1. Spotkanie z potworem.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

༘✶𓆝 𓆜 ––––——༘𓆝༘ ⋆————–˚ ༘✶ ⋆。˚𓆟

Nie dało się ukryć, że w raczej ciemnej, bagnistej zatoczce raczej rzadko widywani byli krótkowieczni.
Dla większości gatunku, te istoty były interesujące, ich odwiedziny sprawiały im radość, głównie z powodu, że mogły się nimi pożywić, śpiewać im czy ich topić. W końcu to był ich główny cel. Zapewne już wiadome jest o jakim gatunku jest tu mowa.

Rzecz jasna, o syrenach. Pięknie wyrzeźbione sylwetki, ślicznie twarze i uwodzący naiwne stworzenia głos. Jakże znane były ze swoich cudownych, leczniczych łez.
A jeszcze bardziej ze swoich pięknych, melancholijnych pieśni, które śpiewały, wabiąc żeglarzy lub zagubionych w lesie nieszczęśników. Pieśni te brzmiały jak płacz, wołanie o pomoc, a jednocześnie tworzyły cudowną symfonię, jakby grało tysiące harf i lutni. Ich głos był delikatniejszy niż płatek kwiatu, a z drugiej strony ostrzejszy niż najlepsze miecze. Nie było przed nim ucieczki.
Skóra gładsza od arabskich aksamitów, bledsza niż chińska porcelana, a same syreny, piękniejsze niż najpiękniejsze krótkowieczne kobiety.

Jasnym więc było, że słuchanie poematów zahipnotyzowanych podróżników przed ich śmiercią, było jakże kojącym doświadczeniem dla tych niebezpiecznych, lecz pięknych potworów.

Tighnari był ostatnią syreną, która pozostała w zatoce.
On też lubił krótkowiecznych, więc i zabijanie ich wcale nie było dla niego łatwe. Nie śpiewał, a ich śmierć była brutalna. Umierał każdy, który go spostrzegł. Niektórzy od razu, wciągani nagle do wody, inni po krótkiej rozmowie.
Żadnego nie mógł oszczędzić, zbyt przerażony, że mógłby zginąć on sam. Zabij, lub sam umrzesz.
Krótkowieczni nigdy nie mieszkali sami, nie byli jak on. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że jakaś syrena przetrwała, to byłby koniec jego i tak już przykrego i samotnego życia. Nawet jeśli widział dziecko. Nie mógł go puścić.

Nikt nie był w stanie zauważyć jak wielki ból sprawiało mu zabijanie niewinnych. Syreny nie zabijały z natury. Zazwyczaj życie miało dla nich znaczenie. Było tak przynajmniej do momentu w którym to one nie zostały ofiarami. Wówczas dopiero, zdecydowały się, aby nie pozwalać na taki obrót spraw. Jednak niektóre, a wśród nich Tighnari, miały w sercach specjalne miejsce dla istot nietkniętych jeszcze do końca okrucieństwem świata dzieci, które błąkały się po lasach i trafiały nieszczęśliwie właśnie na te stworzenia.
Dla każdego zabitego dziecka, Tinnari tworzył małe przedmioty ze znalezionych rzeczy, składając je korze i wypuszczając ku morzu. Chcąc uwolnić ich spętane klątwą duszę z tego smutnego, wypełnionego śmiercią miejsca.

Nie trudnym było więc domyślić się się, jak dużo mieszanych uczuć wywołało u niego spotkanie kolejnego krótko wiecznego, który spokojnie wpłynął do zatoki.

Z niemalże goryczą puścił trzymany w dłoni kwiat lilii i zanurzył się w wodzie aż po same ramiona. Patrzył pustym wzrokiem, jak przybysz zbliżał się w jego stronę, wciąż nie spostrzegając syreny.
Jakież to było dziwne.

Czy to na pewno był krótkowieczny?

Tinnari nie tracąc czasu i nie ryzykując zanurzył się w wodzie, nurkując na tyle głęboko, by nie zostać zauważonym, ale jednocześnie na tyle płytko by wciąż widzieć poczynania obcego.

Miał on na głowie wilka. Martwego, wysuszonego, dumnie nosząc go na sobie. Wprawiło to Tighnariego w obrzydzenie, ale nie był on zaskoczony. Krótkowieczni niszczyli i zabijali. A potem dumnie się z tym obnosić. Znał to na przykładzie własnej kolonii...
Ubrany był skromnie. Pewnie był chłopem. Koszula obwisła, brudna od ziemi, mokra od potu.
Skóra jego ciemna, w kolorze błota, w barwach zachodzącego słońca, a włosy rażąco się wybijały, mając kolor wieczornych chmur na niebie. Nie widział jednak jego oczu.

Zmienił swoje położenie, opływając łódź dookoła i próbując dostrzec twarz człowieka. Nie potrafił stwierdzić jego wieku po samej posturze i budowie.

Ostatecznie odpuścił, chowając się w porostach i jedynie przeganiając ryby od jego wędki. Czekał. Aż odpłynie, by wrócić do swoich... Zajęć.

Ale to nigdy się nie wydarzyło. Obcy został na jeziorze niemal do północy, a po tym, dopłynął do brzegu i pod najbliższe drzewo podciągnął swoją łódkę zasypiając w niej.
Tinnari obserwował to wszystko z drobnym niepokojem, ale ostatecznie przywykł do jego obecności. Bał się jedynie, że ten przyprowadzi więcej krótkowiecznych.

I takim sposobem mijały powoli dni, a także noce. Czasami zimne, czasami ciepłe. Ciche lub głośne.
Łowienie ryb również było kończone przez przybysza z różnym sukcesem. Czasami łowił jedną rybę, a czasami dwie. Czasami nie łapał żadnych. Powoli zaczynał budować sobie coś na drzewie, jednak Tinnari nigdy nie mógł dostrzec co.
Zdążył też spostrzec, że wypływał on z zatoki równo, co czternaście wschodów słońca, zazwyczaj z rana. Owszem, Tinnari ciekaw był skąd przypływa, ale ze strachu przed śmiercią, nigdy nie pogonił za nim dalej niż na brzegi zatoki.
Tak też z powodu jego podróży, począł nazywać go Świt.

Świt był chłopakiem. Młodym chłopakiem, który pewnie dopiero parę lat temu skończył okres dziecięcy. Nie wydawał się mieć nic oprócz swojej łódki, wędki i dziwnych, głośnych narzędzi. No i jednej, grubszej książki, w dużej mierze stworzonej z białego  materiału. Nie wydawał się groźny czy zły.
A jak się okazało po paru tygodniach, z wilkami radził sobie świetnie, ale już nie z lisami, które notorycznie wykradały mu zapasy.

To było tak żałosne do obserwowania, że aż przykre.
Ale też zabawne.

Dni mijały, a Tinnari coraz bardziej tracił zainteresowanie przybyszem, a wraz z nim, również ostrożność, aż wreszcie doszło do czego dojść kiedyś musiało.

Spostrzeżenia go przez Świt.

༘✶𓆝 𓆜 ––––——༘𓆝༘ ⋆————–˚ ༘✶ ⋆。˚𓆟

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro