2. Pogarda dla konwenansów.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bastien obudził się następnego dnia za sprawą wody kapiącej prosto na jego nos. Wzdrygnął się, otworzył oczy i wbił wzrok w przeciekający sufit. Za oknem deszcz uderzał ciężko o brukowane ulice.

Poderwał się z łóżka, targany przeszywającym zimnem i pobiegł po wiadro. Ustawił je na łóżku, by woda nie zamoczyła pościeli. Zapisał sobie w myślach, by później, gdy dopisze pogoda, zająć się naprawą dachu. Nie był fachowcem, ale jeśli nie on, nikt się za to nie zabierze.

Z salonu dochodziły odgłosy stukania sztućców o zastawę. Matka uwijała się przy kuchennym stole, przygotowując świąteczne śniadanie dla całej rodziny. Cóż, dla całej, nie licząc ojca, który nie powrócił ze swej pracowni.

Bastien był najstarszy w rodzeństwie, więc pod nieobecność głowy rodziny, przejmował większość obowiązków. Wesoła gromadka jego sióstr i braci nierzadko zwracała się o pomoc w pierwszej kolejności właśnie do niego. Czasem go to męczyło. Innym razem czuł się komuś potrzebny.

Wyszedł ze swojej izby i poszedł do kuchni. Dzieci biegały wokół jak dzikie zwierzęta, a matka ocierała czoło, próbując zapanować nad tym chaosem.

Bastien usiadł przy stole i chwycił zwiniętą w rulon gazetę. Rozwinął ją i otworzył na pierwszej stronie. Nie miał zamiaru jej czytać, skupiał się jedynie na obrazkach i nagłówkach artykułów. Daleko mu było do tych panów z cygarami, którzy nad wyraz lubowali się w polityce i zmianach gospodarczych.

Znudził się, odrzucił na bok gazetę i westchnął ciężko, widząc usilne próby najmłodszego brata, by wspiąć się na krzesło. Felix miał pięć lat, ale był wyjątkowo inteligentnym dzieckiem i poniekąd Bastien upatrywał w nim swoją małą kopię.

Złapał chłopca i podniósł do góry. Posadził go na krześle obok siebie. Zadowolony dzieciak zamachał nóżkami i chwycił w obie ręce kawałek chleba ze stołu.

— Na mieście krążą pogłoski, że szykuje się strajk — zaczęła matka. Postawiła przed Bastienem kubek z herbatą. — Podobno robotnicy fabryk nie są zadowoleni z warunków.

— Wszyscy strajkują, nic nowego — stwierdził rzeczowo i upił łyk gorącego napoju. — Ojciec już wrócił?

— Nie.

Skinął głową. Nie spodziewał się niczego innego. Zapewne zasnął nad pustymi sztalugami.

— Pójdę do niego po śniadaniu — postanowił. Nieświadomie pogłaskał Felixa po głowie. — Potem mam pewne plany, więc wrócę dzisiaj późno.

Matka zacisnęła usta, ale nic nie powiedziała. Skinęła tylko głową.

— Mogę iść z tobą? — zapytał niewinnie i uroczo Felix.

Aż ciężko było odmówić tym dużym oczętom, ale chłopiec był zbyt mały, by móc towarzyszyć starszemu bratu.

— Niestety nie, Felix. — Bastien natychmiast ugasił jego zapał. — Zostaniesz w domu z mamą i rodzeństwem.

— Ale proszę... — Złapał go za przedramię. — Nigdy mnie nigdzie nie zabierasz. Prawie cię nie ma w domu.

Bastien zamarł, zabolało go serce. Nie chciał zaniedbywać swojego rodzeństwa, nie w ten sposób. Był ich jedynym wzorem, kimś na kształt ojca, bo ten prawdziwy nie przypominał nawet człowieka, a jedynie ducha, który pojawiał się i znikał.

W dodatku, kiedy sam był mały, ojciec także nie poświęcał mu zbyt wiele uwagi. I właśnie dlatego Bastien postanowił, że nigdy nie dopuści do takiego zachowania ze swojej strony. Nie mógł się upodobnić do wiecznie nieobecnej głowy rodziny.

— Dobrze. Ale tylko do pracowni taty, a później odprowadzę was dwóch do domu, w porządku?

Felixowi błysnęły radośnie oczka. Objął niezdarnie swojego statszego brata, niemal spadając przy tym z krzesła. Bastien ze zgrozą zauważył, że reszta dzieci także zaczęła się domagać spaceru.

— Oo, nie — zaoponował, próbując zagłuszyć ich wrzaski. — Nie ma mowy, dzisiaj biorę tylko Felixa. Może następnym razem.

Poniosły się okrzyki zawodu. Matka postawiła więc na stole jedzenie, żeby zająć czymś dzieci, zanim rozpętała się istna burza.

***

— Co będziesz dzisiaj robił? — zapytał Felix, kiedy szli już główną ulicą.

— Pójdę spotkać się z przyjaciółmi. Ale nie martw się, wrócę jutro rano i razem z braćmi i siostrami porobimy coś ciekawego.

Obok nich przejechał Peugeot. Kilka lat wcześniej na rynek weszły pierwsze pojazdy nie napędzane siłą mięśni człowieka, przy których niepotrzebne były nawet konie. Ludzie byli zafascynowani tymi wynalazkami, jednakże póki co, po miastach jeździło zaledwie parę takich egzemplarzy.

— Też bym taki chciał — rozmarzył się chłopiec, pokazując palcem pojazd. — On jest piękny.

— Kiedy będziesz starszy, na pewno wprowadzą nowsze modele, wiesz? Wtedy będziesz uważał ten za przestarzały.

— Nieprawda! — zaparł się. — Ten jest idealny.

Bastien roześmiał się i potargał jego włosy w troskliwym geście.

— Skoro tak uważasz.

Dotarli do pracowni ojca jeszcze przed godziną dziesiątą. Drzwi były uchylone, więc weszli do środka.

— Ojcze?

Bastien rozejrzał się po pustym pomieszczeniu. Dostrzegł mężczyznę na ziemi. Spał z pędzlem w ręku i policzkiem przyklejonym do betonowego gruntu. Sztaluga, na której wcześniej stało płótno, leżała pokracznie. Wydawało się, że czegoś jej brakowało. Płótno zaś stało oparte o ścianę. Ktoś wybił w samym jego środku ogromną dziurę. Miała postrzępione, kolorowe brzegi.

Bastien otworzył na oścież okna, żeby wpuścić do środka świeżego powietrza. Kazał Felixowi poczekać przy wejściu i zajął się obudzeniem ojca.

— Ojcze. Ojcze! — Potrząsnął nim i westchnął. — Skaranie Boskie z tobą.

Ten zaczął mamrotać coś niewyraźnie, ale nawet się nie poruszył. Z bliska Bastien mógł zauważyć, że miał on sklejone powieki. Były umazane w czerwonej farbie, a cała jego koszula była nią poplamiona.

— Ojcze, do diabła! — warknął w końcu zdenerwowany Bastien i złapał mężczyznę za ramiona, mocnym szarpnięciem podrywając go do pionu.

Ten stęknął, zatoczył się i padł z powrotem jak długi, uderzając skronią o podłogę.

Mężczyzna nie był ciężki, więc nie trudno było go unieść. Wyglądał jak po nocy spędzonej przy butelce mocnego trunku, a tak na prawdę nie wypił ani kropli. Ta jego sztuka wysysała z niego życie i obdzierała z resztek człowieczeństwa.

Bastien odprowadził Felixa do domu, targając obok siebie na wpół przytomnego ojca, który, niespełna rozumu, mamrotał pod nosem niewyraźne frazesy. Położył go w łóżku i okrył ciężkim kocem, a następnie pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł.

Udał się do jedynego miejsca, w którym czuł się prawdziwie sobą i w którym nie musiał sprostać niczyim oczekiwaniom. Udał się do klubu niespełnionych artystów.

Do zbiorowiska cyganerii należeli jedynie wtajemniczeni, rzadko pojawiali się nowi członkowie. Aby dotrzeć do ich siedziby, należało zapukać trzy razy do drzwi w jednej z wąskich alejek blisko centrum miasta. Wyglądały jak kolejne wrota do obskurnych mieszkań, ale było im do nich daleko.

Za tymi niepozornymi drzwiami znajdował się świat, o którym zwykli ludzie nie mieli żadnego pojęcia. Daleko mu było do sfery życia bogatych mieszczan otaczających się bezsensownymi konwenansami i normami etycznymi. Był to świat, w którym człowiek mógł zatracić się bez miary. Bez żadnych zasad.

Bastien za każdym razem, gdy przekraczał próg czuł się tak, jakby pokonywał bramę do niebios. Królował tam szacunek, spokój i harmonia. Wszyscy artyści oddawali się w pełni sztuce.

Pomieszczenie było ciemne, zasłonięte czarnymi kotarami, a jedyne światło padało ze świec. Na środku podestu pozowały nagie kobiety, które uwieczniano na płótnach. Lało się wino, wdychało się dym papierosowy. Każdy był po prostu wolnym człowiekiem.

Na stołach gościło opium, pozyskane niekoniecznie legalnymi sposobami, jednak Bastien nigdy nie uważał tego za dobrą drogę do szukania weny. Postrzegał sam akt uwieczniana sztuki za świętość i cenił kluczową w tejże chwili umiejętność zachowania trzeźwości umysłu.

Jednak kielichem nie pogardził.

— Monet! — zaśmiał się Toulouse, odchylając głowę do tyłu na oparciu fotela. Rozparł się w nim jak młody król, w lewej dłoni trzymając pędzel, a w prawej odpalone cygaro. — Dawno żem nie widział cię tu na oczy!

— Byłem zajęty.

Zajęty rodziną, której prawie nikt z obecnego towarzystwa nie posiadał. Dlatego też nie rozwinął tematu.

— Och, zajęty — prychnął mężczyzna, wypuszczając przy tym dym z ust. Nawet nie zarejestrował, że zostawia pędzlem niebieskie ślady na ramieniu fotela. — Fałszywy z ciebie sztukmistrz.

Czuł się jednym z nich. Byli wyrzutkami, którym przyświecał jeden cel – tworzenie sztuki. Jednak coś wyróżniało go na tle pozostałych. Miał dokąd wracać. Miał dom i ludzi, którym na nim zależało. A reszta? Cyganeria składała się z nędzarzy, kobiet wyrzuconych na bruk, imigrantów, odmieńców w każdym tego słowa znaczeniu i innych, wyjątkowych jednostek.

Na szczęście tutaj nikt nie pytał o twoją historię.

— Toulouse — Bastien przysiadł w pobliżu mężczyzny i rozłożył swoją sztalugę. — Widzę, że tym razem obiektem twojego zainteresowania jest madame Valadon? — zauważył, spostrzegając lekkie pociągnięcia pędzla na jego płótnie. — Przysiągłbym, że dopiero co widziałem wychodzącą na zewnątrz madame Guilbert.

Toulouse zmarszczył brew, co w jego przypadku wypadło wyjątkowo niekorzystnie. Nie żeby w generalnym rozrachunku prezentował się jakoś wybitnie – ze swoim mało imponującym wzrostem mógł jedynie wybronić się inteligencją, którą skutecznie przepędzał alkoholizm.

— Zajmij się lepiej szukaniem swojego obiektu zainteresowań, bo z tego co wiem, wciąż poświęcasz uwagę martwej naturze i bezimiennym istotom — burknął, a uśmiechł spełzł z jego twarzy, ustępując pogardzie.

Bastien pozostawił to bez słowa.

Skupił się na swoim otoczeniu. Przez gęsty dym mógł dostrzec jedynie zarysy ciał na kontuarze, a i tak musiał mrużyć oczy. Nie podobało mu się to, że wszyscy członkowie cyganerii zmuszeni byli do przesiadywania w obskurnych spelunach, a ci, którym było to dane, mieli swoje pracownie wielkości skweru i szeroki rozgłos.

Nie chciał być pominięty, chciał zostać zapamiętany. A gdzieś podświadomie czuł, że towarzystwo alkoholików, narkomanów i prostytutek parających się sztuką, nie pozwoli osiągnąć mu sławy. Być może po prostu nie był jeszcze tak zepsuty jak oni.

Świat należał do bogatych i Bastien zdawał sobie z tego sprawę, ale nawet jeśli... to w takim razie, w jaki sposób podzielić się sztuką z biednymi? Jak za jej pomocą otworzyć im oczy?

Znów za wiele rozmyślał i dopiero, gdy za oknami pociemniało, a świece niemal się wypaliły, namalował kontury obrazu.

Oczy go piekły, gardło paliło od wlewanego w nie taniego alkoholu, ale przepierała go duma.

Plac. Główny plac w Paryżu, zapełniony po brzegi mieszkańcami. A na środku on, z szeroko rozwartymi ramionami.

Sztuka dla sztuki. To znaczy: sztuka, aby ludzie mogli się nią zachwycać. Sztuka celem sama w sobie – pozbawiona innych oprócz estetycznych funkcji.

Bo ładna. Bo niezrozumiała.

A gdyby przypisać jej większe znaczenie?

A gdyby porzucić dotychczasowe zasady? 

Bastien zadumał się i zasnął w fotelu. Tuż obok Toulouse'a, który wciąż marszczył w niezrozumieniu swoje brwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro