4. Louise Lemarie.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czuł się źle, kiedy skradał się za nią jak jakiś szaleniec. Na pewno stawiało go to w złym świetle. Sam nie wiedział, co go do tego podkusiło, ale chyba po prostu pragnął zaspokoić ciekawość i dowiedzieć się, co dziewczyna z dobrej i szlachetnej rodziny robi o tak późnej porze poza domem.

Trzymał się w bezpiecznej odległości. Nie przejmował się, że dziewczyna usłyszy jego kroki, gdyż zerwał się silny wiatr, który wszystko zagłuszał. W głowie świtało mu, że nazywała się Esmé, ale nie był w stanie przypomnieć sobie jej nazwiska. Być może nawet go nie podała.

Tak jak się spodziewał, wkrótce dotarli do rzeki. Gdy Bastien był młodszy, często tutaj przychodził, gdyż jej szum przyjemnie koił myśli. Siadał na brzegu i wyobrażał sobie, że jest artystą, który wypływa na łódce, rozkłada swój warsztat i rysuje węglem zakupionym za grosze na targu. Gdy trochę podrósł, faktycznie wypłynął na wody Sekwany; miał przy sobie farby zamiast węgla i namalował wówczas zachód słońca – swój pierwszy prawdziwy obraz.

Potem już tego nie powtórzył, dlatego że trafił do cyganerii, która jeszcze wtedy witała go z otwartymi ramionami i stała się jego drugą rodziną. Bastien nie potrafił żyć w samotności, więc dawała mu ona ukojenie.

Długie, jasne włosy Esmé falowały na wietrze jak flagi wywieszone przed Pałacem Luksemburskim. Ręka świerzbiła go od braku pędzla. Czasami żałował, że nie posiada szkicownika, w którym mógłby rysować, gdy najdzie go na to ochota. Dziewczyna zwolniła kroku, ale nie wydawała się niczego podejrzewać. Była tak pięknie dostojna, że czuł się przy niej jedynie biednym artystą.

Na litość boską, przecież nim właśnie był.

Kobiety rzadko rozpuszczały włosy, po czym wnioskował, że była typem buntowniczki. Cała jej postać wydawała się dziwnie odrealniona, tak bardzo nierzeczywista i oderwana od powszechnie znanych schematów. To czyniło ją jeszcze bardziej interesującą.

Na moment się zagapił. Zrozumiał, że się zatrzymała, kiedy było już za późno.

Odwróciła się, a on zachłysnął się powietrzem.

— To ty! — pisnęła i cofnęła się o krok.

Wyprostował się i posłał jej przepraszający uśmiech.

— Nie chciałem się tak skradać, ale... — Zabrakło mu słów.

— Ale tak wyszło? — Uniosła brew, a jej spojrzenie zyskało na hardości. Zastanawiał się, jaki miała kolor oczu. Niestety znajdowała się za daleko, by mógł orzec to jednoznacznie. — Nawet nie próbuj się tłumaczyć, bo każda wersja zabrzmi słabo.

— Byłem po prostu ciekaw, dokąd zmierzasz — przyznał z rozbrajającą szczerością i poczynił najpierw jeden, a potem drugi krok w jej kierunku. Wpatrywała się w niego z czujnością, ale się nie odsunęła.

— I dlatego postanowiłeś mnie śledzić jak człowiek niespełna umysłu? Skąd mam wiedzieć, że nie chcesz zrobić mi nic złego?

Jestem artystą — powiedział tak, jakby to wszystko tłumaczyło.

— I tylko to cię ratuje, Bastienie Monecie.

Odwróciła się do niego tyłem i kontynuowała spokojny marsz, a jemu zajęło chwilę dojście do siebie.

— Poczekaj! — krzyknął oszołomiony i zerwał się z miejsca, by dorównać jej kroku.

Pozwoliła mu, by ją dogonił, ale trzymała się na bezpieczny dystans, jakby wciąż nie była pewna jego zamiarów. Dodatkowo musiało ją niepokoić to, że za każdym razem, gdy posyłała mu spojrzenie kątem oka, widziała jak się w nią wpatruje: jak w dzieło sztuki. Nie potrafił nic na to poradzić. Toulouse radził mu – co prawda pogardliwie, ale jednak – żeby znalazł sobie własną muzę. Chyba nie musiał już dłużej szukać.

— Dokąd zmierzasz? — odważył się zapytać. Szli wzdłuż Sekwany, oświetlonej jedynie przez blask księżyca i przydrożnych lamp.

— Do miejsca, gdzie mogłabym pobyć w samotności — odparła, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że nie życzyła sobie niczyjego towarzystwa.

Bastien nie miał w zwyczaju się narzucać, ale naprawdę nie potrafił odpuścić.

— Samotność bywa przytłaczająca, Esmé — rzekł, podkreślając jej imię i bawiąc się jego brzmieniem w swoich ustach. — Myślę, że bardziej masz na myśli samą ciszę. A zarzekam, że potrafię milczeć. Przecież nie byłoby w tym nic złego, gdybym po prostu cię obserwował, prawda?

Brzmiał jak desperat, choć nawet jej nie znał. Ale to przecież nie jego wina, że świerzbiły go palce w pragnieniu pochwycenia pędzla, czyż nie? Już miał przed oczami pełną paletę barw, już malował tę tajemniczą dziewczynę oczami wyobraźni. Wyglądała jak jedna plama farby w odcieniach błękitu i szarości. Pech chciał, że nie zabrał ze sobą swoich przyborów.

— To brzmi odrobinę przerażająco, nie sądzisz? — Stanęła tylko po to, by obrzucić go zaniepokojonym, uważnym spojrzeniem. — Zaczynam myśleć, że jedynie sprawiasz wrażenie zagubionego malarza, a tak naprawdę za chwilę okażesz się zwykłym łajdakiem, czyhającym na okazję.

— Jaką okazję? — zapytał tępo, choć domyślał się, co miała na myśli. Wiedział jednak, że potrafiła poradzić sobie z mężczyznami. Sam był świadkiem jej umiejętności samoobrony.

— Chyba jednak niepotrzebnie się martwię. — Wznowiła marsz, nie oglądając się za siebie. Zeszli po schodkach na przystań i tam się zatrzymali.

Zagarnęła ruchem dłoni suknię i ukucnęła przy samym brzegu. Zamoczyła dłoń w chłodnej wodzie i strzepnęła ją jednym ruchem. Potem usiadła na samym początku drewnianego pomostu, który był raczej tylko krótkim odcinkiem zbitych desek, i podwinęła pod siebie nogi, zginając je w kolanach.

Nie zachęcała Bastiena, by do niej dołączył, ale on nie potrzebował zaproszenia. Uznał za stosowne usiąść w tej samej pozycji, co ona, ale było mu niewygodnie, więc szybko zmienił zdanie i po prostu rozłożył się jak król, zajmując większość prowizorycznego pomostu. Dziewczyna parsknęła śmiechem.

— No co? — obruszył się urażony.

Nie odpowiedziała, tylko zapatrzyła się na horyzont. Milczenie zdawało się dzwonić Bastienowi w uszach, ale go nie przerywał. Zamiast patrzeć w tym samym kierunku, co ona, podziwiał jej długie włosy i zaróżowione z zimna policzki.

— Czuję się niekomfortowo, gdy się tak we mnie wpatrujesz — przyznała, łapiąc z nim kontakt wzrokowy.

Niebieskie. Jej oczy były niebieskie.

— Wybacz — odpowiedział niemal automatycznie. — Żałuję, że nie mogę uchwycić cię na dagerotypie bądź uwiecznić tej chwili na płótnie.

— Ach... a więc impresjonista.

Skinął niedbale głową. Pogrążyli się znów w ciszy.

— Wiesz, być może cię tym zaskoczę, ale ja też w pewnym sensie zajmuję się sztuką — powiedziała w końcu, gdy cisza zaczęła się dłużyć. Odwróciła głowę w jego kierunku i pochwyciła jego intensywne spojrzenie. — Nie powinnam ci tego mówić, bo nikt nie może się o tym dowiedzieć, ale w jakiś dziwny, pokręcony sposób czuję, że mogę zawierzyć ci ten sekret. Jak artystka artyście.

Wyciągnęła z małej, trzymanej pod pachą torby, niewielki notes i metalowe pudełko bez oznaczeń. Początkowo nie wiedział, na co właściwie patrzy, ale po chwili zrozumiał co to.

— Rysujesz? — zapytał na widok węgla, który wyjęła z pudełeczka. Zaświeciły mu się oczy. Dziewczyna wydała mu się jeszcze bardziej fascynująca.

— Niektórzy są przekonani, że ludziom urodzonym w bogatych rodzinach jest o wiele łatwiej stać się sławnym. Większość nie zdaje sobie sprawy, że to wcale nie takie proste. — Zagryzł od środka policzek, gdy zrobiło mu się trochę głupio. Właśnie tak myślał całe życie. — Od dziecka kochałam sztukę, ale ojcu niekoniecznie się to podobało. Dlatego choćbym nie wiadomo jak bardzo chciała dołączyć do grona artystów, nie mogę. Musi mi wystarczyć ukrywanie się i rysowanie nocami.

— A gdybym... Gdybym powiedział ci, że istnieje miejsce dla takich jak ty? — zawahał się. — Dla takich jak my?

— Co dokładniej masz na myśli?

Uśmiechnął się szeroko, słysząc ciekawość w jej głosie. Być może byli bardziej do siebie podobni, niż mu się wydawało.

— Masz plany na jutro? — Pokręciła głową. — A więc, jeśli pozwolisz, uchylę ci rąbka tajemnic świata artystów, artystko.

***

Gdy następnego dnia stanął na progu wejścia do miejscówki cyganerii, na ziemi leżał, twarzą w kałuży, nieznajomy mężczyzna. Przez chwilę Bastien myślał, że ten jest martwy, jednakże wydawał z siebie różne, dziwne dźwięki. Skrzywił się, gdy zdał sobie sprawę, że woda w kałuży jest wyjątkowo brudna. Odnalazł w sobie jakieś resztki litości i złapał za kołnierz mężczyzny, po czym dźwignął go do góry.

— Jjj...a nnn...nie — wystękał nieznajomy, po czym beknął i padł zupełnie bezwładnie.

To już drugi nieprzytomny delikwent w tym samym tygodniu. To zaczynało być niepokojące.

— Wybacz mi, moja droga. — Bastien skrzywił się, zdegustowany zaistniałą sytuacją. Chciał pokazać Esmé awangardę od jak najlepszej strony, jednak plan ten spalił na panewce. — Zapewniam cię, że nie jest to codzienny widok.

Dziewczyna zaśmiała się dźwięcznie, kompletnie niezrażona.

Weszli do środka. Przepuścił ją przodem, jak prawdziwy dżentelmen, choć zaraz po przekroczeniu progu stało się jasne, że od pozostałych członków stowarzyszenia nie należało oczekiwać nadmiernej kurtuazyjności.

Bastien poprowadził swoją towarzyszkę do zwyczajowego stanowiska. Na zarzuconym papierami stole stała butelka z tanim winem i słoik z zaplamionymi pędzlami. Obok, na swoim wysłużonym fotelu, siedział Henri Toulouse, który znacznie ożywił się na widok młodzieńca.

Mon garçon! — wykrzyknął zaraz na jego widok. Rozbłysły mu oczy, a usta wykrzywiły się w szczerym uśmiechu. — Już myślałem, że ma chère Suzanne wystraszyła cię swoim gadaniem. Czasem papla tym swoim jęzorem na wsze strony i powie jej się o słowo lub dwa za dużo.

Bastien przełknął nieprzyjemną gorycz i zmusił się do uniesienia w górę kącików ust, choć wiele go to kosztowało.

— A cóż to? — Toulouse skrzywił w zdziwieniu swoje krzaczaste brwi. — Kimże jest ta młoda dama?

— Louise Lemaire, miło mi pana poznać. — Skinęła mu uprzejmie głową. Bastien starał się nie pokazywać po sobie zaskoczenia, że podała nieprawdziwe nazwisko. Jakże był głupi! Mógł przecież zrobić przed laty to samo. Wówczas nie miałby problemów w związku ze swoim pochodzeniem.

Toulouse machnął w jego kierunku ręką, każąc mu się pochylić, jakby w ten sposób powierzał mu jakiś cenny sekret.

— Widzę, że wziąłeś sobie do serca moją radę à propos poszukiwania własnej muzy, hę? — ściszył głos. — Trafiła ci się całkiem ładna.

Bastien miał ochotę wydłubać mu oczy na jego porozumiewawcze spojrzenia. Toulouse był mało dyskretny.

— Właściwie to wcale nie tak — zaprotestował nieprzekonany. Mężczyzna wprowadził go w lekkie zakłopotanie. — Es... Louise... — poprawił się w ostatniej chwili, czując uderzenie gorąca na popełnione faux pas. — Zaproponowałem Louise dołączenie do cyganerii.

Henri de Toulouse-Lautrec był z reguły człowiekiem nad wyraz wyrozumiałym. Dlatego właśnie, jego reakcja była nade zaskakująca.

Mężczyzna po prostu wybuchnął śmiechem.

— Żartujesz? — wydusił pomiędzy spazmami kaszlu. Musiał pochylić się do przodu i zaciągnąć odpalonym cygarem, żeby dojść do siebie. — Ta ślicznotka jest artystką? Myślałem, że będzie ci robić za modèle!

— Co w tym śmiesznego? — zirytował się. — Od kiedy akurat tutaj ludzie oceniani są przez pryzmat płci czy wyglądu?

Toulouse zmieszał się i odchrząknął.

— Nie to miałem na myśli — zaprotestował natychmiast, próbując wyjść z tego z twarzą i bez uszczerbku na honorze. — Po prostu źle zinterpretowałem jej obecność, w porządku? A jeśli faktycznie dziewczyna para się sztuką, może pokazałaby nam swoje umiejętności, hę?

Bastien zwrócił spojrzenie na milczącą Esmé i posłał jej zachęcający uśmiech.

— Skoro nasz drogi przyjaciel wziął cię za modelkę, może to ja ci zapozuję? Nigdy tego nie robiłem, ale mogłoby to być ciekawe doświadczenie, nie sądzisz Henri?

Mężczyzna był w szoku, ale pokiwał z opóźnieniem głową.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł. — Dziewczyna zawahała się. — Jesteś pewien?

Bastien ukazał zęby w szelmowskim uśmiechu i zabrał się za rozkładanie sztalugi.

Zaufaj mi.

Wyciągnął czyste płótno, ale nie wymusił na niej przerzucania się na farby. Uparła się na pozostanie przy węglu, więc na to przystał.

Kilka osób wodziło za nim wzrokiem, gdy wchodził na podium, zwykle zajmowane przez roznegliżowane kobiety i zajął miejsce na malachitowym szezlongu. Zadowolony usiadł, starając się przyjąć swobodną pozę. Z początku chciał przybrać zamyślony, zafrasowany wyraz twarzy, ale nie potrafił nie odwzajemnić małego uśmiechu, który wykwitł na ustach Esmé.

Zanim jednak zabrała się do rysunku, drzwi cyganerii stanęły otworem, a towarzyszył temu głośny huk. Wszyscy zwrócili głowy w tamtym kierunku, nie przerywając jednak luźnych pogawędek.

— Przepraszam bardzo! — krzyknął ktoś od progu, jakimś cudem przebijając się przez gwar śmiechów i rozmów. — Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co robi przed drzwiami nieprzytomny pijaczyna?

Nikt mu nie odpowiedział.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro