last man on earth

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aurelia siedziała w bibliotece, chowając twarz w dłoniach. Była niewyspana, przemęczona i przeżywała swój pierwszy w życiu jet lag. W Anglii dochodziła druga w nocy i chociaż był to dopiero jej pierwszy dzień w stanie Idaho, już czuła, że nie wytrzyma. 

Zaraz po przybyciu wzięła prysznic, przebrała się w świeże ubrania i nakarmiła Fineusa, który powoli dochodził do siebie. Nie miała czasu na poznanie akademika, bo umówiła się z Henningiem na równą siódmą, a jako, że on nie wyglądał na kogoś kto toleruje spóźnialskich, do biblioteki postanowiła zawitać dziesięć minut wcześniej. 

Walcząc z sennymi powiekami, westchnęła i rozejrzała się po pomieszczeniu. Znajdowała się w samym rogu, zaraz przy tylnej ścianie i już teraz mianowała to przytulne miejsce swoim. Przez okno widać było dziedziniec, śpiący spokojnie w wieczornej mgle. Na szybie nieśmiało kwitła pajęczyna mrozu, przysłonięta przez lepką parę. Drewniany regał, postawiony tu chyba tylko po to, żeby stworzyć idealną kryjówkę przed światem, uginał się od zapomnianych obyczajów i romansów, których chyba nikt tutaj nie dotykał. Chociaż biblioteka w pełni wyposażona była w elektryczność, a z sufitu dyndały potężne żyrandole to akurat ten kącik skrywał się w przyjemnym cieniu. Na stole ktoś zostawił wypaloną świece, której wosk rozlał się po blacie i tam też zasechł w kształcie ludzkiej dłoni. 

Nagle i znikąd przeszedł ją niepokojący dreszcz. Uniosła głowę zaalarmowana, bo zdawało jej się, że ktoś ją obserwuje. Milczący cień urósł na ścianie, a ona doświadczyła nieprzyjemnego mrowienia na czubkach palców. Ten sam kąt, który dopiero co zachwalała, zdawał się wydłużyć i przygasnąć jeszcze bardziej. W pewnym momencie jej serce zaczęło bić tak intensywnie, że czuła je aż w gardle. 

— Wszystko w porządku, Aurelio? 

Dziewczyna zamrugała zdezorientowana, wypuszczając cicho powietrze. Spojrzała w przeciwną stronę, gdzie w przejściu stał Henning, trzymający pod pachą trzy księgi z tej odległości wyglądające jakby zaraz miały się rozsypać w drobny mak. Światło wróciło do normalności, a kąt do zwykłych rozmiarów. Przeczucie zniknęło. 

— Tak. Jestem tylko bardzo zmęczona — odpowiedziała wymijająco, przekrzywiając głowę. Włosy opadły jej na ramię, łaskocząc w odkryty obojczyk. — Podróż mnie dobiła, wydaje mi się, że już nigdy nie będę porządnie wyspana. 

Henning położył książki na blacie i usiadł naprzeciwko niej. Zdjął z siebie dżinsową kurtkę, przerzucając ją przez oparcie krzesła. Pod spodem miał przydużą koszulkę z nazwą angielskiego zespołu. 

— Och, wow. Znasz Joy Division?  

— Jasne. Ian Curtis był świetny — odpowiedział, a potem założył nogę na nogę i odrobinę się wyluzował. —  Czemu jesteś aż tak zdziwiona? Przecież to nie jest żaden muzyczny underground

Aurelia spłonęła rumieńcem, który nieudolnie próbowała zakryć dłonią. 

—  No... Myślałam, że nie słuchacie tu rocka. Ani żadnej normalnej muzyki, żeby być całkowicie szczerym —  burknęła. Zanim Henning zdołał otworzyć usta, uprzedziła go, nachyliła się nad blat i machnęła dłonią. —  Powiedzmy, że jeśli chodzi o magię i magów to mam dosyć staroświecki obraz. 

— Interesujące. Zwykle nie mamy tutaj osób... z zewnątrz —  stwierdził. Potem popatrzył na Aurelię, która wydęła wargi i bujała się na krześle, trochę zamyślona, a trochę zawahana. — Okej, Aurelia, widzę, że chcesz jeszcze o coś zapytać...

—  Latacie na miotłach? 

Henning wykrzywił usta i jak do tej pory ta ekspresja była najbliższej uśmiechu. 

— Nie — zaprzeczył. — Szkoda, bo brzmi to jak dobra zabawa.

— Kolejne rozczarowanie odhaczone — westchnęła, a później zmieniła trochę bieg myśli, bo wzięła do ręki jedną z ksiąg i przyjrzała jej się bliżej. Okładka była prosta, pozłacana na rogach i brakowało na niej tytułu. — Co przyniosłeś?

— To... — zaczął, odbierając jej książkę i kładąc ją z powrotem na stosie. — ...jest twoja pierwsza praca domowa. Kiedy dyrektor Fontaine powiedział, że potrzebujesz czegoś łatwego, spodziewałem się, że twój poziom będzie niższy niż pozostałych. Jednak teraz stwierdzam, że jest gorzej niż myślałem. — Aurelia wyciągnęła rękę, żeby przejrzeć pozostałe tomy, ale Henning przysunął je do siebie. — Zanim zaczniemy, jak to się stało, że cię przyjęto? Nie zrozum mnie źle, ale w tym wieku większość z nas jest na naprawdę zaawansowanym etapie. Rzadko się zdarza, że ktoś dołącza od tak, w połowie. 

Aurelia podrapała się po głowie i chociaż pytania chłopaka były całkowicie na miejscu to jej wcześniejsza pewność siebie wyparowała. 

— Prawdę mówiąc to mnie w ogóle miało tutaj nie być. Rodzice chcieli prowadzić zwyczajne życie i tak też miało być, ale z okazji ich przedwczesnych śmierci, plan uległ diametralnej zmianie — wyjaśniła, krzyżując ramiona na piersi. — Dyrektor Fontaine na początku mnie tu nie chciał, ale napisałam całkiem niezły list motywacyjny i chyba go przekonałam. Dużo się nauczyłam sama, wiele rzeczy przyszło do mnie naturalnie i w zasadzie to zawsze uważałam, że jestem całkiem dobra w tym co robię. Może nie miałam widzenia na skalę przepowiedni końca świata, ani zwycięstwa Trumpa w wyborach, ale jakoś sobie przędę. 

Henning skinął głową, a następnie zabrał swoje ręce, w końcu pozwalając jej sięgnąć po księgi. 

— Bella już wie, że mamy w szkole kolejną wróżbiarkę i nie jest z tego powodu zadowolona.

— Jestem w tej szkole od dwóch godzin. Dosyć długo jej to zeszło jak na wyrocznię — zauważyła z ironią. 

— Przyjacielska rada: uważaj na nią. Potrafi być naprawdę wredna. 

Aurora wywróciła oczami, leniwie wertując zżółknięte stronice ksiąg. Druczek był mały, litery wypłowiałe, wnętrze śmierdziało jak mokra popielniczka. Zamknęła okładkę z impetem i machnęła lekceważąco dłonią.

— Ach, tam. Jestem przyzwyczajona do takich agentek. Lepiej mi opowiedz więcej o frakcjach w szkole. 

Chłopak skinął głową, a brodę podparł na prawej dłoni. Wolną sięgnął przez stół i otworzył jedną z ksiąg na samym wstępie. 

— W akademii jest głównie siedem szkół magii. Głównie, bo magia jest na tyle płynna i zmienna, że objawia się w setkach kształtów i kombinacji — zaczął, nie spuszczając z niej wzroku. Aurelia słuchała w przejęciu, uśmiechając się sama do siebie. Palcem wskazał na pierwszą ilustrację przedstawiającą cztery żywioły. — Pierwsza to Elementalizm. Kontrola nad naturą, manipulacja materią, zabawa żywiołami. 

Następnie przerzucił stronę, zatrzymując się przy runach.

— Runomagia, czyli sztuka rzeźbienia magicznych znaków. Runy mogą być używane do rzucania zaklęć, ochrony lub komunikacji. Mamy paru specjalistów, ale ogólnie każdy powinien trochę na ten temat wiedzieć, bo runy są niezbędne do odczytywania zapisków z przeszłości. — Dłonią przesunął nad kolejną stroną, a ta jakby zafalowała od gry świateł. Litery najpierw się roztopiły, płynąc czarnym tuszem po papierze, a potem zamigotały i wróciły na miejsce. — Iluzjonizm. Tworzenie złudzeń, ukrywanie prawdy, odczarowywanie rzeczywistości. Personalnie uważam, że iluzjoniści są najbardziej irytującymi kreaturami i dziwnym zbiegiem okoliczności ten dar zwykle trafia do osób z niskim progiem inteligencji i prostym żartem. 

— Widzę, że ktoś zaszedł ci pod skórę.

— Och, tylko poczekaj aż poznasz Henry'ego Sterlinga. Przyznasz mi rację — zapewnił, teraz zatrzymując się nad sekcją dotyczącą nekromancji. — Studiowanie życia i śmierci. Ożywianie martwych, komunikacja ze światem duchów, ogólnie same nieprzyjemne sprawy. Dosyć kontrowersyjna dziedzina, która już pare razy miała wylecieć z programu. Mało kto ją praktykuje, bo nie dość, że jest piekielnie trudna to jeszcze najmniejszy błąd może przypałętać za sobą ogromne komplikacje. 

Aurelia wzdrygnęła się na myśl o wszystkich niebezpieczeństwach, które czyhały na osobę pogrywającą z równowagą światów. Po plecach przeszedł jej dreszcz zimna, bo z jakiegoś powodu pomyślała o zakapturzonym osobniku. Zmrużyła oczy. Czy miał coś wspólnego z nekromancją?

— Dalej mamy alchemię, nudy i w zasadzie nic zapierającego dech w piersi. Patrząc jednak na wszystkie problemy i odpowiedzialności, które zwisają nad większością szkół to alchemia jest całkiem bezpieczna. A jeśli coś pokręcisz to najwyżej wysadzisz się w powietrze. 

— Bezpieczna, huh?

Henning mrugnął do niej przyjacielsko, płynnie przechodząc do sekcji związanej z transmutacją. Ostatni rozdział dotyczył dywinacji, której nie poświęcili nawet sekundy. Zanim jednak przeszli do kolejnych tematów, Aurelia zapytała:

— A co z czarną magia?

— No tak. Zupełnie osobny temat i z oczywistych powodów sztuka niepraktykowana pod dachem akademii. Przynajmniej oficjalnie. 

Dziewczyna zmrużyła oczy, konspiracyjnie zniżając głos do szeptu: — Oficjalnie?

— Chodzą plotki, że Vincent Everthrone nielegalnie pogrywa z mrokiem. Nie dawałbym temu jednak wiary, bo jest to najlepszy uczeń jakiego mamy i w dodatku nosi dumne nazwisko starego rodu, którego z pewnością nie chciałby splamić. 

Na dźwięk nazwiska Everthrone, Aurelia wzdrygnęła się i wróciła na swoje miejsce. Miała nadzieję, że to właśnie takiej reakcji oczekiwała od niej ciotka Anette, kiedy ona składała swoją obietnicę. Była jednak zbyt zafascynowana tajemnicą, która owiewała rodzinę, by nie ulec pokusie i nie poprosić o więcej informacji, 

— Kim jest Vincent Everthrone? Oprócz bycia wzorowym uczniem i niedoszłym czarnoksiężnikiem? 

— Jest prawdopodobnie najpotężniejszym magiem naszego pokolenia. Jako jedyny opanował do perfekcji więcej niż cztery dziedziny. Oprócz tego, już tak bardziej prywatnie, kumpluje się z innymi dzieciakami z historycznych rodów. Taka nasza mała elitka. 

Aurelia zmarszczyła brwi, mimowolnie wywracając oczami. Najwyraźniej ciocia Anette nie musiała się zbytnio martwić ich spotkaniem, bo rodzina Hayes nie znajdywała się nigdzie bliżej tych fundamentalnych nazwisk. Była zwykłą igłą w stogu siana, drobną kropelką w oceanie. W dodatku Vincent nie brzmiał jak promienny kompan w wędrówce przez życie, także automatycznie spadł na samo dno listy potencjalnych przyjaciół. 

Jednego nie mogła jednak zignorować. Dziwnym trafem jej ciało miało specyficzną reakcję na dźwięk towarzyszący nazwisku "Everthrone" i jeśli czegokolwiek nauczyło ją życie amatorskiej wróżbiarki to, że nie był to najkorzystniejszy znak. 

† † † 

Aurelia postanowiła opuścić kolację, porozmawiać z dyrektorem Fontaine, a potem finalnie zamknąć się w pokoju i w końcu odpocząć. Była wycieńczona, otępiała i nie mogła się na niczym skupić. Pod koniec spotkania z Henningiem myślała, że osunie się na stół i po prostu zaśnie. Zdawało jej się, że czuła każdą myśl, która przeciskała się przez jej zamglony umysł. Jednym słowem - nie nadawała się dzisiaj do niczego.

W poczekalni przed dyrektorskim gabinetem nie było nikogo; stolik sekretarza stał uporządkowany i pusty, laptop wyłączony, a krzesło wsunięte pod blat. W powietrzu unosił się zapach druku i dopiero co wytrzepanego dywanu. 

Aurelia przysiadła na kanapie stojącej przy ścianie i czekała. Wiedziała, że dyrektor ma z kimś spotkanie, bo z środka wyraźnie dochodziły dwa głosy. Jeden starszy, lekko zachrypnięty, a drugi niski i stonowany. Próbując zabić czas, wyjęła z torby jedną z książek Henninga i zaczęła czytać, co jakiś czas odwracając wzrok i wydając z siebie głuche ziewnięcia. 

Dawno, dawno temu, grupa wybitnych magów z różnych zakątków świata zjednoczyła swe siły, pragnąc stworzyć miejsce, gdzie magia nie tylko byłaby sztuką, ale i nauką. Byli to wizjonerzy, którzy marzyli o miejscu, gdzie tradycje i praktyki mogłyby się wzajemnie przenikać, gdzie magowie z różnych dziedzin mogliby się uczyć i dzielić wiedzą. Postanowili wybudować akademię tam, gdzie energia była silna, a granice między światami niesprecyzowane i niewyraźne. Wybrali miejsce ukryte w górach, w otoczeniu mglistych lasów i potężnych strumieni. 

Dziewczyna rozejrzała się po pomieszczeniu, bo zdawało jej się, że rozmowa w gabinecie dochodzi do końca. Zanim jednak wstała z miejsca, zdążyła przeczytać ostatni fragment na stronie. 

"Założyciele zostawili po sobie Obsydianowy Grymuar, starożytną księgę magiczną, która jest traktowana jako skarbnica tajemnic i wiedzy. Jeden z najpotężniejszych i najstarszych artefaktów w posiadaniu akademii. Badania nad grymuarem trwają do dzisiaj."

Wraz z ostatnim słowem, drzwi stanęły otworem, a w progu stanął młody chłopak o włosach ciemnych jak grudniowa noc, a twarzy jasnej i delikatnej jak pierwszy śnieg. Oczy miał inteligentne, chłodne, z pozoru niezadowolone. Ubrany był w szkolny mundurek, gdzie na lewej kieszeni wyszyty był herb akademii. Jego centralnym elementem była otwarta księga, na której stronicach widniały starożytne runy. Aurelia pomyślała, że musiał to być Obsydianowy Grymuar, o którym dopiero co przeczytała. 

Wygląd zewnętrzny nie był jednak dla niej najważniejszy; twarz nieznajomego nie interesowała jej w takim samym stopniu, jak cień, który odcisnął na niej swoje piętno. Pierwsze spotkanie było zawsze kluczowe, bo zwykle niespodziewane i prędkie, a człowiek nie zdążał się skryć za maską uprzejmości. Stąd też, kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, tak znienacka, chłopak przez sekundę rozszerzył oczy, jakby oślepiony dziwnym blaskiem. Aurelia poczuła jak wzdłuż kręgosłupa przemyka jej setka rozżarzonych odcisków, a przed oczami tańczy paleta wychłodzonych kolorów. Zaraz wiedziała, że przed nią stoi Vincent Everthrone we własnej osobie. 

Powietrze stężało, a atmosfera stała się dziwnie napięta. Ciszę dopiero przerwało lustro w złotej ramie, które do tej pory wisiało na ścianie, ale przez bliżej nieokreślony splot wydarzeń, spadło i z hukiem rozbiło się o podłogę. Aurelia podskoczyła wystraszona, a Vincent ani drgnął. 

— Siedem lat nieszczęścia, co? — zarzuciła przyjacielsko dla rozładowania emocji. 

Vincent nie odpowiedział, stojąc dalej w tym samym miejscu z ustami zaciśniętymi w wąską linię. Aurelia postanowiła zmienić swoje podejście, bo miała nieodparte wrażenie, że chłopak patrzy na nią z góry. I nie, nie chodziło tutaj o fakt, że był przynajmniej głowę i pół wyższy; raczej gorzką arogancję, która zajęła miejsce wcześniejszego zaskoczenia. Już na wstępnie zdawał się jej nie lubić i wyjątkowo zaszło jej to za skórę, bo nie zdążyła się nawet przedstawić. 

Skrzyżowała ramiona na piersi, nieświadomie przygryzając wnętrze policzków. Posłuchanie cioci Anette zdawało jej się łatwiejsze niż początkowo zakładała. Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, coś mniej przyjemnego, albo chociaż w jednej trzeciej opryskliwego, żeby wycofać się z wcześniejszego tonu i zaznaczyć, że wcale nie jest przyjacielsko nastawiona, Vincent westchnął przeciągle, minął ją bez słowa i wyszedł na korytarz. 

— Aurelia Emily Hayes, jak mniemam? 

Z gabinetu wyłoniła się postać dyrektora Fontaine'a. Mężczyzna był przygarbiony, suchy, zdecydowanie na błotnistej dróżce do jesieni swojego życia. Biła od niego życzliwość, miłość do bycia profesorem i dziwna potrzeba władczości, teraz jakby z lekka przygaszona i pokryta świadomością wieku. Popatrzył na rozbite szkło, pokręcił głową i westchnął zawiedziony:

— Ach, a tak lubiłem to lustro!

Aurelia nie odpowiedziała, spoglądając urażona przez ramię i obserwując miejsce, w którym zniknął Vincent Everthrone. 

Mógł być najlepszym uczniem akademii, dzierżawić potężne nazwisko i władać nawet sześćdziesięcioma ośmioma szkołami magii, ale nie zaśmiał się z jej żartu i tym samym już na wstępie straciła do niego jakikolwiek szacunek. 



okej, koniecznie musicie mi powiedzieć jak odnajdujecie tę historię! 





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro