Rozdział 55

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dobiegłam do miejsca, w którym kapsuły z intruzami są przydzielane do statków i wystrzeliwane w kierunku cel. Akurat jedna taka kapsuła była szykowana do wyszrzelenia. Ktoś oczywiście w niej był. Już miałam zawał, że to Dipper, ale nie.
Wspomniana wcześniej osoba biegła za tym czymś z jakąś bronią. Podbiegłam w tamtą stronę.
-Dipper, co tu się dzieje?!
Nie odpowiedział, ponieważ jego pistolet wypalił i przyciągnął go w kierunku pojazdu. W kapsule odpalił się silnik.
Nie wiele myśląc, zebrałam się w sobie i wystartowałam.
Usłyszałam huk i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że przekroczyłam barierę dźwięku. Wyczarowałam małą tarczę przed twarzą, bo nie chciałam, by wiatr ją zerwał. Co jak co, ale twarz jeszcze mi się przyda.
Byłam tuż za kapsułą. Zauważyłam, że Dip ledwo się trzyma. Muszę mu jakoś pomóc, tylko jak?
Nagle pojazd doznał niemałych turbulencji i zgubił trajektorię lotu. Teraz dogonienie go stało się znacznie trudniejszym zadaniem.
W pewnym momencie prawie go dogoniłam, ale ten zaczął spadać. Niczym jastrząb, pomknęłam za nim.
Udało mi się go wyprzedzić. W geście ostateczności użyłam magii, jako rozwiązania.
Statek gwałtownie się zatrzymał. Otaczała go zielona poświata. A ja już się męczyłam. Pot spłynął mi po czole. Skupiłam się i sprawiłam, że kapsuła delikatnie osiadła na ziemi. Wylądowałam obok niej.
-Dipper, nic ci nie jest?!- krzyknęłam. Odpowiedziało mi kaszlnięcie i jakiś szmer. Ruszyłam w tamtą stronę.
Dip wyciągał Forda ze szklanej bańki. Ten drugi był nieprzytomny.
-Nic ci nie jest?- spytałam.
-Mam tylko kilka zadrapań, ale to nic wielkiego. Pomożesz...?- wskazał przy tym na swojego wujka.
-Tak, jasne- odpowiedziałam i wyjęłam z plecaka termos z napojem leczącym.
Wyczułam jakiś ruch za nami. Powoli obróciłam się w tamtym kierunku. To był droid. Wezbrała we mnie fala wściekłości. Stworzyłam na swojej dłoni kulę zielonego ognia i cisnęłam w robota. Ten skończył żywot z dziurą o średnicy pół metra na środku.
-Łał. Jak ty to zrobiłaś...?
-Normalnie- powiedziałam i zwróciłam się w jego kierunku. Stanford wreszcie oprzytomniał.
- To ja już sobie pójdę...- powiedziałam cicho i puściłam się pędem w las.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro