miracle aligner

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Archiwum Crest najwyraźniej figurowało jako zapomniane, środkowe dziecko akademii. Na próżno było się w nim doszukiwać harmonii, porządku czy luksusu. Drewniane półki zjedzone przez korniki, fotele z wyprutymi siedzeniami, staroświeckie lampy, kłęby kurzu, książki wyrastające znad podłogi i sięgające nawet do piersi. Dalej aktówki, dokumenty, niektóre łaskawie i niechlujnie przeplecione zżółkniałymi sznurami.

Aurelia stała jak wryta, ogarniając wzrokiem cały bałagan. Odwróciła się w stronę Vincenta, który minę miał ciętą, ale też widocznie zadowoloną. Zaplótł ramiona na piersi, rozstawił nogi i patrzył na nią w milczeniu, zapewnie nie mogąc doczekać się jej narzekania.

— Przypomnij mi proszę, co ja mam tutaj zrobić? — zapytała, wzdychając przeciągle.

— Posortuj dokumenty, powkładaj zgubione kartki do segregatorów, przepatrz każdą rzecz która leży luzem, a następnie odłóż ją na właściwą półkę. System jest alfabetyczny, także nie powinno ci to sprawić większego problemu.

— Co z czasem? — mruknęła, drapiąc się po karku. — Może godzinka?

— Aż skończysz.

— Co?

Popatrzyła na niego jak na niespełna rozumu, tracąc swój wcześniejszy spokój. Rozumiała, że szlaban był, a ona musiała go odbębnić; przesortowanie całego archiwum wydawało się jednak rzeczą niewykonalną, a w dodatku boleśnie żmudną.

— Szanuję twoją potrzebę stania na czele służby sprawiedliwości, ale to nie jest robota dla jednej osoby.

— To chyba nie brzmi jak mój problem.

— Jesteś naprawdę, całkowicie, szczerze, w pełni, wredny — zawyrokowała. — Złośliwy.

Vincent wzruszył ramionami, bo niespecjalnie obchodziły go jej obiekcje. Zbyt zajęty poprawianiem rękawów białej koszuli, zdawał się nie zauważać bogatej gamy niezadowolonych min, które właśnie zaserwowała.

— Czy ja ci coś zrobiłam? Ale tak serio — kontynuowała, rozkładając ręce. — Zabiłam kota żelazkiem, ukradłam dziewczynę, rozbiłam rodzinę, krzywo popatrzyłam na ciebie podczas lunchu? Bo cała ta farsa zdaje się być lekko personalna.

— Wybacz mi, ale nie wiem o czym mówisz.

— Oczywiście. — Wywróciła oczami. — Oczywiście, że nie wiesz. Jak wygodnie.

— Jest jednak jedna rzecz, która mogłaby oszczędzić ci tej niesprawiedliwie żmudnej roboty — zarzucił chytrze, łącząc dłonie za plecami.

— Och, zaczyna się uczciwie — przerwała ze zmęczonym wyrazem twarzy. — Kontynuuj, proszę.

— Przyznaj się co tak naprawdę zaszło wczoraj w łazience i co robiłaś przed tym rozbitym lustrem.

Aurelia zacisnęła usta, by przypadkiem nie wyrwał się z nich sarkastyczny śmiech. Fakt, że Vincent był skłonny umorzyć tak wyczekiwany szlaban za garstkę nic nieznaczących dla niego wiadomości pokazywał tylko jak bardzo kochał mieć wszystko pod kontrolą. Stąd też pokręciła głową, bo jeśli miała mieć nad nim odrobinę kontroli, nawet tak kuriozalną, to wolała utrzymać ją jak najdłużej.

— Och, Vince, jaki ty ciekawski! — Machnęła czułostkowo ręką, skrywając się za szczebiotliwym tonem. — Nie możesz pozwolić, żeby wisiała między nami nawet jedna, mała tajemnica, co?

— Widzisz, nie gustuje w sekretach, ani kłamstwach.

— Trafiłeś na złą osobę w takim razie — odpowiedziała, wracając do normalnego głosu. — Ze mną są tylko sekrety albo kłamstwa.

— Życzę ci w takim razie tak samo wspaniałego humoru przy pracy.

Vincent pokręcił głową apatycznie, zniechęcony i wyraźnie znudzony jałowością dyskusji. Najwyraźniej uznawszy, że rozmowy z Aurelią są rzucaniem przysłowiowego grochu o ścianę, westchnął cicho pod nosem, a następnie wyszedł na korytarz. Gdy dziewczyna upewniła się, że odszedł, opadła zirytowana na zdemolowany fotel i wyjęła telefon. Spomiędzy warg wymknęło się westchnięcie tak dramatyczne, że aż poruszyło jej grzywką. Napisała wiadomość do ciotki, że wszystko w porządku, a następnie do Zary, że kiedyś zabije Bellę za bycie wrednym konfidentem i Vincenta za bycie kimkolwiek w sumie był.

Machając nerwowo nogą, spoglądała bez motywacji na stan archiwum. Nie wiedziała czy istnieje zaklęcie sprzątające, ale była w stanie poświęcić czas i takowe wynaleźć. Niestety, wyglądało na to, że musiała zapłacić za swój honor i wziąć się do roboty, jeśli chciała wyjść stąd przed świtem.

Zaczęła wolno i opornie; schyliła się ociężale po pierwszy dokument, przejrzała go znudzona, a później rozejrzała się w poszukiwaniu odpowiedniej teczki. W większości były to strzępki losowych informacji o Crest, tłumaczenia runów i stare prace badawcze byłych uczniów. Większość szczyciła się wypłowiałym atramentem, brakiem szczegółów i zupełną przypadkowością. Raz nawet natrafiła na rocznik, ale niestety pochodził on z roku dwutysięcznego i brakowało w nim nazwiska Hayes. Pooglądała więc zdjęcia, a później odłożyła całość do specjalnej szuflady pod ścianą. Nie znała dobrze archiwum, toteż przez większość czasu zgadywała i miała nadzieje, że dokumenty chowa w odpowiednie miejsca.

Kiedy się męczyła, siadała na podłodze, porządkowała segregatory, a w międzyczasie przeglądała Instagrama w poszukiwaniu jakiejkolwiek rozrywki. Czasem spoglądała zaintrygowana w stronę drzwi, upewniając się, że zaraz nie stanie w nich Vincent i nie skonfiskuje jej telefonu. Pewnie byłby w stanie to zrobić.

Co ciekawe, najlepszy sygnał okazał się właśnie w archiwum, także powoli - i możliwe, że całkiem na siłę - zaczęła dostrzegać pewne plusy swojego położenia. W którymś momencie zadecydowała nawet, że zadanie wyznaczone przez przewodniczącego było rozkazem bez widoków powodzenia. Stąd też położyła się pokonana na podłodze, przegubem pocierając oczy łzawiące od kurzu i oglądając cokolwiek algorytm aplikacji podrzucił jej pod nos. Vincent grubo się mylił jeśli rzeczywiście oczekiwał od niej sukcesu i wytrwałości.

Gdzieś w połowie filmiku o psie, który potrafił jeździć na deskorolce i właśnie śmigał przez deptak w Malibu, poczuła, że atmosfera w pomieszczeniu znacznie zgęstniała. Na początku zupełnie to zignorowała; dopiero kiedy jedna z książkowych wieżyczek została przesunięta na bok, przepuszczając zdławione światło żarówki, zaintrygowana uniosła wzrok.

— Chyba się nie zrozumieliśmy, Hayes.

Leniwie zatrzepotała rzęsami, odkładając telefon na pierś i patrząc niewzruszona na Vincenta. Personalnie uważała, że wyglądał o wiele mniej groźnie, gdy zwisał tak do góry nogami. Niestety, chłopak miał chyba inne zdanie na ten temat, bo z zaciętą miną wyciągnął prawą dłoń i rozciągnął palce. Aurelia westchnęła cicho, po czym złapała go za rękę i pomogła sama sobie wstać. Sama sobie dlatego, że gdy tylko dotknęła jego skóry, Vincent jakby zamarł; ramie mu zdrętwiało, spojrzenie oszroniło tak jak czasem szronieje jezioro w Sefton Park, a usta rozchyliły kapryśnie.

— Chciałem, żebyś oddała mi telefon.

Aurelia puściła jego dłoń, uśmiechając się niewinnie, jakby cała sytuacja była byle produktem chwilowego rozkojarzenia, a nie dokuczliwości. Wytarła zadowolona dłonie o kolana, całkowicie zbywając jego wcześniejszą wypowiedź. Vincent jak oparzony; schował feralną rękę i odsunął się na bezpieczną odległość.

— No, cóż. Skończyłam.

— Byłaś tu niecałe czterdzieści minut. — Zwykłe niezadowolenie w jego głosie nabrało nowych barw. — Nie mogłaś skończyć. Przecież tutaj panuje dokładnie taki sam chaos jak przedtem.

— Nieprawda. Posortowałam przynajmniej dwie takie wieżyczki. — Głową kiwnęła w stronę papierowego stosu. — Dostałam swoją lekcję, a teraz daj mi już spokój.

— Doceniam twoje poczciwe poczucie humoru, ale zbliżasz się do granicy mojej cierpliwości.

Aurelia uniosła wysoko brwi, zaplatając ramiona na piersi. Uważnie studiowała twarz chłopaka, starając się rozczytać na ile mówi prawdę, a na ile blefuje. Dostrzegając jednak, że rzeczywiście spaceruje po niebezpiecznych bagnach, ugryzła się w język i poddała.

— Im dłużej zwlekasz...— poradził nieszczerze, ale Auralia przerwała mu machnięciem.

— Niech ci będzie.

— Najpierw oddaj swój telefon.

— Jaki telefon?

Dziewczyna rozłożyła puste dłonie, a następnie wzruszyła ramionami. Nie dając Vincentowi szansy na reakcję, odwróciła się prędko i zabrała za porządkowanie. Udawała, że uważnie czyta znaleziony dziennik z runami domowej roboty, choć tak naprawdę łypała płochliwie znad obdartej okładki, czekając aż przewodniczący opuści archiwum. Niepozornie odłożyła lekturę na miejsce, zaraz znajdując coś innego, co równie rzekomo przykuło jej uwagę. Delikatnie rozwinęła pergamin, wzrokiem wędrując po instrukcjach do wykonania dziwnie brzmiącej mikstury. Co chwilę zerkała jednak na lakierowane oxfordy, a gdy w końcu zorientowała się, że Vincent nie ruszał się z miejsca, zakaszlała tubalnie.

— Długo będziesz tu stał?

— Chcę się upewnić, że tym razem pójdzie ci lepiej.

Zwinęła pergamin i wcisnęła go na półkę w kącie.

— Okej, żarty na bok. Naprawdę nie masz nic lepszego do roboty?

— Właściwie to nie.

— Zazdroszczę.

To mówiąc, schyliła się po kolejną rzecz. Gdy wstawała, przerzuciła włosy za ramie i zabarwiając swój ton umiarkowaną cierpkością, zapytała:

— Zostaniesz do bladego świtu?

— Jeśli będzie taka potrzeba — oznajmił, a dla udowodnienia, że i tym razem nie kłamie, przeszedł parę kroków i usiadł na fotelu.

Nogę założył na nogę, posyłając jej mefistofelicznie spojrzenie. Jako, że humor Aurelii balansował gdzieś w przestrzeni mocno neutralnej, postanowiła nie poświęcać więcej nerwów na chłopaka i jego irytującą nieustępliwość. Musiała też przyznać, że było jej o wiele raźniej w towarzystwie. Odkąd nawiedził ją upiór z lustra, wolała unikać samotności, nawet jeśli oznaczało to szukanie superlatyw w spędzaniu czasu z Vincentem.

Może minął kwadrans, a może kolejne czterdzieści minut - Aurelia nie była w stanie stwierdzić, bo czas w archiwum zdawał się płynąć alternatywnym strumieniem - a bałaganu nie ubywało. Z każdym kolejnym oddechem oddawała nakłady swojego humoru, czując się coraz bardziej przytłoczona. W którymś momencie żonglowania nikomu niepotrzebnymi odpadkami akademii, natrafiła na skórzany notatnik z wytartą gumką i flagą USA, umieszoną w lewym dolnym rogu. Zaintrygowana, zajrzała do środka, a widząc wyblakły atrament układający się w coś, co potencjalnie mogło tworzyć albo O.W Hayes albo Owiyes. Po karku przebiegła jej gęsia skórka. Poczuła jak na chwilę staje jej serce, a później rusza z galopa i oblewa jej twarz brzydkim rumieńcem. Uklęknęła na podłodze i energicznie przerzuciła stronę.

Dzisiaj wybieramy się z Danem do West Endu, bo baru, o którym opowiadał nam Dennis. Podobno sprzedają tam perfekcyjną Syrenią Nalewkę, a na dodatek prowadzą wspólne seanse. Barb zabrania mi iść, ale tylko dlatego, że sama by chciała ( jest tylko za dużym tchórzem, ha )

Pismo było niechlujne, pochyłe i rozmazane. Aurelia musiała wodzić palcem po literach, starając się zgadnąć ich kształt i połączyć w wyrazy. Niektórych akapitów nie potrafiła rozczytać, a jeszcze inne kończyły się urwaną stroną. Widząc jednak imiona swoich rodziców, w gardle narodziło jej się dziwne uczucie - na tyle zaskakujące i nieznajome, że aż przymknęła powieki.

Gdy znowu je otworzyła, postanowiła ukraść dziennik z archiwum.  Wychyliła się tajniacko zza półki, ale musiała zrobić to dosyć niezgrabnie, bo siedzący na fotelu Vincent wyjrzał znad czytanej książki i przekręcił pytająco głowę.

— Potrzebujesz czegoś? — zasugerował gorzko.

— Nie, tylko sprawdzałam czy dalej tu siedzisz. — Zmrużyła oczy, odchylając tył tak daleko, że włosami prawie dotykała własnych pięt. — Robi się późno.

— Naprawdę? Nie zauważyłem.

— Z każdym słowem tracisz w moich oczach... Vinny.

— Nie nazywaj mnie Vinny.

Aurelia wywróciła oczami.

— Jak sobie życzysz — powiedziała grzecznie, za chwilę dodając, o wiele ciszej i pod nosem: — Vinny.

Zanurkowała z powrotem za półkę i upewniając się, że przewodniczący wrócił do lektury, wsadziła dziennik za gumkę od spódnicy. Minę miała taką samą jak labrador sąsiada ciotki, gdy po raz kolejny zjadł mu kalosze spod drzwi, więc nie była pewna czy ta drobna kradzież ujdzie jej płazem. Nie chciała jednak wścibskiego nosa Vincenta w sprawach rodzinnych, także miała płonną nadzieję, że przynajmniej tym razem jej wrodzony, winny wyraz twarzy nie wejdzie jej w drogę.

— Dobra, Vincent, ja idę, bo umówiłam się z Augusto na rundkę w Mario Cart, a godzina staje się niekorzystna. — wyznała, wstając z kolan. Dziennik wbił się jej w brzuch, a oczy zadrżały płochliwie. — Zrobiłam tyle ile mogłam. Miłego wieczoru.

— Hayes... — Chłopak odłożył książkę na kolana, nachylając się do przodu. — Nawet się nie waż...

Ale Aurelia nic nie słyszała, przecinając korytarz gorączkowym krokiem. Za którymś zakrętem wyjęła dziennik zza pasa, zakleszczając go w mocnym ucisku. Nie mogła się doczekać by zanurkować głębiej w zapiski ojca, nie mogąc uwierzyć w ten niesamowity przypadek. Jakie były szanse, że tak szybko wpadnie na ślady swojej rodziny? Że akurat dzisiaj i akurat w archiwum?

Może Vincent Everthrone był jej dobrą wróżką, a ona za wcześnie go oceniła?


Witam ponownie w mroźnym styczniu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro