2. Stara, nowa wizja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Bren, do cholery jasnej! — warknął młody mężczyzna, gdy tylko dziewczyna swoją mocą powaliła piątkę ludzi.

Vissaret na moment została przez tę dwójkę zapomniana. Nie przeszkadzało jej to zbytnio, pozwoliła sobie się im przyjrzeć. Jeszcze raz zlustrowała blondyna i nie miała wątpliwości, że go znała. Nie była pewna, kiedy dokładnie się poznali. Być może gdy miała szesnaście lat? On, a dokładniej mówiąc Coden Warlow, miał może jedenaście. Przyjaźnił się z jej siostrą przyrodnią, Ullien.

Natomiast nastolatki nie znała. Miała rude, długie włosy, związany w niechlujny warkocz, który zwisał na jej ramieniu. Z twarzy sprawiała wrażenie... dzikiej. Jej oczy błyszczały nieokiełznaną energią, nie wspominając o dłoniach, wokół których falowała tajemnicza moc. Zniknęła dopiero po chwili, gdy odwróciła się do Codena.

— Co? — oburzyła się. — Co miałam zrobić?

— Nie używać magii, nie w taki sposób. Tylko w ostateczności.

— Było ich za dużo.

— Dalibyśmy sobie radę.

Bren prychnęła i otarła swoje ostrze z krwi o kurtkę jednego z poległych. Następnie schowała je w pochwie, przyczepionej do pasa i uklęknęła nad martwym ciałem człowieka, który miał wcześniej na sobie kapelusz.

Coden wyprostował się i spojrzał na Viss.

— Znamy się? — zapytał.

— Znaliśmy się — odpowiedziała. — Pamiętasz może taką dziwaczkę, co zbierała śmieci i budowała z nich różne urządzenia?

Mężczyzna zmarszczył brwi.

— Vissaret.

Skinęła głową. Zerknęła na nastolatkę, która znalazła zapieczętowany list. Podała go Codenowi. Zamarła, gdy rozpoznała lakową pieczęć. Korzystali z niej ludzie, którzy rządzili w Cyklonie.

— To wszystko, co mieli przy sobie? — spytał.

— Chyba ta. Rozmawiali o transporcie broni i ciekłego lodu do miejsca, które... eee, nazwali chyba lasem.

— Po prostu lasem? Muszą trzymać to miejsce w tajemnicy. Cholera. — Znowu spojrzał na Viss. — Vissaret, to jest Brenira.

— Mów mi Bren — powiedziała krótko i pewnie siebie, wyciągając przed siebie dłoń.

Vissaret wyciągnęła swoją, mechaniczną. Codenowi to nie umknęło.

— A mi Viss. I domyślam się, że poza szybką rzezią, macie plan. Czy zamierzacie dojechać na Stację Centralną z wagonem pełnym trupów i nieprzytomnych ludzi?

Coden uśmiechnął się i wyjął podłużne narzędzie z torby. Przypominało nieco klucz francuski, z którego Vissaret niegdyś tak często korzystała w swoim warsztacie, ale charakterystyczne zakończenie, mające utrzymać śruby w miejscu, znajdowało się na obu końcach. Dodatkowo wzdłuż ciągnęły się zębatki i parę sprężyn.

— Bren, czyń honory. — Rzucił narzędziem i dziewczyna sprawnie go złapała i pobiegła do końca wagonu.

Vissaret nie mogła się powstrzymać i uległa pokusie, żeby przyjrzeć się, co stanie się później. Podążyła za nastolatką. Zatrzymały się na zewnątrz, w przerwie, łączącej jeden wagon z drugim.

Bren kucnęła na krawędzi i przyłożyła narzędzie do metalowych haków. Zębatki zaczęły się kręcić, sprężyny podskoczyły. Czyli uniwersalny klucz do pociągów, pomyślała Viss, z podziwem obserwując działanie mechanizmu. Przydatne, stwierdziła.

Po chwili haki puściły, wagonem lekko zatrzęsło i zaczął zwalniać, a reszta wraz z lokomotywą pojechały dalej torami przed siebie. Wrócili do środka.

— Przed nami kawał drogi na piechotę — wspomniał Coden, przekładając torbę przez ramię. — Mamy wystarczająco prowiantu. Potem, od naszej kryjówki, załatwimy ci transport, gdzie tylko będziesz chciała. To w ramach rekompensaty za zrujnowanie podróży.

— Dziękuję — odpowiedziała krótko Viss.

Coden i Brenira byli w coś zaangażowani. W dodatku dotyczyło Cyklonu, dostaw broni i ciekłego lodu. Wspomnienia zalały Vissaret; jej praca, jej przyjaźń z Narin Ovietsi, ostatnie zlecenie na bombę i chaos, który zrodził się w jej życiu. Straciła wtedy wszystko. Wszystko, na czym jej zależało i była przekonana, że winić należało jedynie ją. Nie chciała do tego wracać, nie czuła się gotowa i miała wrażenie, że nigdy nie będzie.

Jednakże jej ciekawość sugerowała, żeby dowiedzieć się, jak najwięcej. Przecież nie musiała się od razu angażować, prawda? Zapyta Codena, czym się właściwie zajmują, co próbują osiągnąć. Przy okazji może się dowiedzieć, co u jej siostry.

Może to niespodziewane spotkanie wyjdzie jej na lepsze niż kolejna tymczasowa praca w obskurnym pubie.

/ / /

Narin Ovietsi nie lubiła wideotonów.

Maszyny, którą uważano za wynalazek wieku, który niesamowicie wspomógł zdalne komunikowanie się przez niemal cały kontynent, choć i nie bez ograniczeń. Owszem, można było się z ich pomocą zdalnie kontaktować poprzez setki kilometrów, a w dodatku widzieć ich białoczarne wizerunki, niczym na fotografii bądź wydrukowanej gazecie. Ale koszt stworzenia jednego wideotonu był piekielnie wysoki. Ponadto wymagał stałego zasilania, najlepiej elektrycznego. Równie ważnym czynnikiem był fakt, że oba wideotony musiały zostać wcześniej skalibrowane, żeby móc się połączyć.

I to ostatnie było powodem, dla którego Narin nie potrafiła ścierpieć swojego wideotonu. Otrzymała jeden od władz miasta, w ramach dodatkowego dofinansowania, jak to ujęli w wiadomości. Urządzenie zostało jednak wcześniej skalibrowane z tym, które znajdowało się na głównym posterunku milicji.

Ovietsi wywnioskowała, że to jeszcze jeden, kolejny sposób, żeby śledzić każdy jej ruch. Westchnęła cicho, ocierając czoło, gdy w końcu przestała majstrować przy wideotonie. Miała niewielką nadzieję, że uda jej się usunąć kalibrację i utworzyć własne połączenie. Bez skutku.

Vissaret dałaby radę, pomyślała i natychmiast przeklęła samą siebie.

— Czego dotyczy twój dzisiejszy problem, Narin? — rozległ się męski głos.

Narin odwróciła się i zobaczyła, że Alben Troun stał w jej salonie. Jak zawsze miał na sobie ten sam, krzywy uśmiech. Wedle swojej własnej tradycji, niemalże pryncypialnie zrzucił z siebie długi płaszcz i odkręcił butelkę brandy w najbardziej snobistyczny sposób, jak tylko się dało.

— Na pewno da się go rozwiązać alkoholem — dodał po chwili. Czuł się jak u siebie w domu. Przemknął do gabloty przy oknie i wyciągnął z niej dwie pozłacane szklanki.

Kolejna rzecz, której Narin nienawidziła. Sposobu bycia Albena. Zawsze, nawet prywatnie bawił się w wielkiego szlachcica, trzymając się wszelkich reguł salonowych, a także i tych swoich, do których próbował przekonać pozostałych, gdy tylko stracili czujność.

Natomiast mimo udawanej niechęci, Narin pragnęła towarzystwa i brandy, którą przyniósł Alben.

— Doskonale wiesz, jakie problemy mnie teraz trapią — odpowiedziała w końcu, wchodząc do salonu. Usiadała na kremowej, skórzanej kanapie, zakładając nogę na nogę. — Och, nie hamuj się — napomknęła, gdy Alben przestał polewać jej trunku. Na jej znak dolał więcej. — To niesamowite, że mają czas nas słuchać i obserwować na każdym kroku.

Ciemnoskóry mężczyzna zakręcił korek i usadowił się w fotelu obok. Oboje przechylili szklanki, aby upić łyk alkoholu i poczuć przyjemne, choć delikatnie kujące, ciepło w gardle.

— Kogo masz dokładnie na myśli? Urzędników, polityków?

— Milicję.

— Hm. Chyba tak tego nie odebrałem.

— Bo jesteś prostolinijny.

— Och! Jak zawsze ranisz moje serce, Narin. Do diaska, rozmawialiśmy o tym nie raz. Zwyczajnie inaczej spoglądam na życie.

— To mam na myśli. Nastały czasy, gdy nie możemy tylko spoglądać na życie. Obserwujesz czasami, co się dzieje za oknem?

— Nie muszę. Wiem wystarczająco dużo.

Narin prychnęła. W co Alben chciał pogrywać? Znała go i nigdy nie bawił się w tak zadufanego ignoranta, jak dzisiaj. Oboje doskonale byli świadomi, że utknęli pośród wielkiej walki. Bitwy, wojny... o władzę i życie. I śmierć, która za tym wszystkim podążała. Cyklon nigdy nie był tak bardzo rozdarty.

Tu, w swoim domu, Narin była bezpieczna. To samo tyczyło się jej ogromnego laboratorium oraz zrestartowanego projektu – Nowej Wizji. Miała wszystko pod kontrolą, ale ona była pod kontrolą władz. I miała na tyle wolności, żeby tylko nie poczuła się osaczona, ale gdyby tylko zrobiła coś na przekór milicji i Wielkiej Kapitan... szybko pozbyliby się problemu. 

 — A więc wiesz, że dzisiaj wysadzili jeden z mostów — stwierdziła beznamiętnie.

— Słucham?! — najeżył się nagle, prostując plecy. Wciąż jednak uważnie trzymał szklankę brandy. — Kto? Tylko nie mów, że ci kultyści.

— Nie, rebelianci. Są odważniejsi.

— Przecież... milicja jeszcze tydzień temu zgromiła ich kryjówkę.

— Myślę, że to było na pokaz. Obu stron.

Alben spojrzał pytająco, a Narin wzięła kolejny łyk.

— Władze Cyklonu są przerażone i tylko zachowują pozory, że mają wszystko pod kontrolą. Owszem, wywierają ogromną presję na mieszkańcach, robotnikach, buntownikach, a nawet na mnie samej, ale w pewnym momencie któraś grupa im się wyślizgnie. Rebelianci natomiast zgrywają słabych i tchórzliwych, a tymczasem właśnie zaserwowali nam ich prawdziwy poziom siły.

Zamyśliła się. Co robił w tym czasie Idiran? Czy też Szadź, czy Zorza? Ten młody chłopak, dawny archeolog przeobraził miasto w nadchodzącą epokę lodowcową, zwerbował poddanych i zaszył się gdzieś głęboko. Jego plany intrygowały ją najbardziej.

— Sądzisz, że Wielka Kapitan nie utrzyma władzy? — zapytał Alben. Znikąd zdawał się nieco przestraszony, jakby dopiero teraz docierały do niego fakty.

Narin wzruszyła ramionami.

— Pamiętasz, gdy przed sześciu laty, przyszedłeś do mnie, błagając, żebym wam pomogła?

Alben skinął głową.

— Pomogłaś i w zamian dostałaś swoje marzenie. Twoja nowa wersja Nowej Wizji przyniosła tak wiele dobrych zmian, szczególnie w medycynie! Nadal uważasz, że to był błąd? Wreszcie jesteś tym kim, chciałaś być! Przyszłością, która niesie zmiany.

Ovietsi spochmurniała. Odłożyła szklankę i wstała, żeby podejść do drzwi balkonowych i wyjrzeć przez szyby.

— Ewoluowałam, to prawda — przyznała rację słowami, które ostatni raz powiedziała Vissaret. A także kiedy wyznała swoje uczucia. — Gdybym jednak wiedziała, że znajdę się w takiej sytuacji, bez właściwego punktu wyjścia... Nie zrobiłabym tego. Nie uratowałabym jej życia, Alben.

Przyglądała się czarnemu dymowi, który unosił się wciąż nad zniszczonym mostem. Wiele budynków płonęło już wiele godzin, a straż nie radziła sobie z gaszeniem pożarów.

To, że odzyskała swoją dawną pracę, marzenie, którego niegdyś tak pragnęła, nie zmieniało faktu, że wciąż nie czuła się szczęśliwa. Brak satysfakcji, brak spełnienia. Cały czas czegoś brakowało i przy okazji wpędziła siebie w ślepą uliczkę.

,,Stąpasz po tej ziemi niczym plaga. Umiera wszystko, czego dotkniesz. Nie sprowadzasz życia, a śmierć. Śmierć i cierpienie". Te słowa słyszała każdego dnia i o każdej porze. Głos Vissaret dawał jej do zrozumienia, że mimo tego jak bardzo próbowała, wciąż nie pozbyła się wszystkiego, co ludzkie.

Wciąż brakowało jej bliskości.

Może powinnam była tamtej nocy zapić się na śmierć, pomyślała.

Nagle Alben odchrząknął i Narin zdała sobie sprawę, że stał tuż za nią i delikatnie próbował objąć ją ramieniem. Spojrzała w jego czekoladowe oczy, na duże usta i to udawane, szlacheckie spojrzenie. Poczuła impuls i mu uległa. Uległa, bo była w potrzebie.

Przyciągnęła go gwałtownie za szyję, po czym pocałowała go. Wpiła się w jego usta, dłońmi odpinając jego marynarkę, następnie koszulę. Pod opuszkami poczuła umięśnione ciało. Przejechała palcami wzdłuż silnych ramion. Ugryzła jego wargę, mocno naciskając na jego ciało swoim własnym.

Alben ujął jej nogi, podrzucając delikatnie i unosząc kobietę. Ta oplotła go rękoma. Mężczyzna na moment odchylił głowę, ciężko oddychając.

— Jesteś tego pewna? — zapytał.

— Niczego już nie jestem pewna — odpowiedziała i ponownie połączyła ich wargi w pocałunku.

Pocałunku pełnym... gniewu i żalu.

Przeszli przez salon i upadli na kanapę. Alben ściągnął z Narin koszulę wraz z biustonoszem. Ovietsi niemal zdarła z niego spodnie i bieliznę. Przewrócili się na bok. On chwycił jej pierś, ona zacisnęła paznokcie na jego pośladku. Utknęli w namiętnym złączeniu, czując gorąc swoich nagich ciał.

Narin zapomniała na ten moment o samotności. Nie liczyło się to, że nie żywiła żadnych głębszych uczuć wobec Albena. On najpewniej też nie. Liczyło się to, że na moment poczuła bliskość, której pragnęła. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro