesteś jednak pewna, że nie bierzesz zbyt dużo na swoje barki?  — Mina Zary oprócz jawnego rozbawienia nosiła również na sobie ślady zmartwienia.  — To są ciężkie przedmioty.

Aurelia rozprostowała dłoń i schowała ją pod ławkę. Kątem oka widziała zuchwały blask, który przemknął przez oczy Vincenta. Zamyślony odwrócił głowę. Nie wyglądał jednak na zdenerwowanego, tym bardziej przerażonego wizją przyszłej konkurencji. W zasadzie to nawet się uśmiechnął; a był to uśmiech bardzo śmiały, wręcz zadowolony. Zatrważający.

— Dam radę — odpowiedziała.

To, że wzięła na siebie arcytrudne zadanie zrozumiała już po kolejnych pięciu minutach zajęć. Większość terminów brzmiała niewygodnie i obco. Nauczyciel elementaryzmu, pan Burton, już na wstępie traktował ją jak najsłabsze ogniwo, które do jego klasy zapędziła wydumana zachcianka. Nie mogła się jednak zniechęcić. Może nie była tak obeznana z magicznymi obyczajami jak reszta uczniów, ale nawet ona wiedziała, że do potęg dochodzi się ciężką pracą i samozaparciem.

Dlatego gdy później wychodziła z sali w towarzystwie Zary, Augusto i Nevaeh, humor jej dopisywał. W głowie snuła bajkowe scenariusze, gdzie wspina się na sam szczyt i uciera nosa dziedzicowi Everthronów. Może było to z jej strony dziecinne, ale z reguły nie potrafiła ograniczać swojej wyobraźni.

— Hayes. — Usłyszała za sobą.

Odwrócili się wszyscy na raz, a gdy zobaczyli, że stoi za nimi Vincent i Leo, Augusto o mało nie prychnął w rozbawieniu. Aurelia zamrugała rezolutnie, oznajmiając przyjaciołom, że zaraz do nich wróci.

Podeszła do chłopaka triumfalnym krokiem, nie zapominając o pobłażliwym uśmiechu. Vincent szepnął coś do Leo, a tamten skinął głową i odszedł w przeciwną stronę. Mimo że na korytarzu panował gęsty, szkolny ruch to każdy zdawał się znaleźć sekundę na zwolnienie tempa i ciekawskie nadstawienie uszu.

— Imponuje mi twój zapał, nie zrozum mnie źle — zaczął, nasączając każde słowo irytującym protekcjonalizmem. — Wypływasz jednak na nieznane wody w dziurawej łódce.

— Co masz na myśli? — Aurelia skrzyżowała ręce na piersi.

— Ktoś z tobą pogrywa. I nie, to nie jestem ja — zaznaczył z zagadkową lekkością. — Zabierasz się za zaawansowane dziedziny nie będąc nawet w stanie rozpoznać prostego voodoo.

— Voodoo?

Najpierw zbladła, a później poróżowiała. W jej żołądku zakręcił się wstyd, bo jej wcześniejsza pycha odbiła się od własnego odbicia i uderzyła ją rykoszetem. Słowa Vincenta sprowadziły ją z marzycielskiej chmury prosto pod twardą podeszwę realizmu.

— Nowoorleańskie praktyki, gdzieś miałem książkę jeśli byłabyś zainteresowana lekturą — dodał.

— Dlaczego mi to mówisz?

— Dla satysfakcji, głównie.

— Dobrze, że nie spodziewałam się niczego innego.

— No i nie chciałbym mieć nad tobą żadnej przewagi, gdy sam doprowadzę cię do ruiny. — Uśmiechnął się chłodno, a później skinął głową. — Miłego dnia, Hayes. Na twoim miejscu przystopowałbym z tworzeniem sobie wrogów.

Aurelia stała na środku korytarza, obserwując jak Vincent odchodzi. Gotowała się w niej prawdziwa mieszanina emocji. Mało brakowało, a z nerwów i ogólnego niezadowolenia zaczęłyby jej się trząść ręce.

Pierwsza podeszła Zara. Widziała, że rozmowa musiała odbyć się na niekorzyść Aurelii, bo nie rzuciła żadnej groteskowej uwagi. Objęła ją przyjacielskim ramieniem i przyprowadziła z powrotem do grupy.

— Co wiecie na temat nowoorleańskiego voodoo? — zapytała na wstępie, tuszując swoje wcześniejsze zakłopotanie.

— Że to czarna magia — rzucił Augusto.

— Czemu pytasz? — wtrąciła Nevaeh.

— Jeśli planujesz zamach na życie i zdrowia jedynego męskiego dziedzica rodu Everthrone to wchodzę w to z pełnym zaangażowaniem.

Wszyscy popatrzyli pytająco na Zarę, a ta wzruszyła ramionami.

—... chyba że się trochę zagalopowałam.

Aurelia podrapała się po głowie, bo właśnie nadszedł niewygodny moment mówienia prawdy. Czuła się tak swobodnie serfując na zdradliwych falach kłamstwa, że gdy w końcu musiała być szczera, nie potrafiła się odnaleźć.

— No ogólnie to mam problem — przyznała, wlepiając zawstydzony wzrok w podłogę. — Od pewnego czasu prześladują mnie bardzo specyficzne ataki i wcześniej myślałam, że to nic takiego, ale Vincent mnie właśnie uświadomił, że byłam w błędzie. Ktoś mnie terroryzuje, jednym słowem.

— Och, nie ktoś, tylko Bella. — Augusto machnął ręką. — To chyba nie podlega żadnej dyskusji. Pytanie jednak jak ją zatrzymać, bez ingerencji śmietanki nauczycielskiej.

— Co wy macie z tymi nauczycielami? Chyba po to tutaj są, nie? Zwłaszcza, że sprawa tyczy się nielegalnej dziedziny magi — podkreśliła Aurelia.

— Taka jest zasada — przyznała Nevaeh. — Zwłaszcza jeśli chodzi o czarną magię.

— Nauczyciele mają tendencję do robienia jeszcze większego bałaganu i rzadko kiedy ich ingerencja kończy gdziekolwiek w pobliżu sprawiedliwości — wyjaśniła Zara. — Dlatego bierzemy sprawę w swoje ręce.

— A jeśli Bella rzeczywiście używa nowoorleańskich praktyk, to gdzieś powinna być lalka. — Nevaeh westchnęła, przybierając pogardliwy wyraz twarzy. — Biali ludzie kochają swoje lalki.

Aurelia zamyśliła się, w głowie próbując nakreślić plan działania. Wiedziała, że musiała wykorzystać nieświadomość Belli. Wróżbiarka będzie nieprzygotowana na atak, stając się tym samym o wiele łatwiejszym celem.

— Musimy ją jakoś przechwycić. — Zara zacisnęła wargi, w zamyśleniu przeskakując z nogi na nogę. Potem jej spojrzenie skrzyżowało się z wzrokiem Augusto. — Czy myślisz o tym samym...?

Chłopak przytaknął, a kąciki jego ust zadrgały w uśmiechu. Aurelia spoglądała na nich w niezrozumieniu, bo wydawali się rozmawiać na migi i nie miała pojęcia o co może im chodzić.

— Czas żebyś poznała Wschodnio-Europejską Enklawę.

— Kogo?

— Mistrzów złodziejstwa — przedstawił Augusto, a w jego oczach zakwitło coś na kształt dumy. — Oni ci pomogą odnaleźć tę przeklętą lalkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro