Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Oderwałam dolną część bluzki i zrobiłam z niej prowizoryczne bandaże na krwawiące ręce. Kiegy zawijałam rany, bolało jak diabli. W sumie nic dziwnego; przedramiona przypominały mielonkę. Rany były pełne żwiru i wszelkiego rodzaju syfu. Drobne kawałki mięsa odrywały się od mięśni lub ledwo trzymały się na skrawkach poszarpanej skóry. Po skończonej pracy przyjrzałam się efektowi. Nawet nieźle, choć opatrunek prawie od razu nasiąkł krwią. Sprawdziłam stan mojej broni. Pięć noży do rzucania, jeden z bardziej ogólnym dostosowaniem i zabezpieczony pistolet. Rzadko go urzywałam. Zwykle posługiwałam się nożami, a nie bronią palną. Broń biała była... Wygodniejsza. Tak, to właściwe słowo. Przeliczyłam hajs w torbie. Miałam dwieście kafli w studolarówkach. Oczywiście schowane były w czarnej, plastikowej skrzynce, zatrzaśniętej na kod, który znałam tylko ja. Całe szczęście, miałam wszystko czego potrzebowałam. Zastanawiałam się czy wziąść dragi, by uśmierzyć ból, ale powstrzymała mnie przed tym złota zasada dilera: nigdy nie bierz swojego towaru. Wstałam sycząc jednocześnie z bólu przeszywającego moją stopę. Kurwa. Usłyszałam jakieś hałasy. Zdałam sobie sprawę, że pora spierdalać. Wykonałam pierwszy krok. I o mało nie zaryłam łbem w ziemię. Nie zamierzałam poddać się bez walki. Przeszłam kolejne dwa kroki. Tym razem zaryłam ryjem w ziemi. No pięknie. Ale się wjebałam. Wykurwiście. Z istnym piekłem w nodze, wyprostowałam się do pozycji siedziącej. Szóstak dalej się na mnie lampił. Co on, nigdy krwi nie widział? Miałam właśnie prówować wstać, ale zza drzew wyskoczyła reszta rodzinki Pines. W co ja się, kurwakurwakurwa, wpakowałam.
W pierwszej kolejności zajęli się szóstakiem, co było dość przewidywalne. Nie skupiłam się na tym co mówili, tylko znowu próbowałam wstać, nie tracąc przy tym mojej i tak jiż brudnej twarzy. Stanęłam chwiejnie na nogach i prawie od razu przywitałam się z glebą. Jednak tym razem zapobiegawczo chwyciłam się skały i uniknęłam tej jakże przyjemnej czynności. Zauwarzył to kurdupel i od razu się do mnie przyczepił. Zaczął się wypytywać tym piskliwym głosikiem: skąd tyle o nich wiem, dlaczego ukradłam dzienniki i inne takie pierdoły. Zdziwiona sama sobą, postanowiłam powiedzieć prawdę. Ale nie teraz, nie tutaj.
-No dobra, tylko zamknij twarz. Powiem wam ale nie tu.
-A co, czemu nie tu?!-wypytywał się dalej.
-Hmm, no nie wiem, może dlatego, że przed chwilą ryzykowałam moje i tak nic nie warte życie, by zejść z tego jebanego klifu?! A może dlatego, że NIE JESTEM Z TEGO WYMIARU?!-warknęłam rozjuszona na maksa. Teraz to zaczęli się gapić. Kurwa. Ja i moje wygadanie.
-Jesteś z innego wymiaru?-zapytał zdumiony szóstak. Kiwnęłam głową.
-Raczej, nie inaczej-burknęłam. -Skąd miałabym inaczej wiedzieć o was tak dużo?
Wciąż się gapili. Westchnęłam cicho. Na niebiosa, czemu?!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro