Rozdział 8. Zostawić przeszłość za sobą.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

OD POWROTU NA SARDYNIĘ MINĘŁY CZTERY DNI.

W poniedziałkowy poranek Martę obudziły hałasy i śmiechy dochodzące z dołu. Spojrzała z nostalgią w okno. Na dworze panowała porządna zawierucha. Westchnęła ze smutkiem. Pogoda odzwierciedlała jej nastrój.

17 lipca, poniedziałek.

Dzisiaj mijają dwa lata od śmierci mojego ukochanego Mirozisa Areto. Teraz jadę do jego rodziny, chcę im powiedzieć, jak bardzo mi na nim zależało i przeprosić, że nie było mnie na pogrzebie. Mirozis był zawsze taki radosny, zawsze pełen chęci życia. Potrafił mnie rozweselić i pocieszyć, gdy pokłóciłam się z rodzicami. Inna sprawa, mam moc wody. Mam nadzieję, że teraz mój ojciec okaże się w porządku.

Dzisiaj chcę pojechać do rodziców Mirozisa i na jego grób.

Zamknęła pamiętnik, wrzuciła go do torby przy biurku. Szybko się ubrała i zeszła na dół. W salonie zastała mamę z siostrami grającymi w Rablo, grę planszową, która ostatnio zdobywała popularność na różnych planetach. Gra polegała na zdobyciu zamku przeciwnika, poruszając się sześcioma pionkami. Marta była w to całkiem niezła.

— Cześć, Marta — zawołała Eliza z szerokim uśmiechem na twarzy. — Zrobił się z ciebie niezły śpioch.

— Chcesz z nami zagrać? — zapytała mama.

— Nie, jestem głodna — odpowiedziała Marta.

Pospiesznie zjadła śniadanie, narzuciła na siebie ciepły płaszcz i wysokie buty o grubej podeszwie. Po cichu wyszła z domu, zamykając drzwi. Jako Sardynianka była przystosowana do takiej pogody. Kilkanaście minut później była już na przystanku. Miała szczęście, że zdążyła, bo gdyby przyszła kilka minut później, nie zdążyłaby. Podjechał autobus linii 13. Marta wsiadła do niego wraz z innymi pasażerami. Od kierowcy kupiła bilet do Milesłowca. Miasto znajdowało się dobre 10 tysięcy kilometrów od Sanset Valy. Czekała ją jazda trwająca dobre cztery godziny. Autobus jechał, ponieważ w taką pogodę pojazdy nie kursowały w powietrzu. W gruncie rzeczy pojazdy nie były zbyt dobrze dostosowane do tak złych warunków atmosferycznych. Marta znalazła sobie miejsce na tylnym siedzeniu. Zamknęła oczy. Z plecaka wyjęła słuchawki i włożyła je do uszu. Po chwili słyszała tylko spokojne, poważne tony. Lubiła tę muzykę. Odprężała ją. Nie pozwalała myśleć. Tym razem jednak dziewczyna pogrążyła się we wspomnieniach.

●●●

Na Mikulis wstawał kolejny słoneczny dzień. W jednym z większych domów dziecka na planecie, od szóstej rano trójka dziewcząt miała dyżur przy przygotowywaniu śniadania. Wśród nich była pewna ciemnoskóra dziewczyna z długim warkoczem i bardzo ciemnoszarymi oczami, które przypominały gwiazdy. Razem z koleżankami szła korytarzem w stronę zachodniego skrzydła, w którym mieściła się kuchnia. Przeszły przez drzwi i znalazły się w ciemnej, małej kuchni. Tam, jak zawsze, czekała na nich wysoka, kanciasta kobieta w czepku, spod którego wystawały długie, cienkie siwe włosy.

— Witajcie, moje drogie — powiedziała łagodnie i ciepło. — Wiecie, co robić.

Laura spojrzała ukradkiem na kobietę i dostrzegła jej pogodne, radosne spojrzenie. Kobieta miała już dobre siedemdziesiąt lat na karku. Zgarbione plecy. Ubranie wisiało na niej. Była po prostu bardzo szczupła. Delikatna.

Laura stanęła na końcu kolejki do umywalki. Po kilku minutach kroiła już kromki chleba i wykładała je na pięć dużych koszyków. Przekrajała je na pół i smarowała masłem.

— Laura, jak skończysz, to porozlewaj kakao i zupę mleczną — poprosiła pani Kramellisch.

Laura położyła ostatnią kromkę do koszyka. Po chwili kucharka machnęła ręką i wszystko zniknęło. Dziewczyna zawsze zachwycała się tymi sztuczkami. Zresztą wszystkie dzieciaki ekscytowały się, kiedy któryś z opiekunów używał magii. Gorzej, kiedy używano magii do karania. Dziewczyna nadal wzdrygała się na wspomnienie, kiedy została ukarana i zawisła na tydzień z wieży do góry nogami. A to tylko dlatego, że przygarnęła zabłąkanego kotka. Nie wiedziała, co się stało z tym kotkiem.

Pół godziny później wszystko było gotowe i dziewczyny mogły wrócić na górę, by wraz z innymi podopiecznymi zjadły śniadanie. Laura rozglądała się za swoimi koleżankami – Karoliną, Amelią i Aurorą. Poczuła ulgę, kiedy dostrzegła koleżanki przy stole w rogu. Sala jadalna była niewielka. Mieściły się tutaj cztery długie, półokrągłe stoły. Laura uniosła brwi zaskoczona, kiedy zorientowała się, że dziewczyny ponaglają ją.

— No nareszcie — powiedziała pospiesznie Amelia. Była to dziewczyna o pulchnych kształtach, granatowych, długich, kręconych włosach. Dzisiaj rozpuściła je. Swobodnie falami opadły na ramiona i plecy. Jasne piaskowe oczy iskrzyły się z podekscytowania. Miała na sobie jasnoczerwoną bluzkę na ramiączkach, trochę już podniszczoną i za małą, oraz czarne spodnie.

Laura potoczyła spojrzeniem po pozostałych przyjaciółkach. Pozostałe dwie także były od niej młodsze. Karolina miała krótkie czarne włosy pasujące do oczu i karnacji. Dziewczyna miała ostre rysy twarzy i surowy wyraz twarzy, nawet wtedy, gdy się cieszyła. Dzisiaj ubrała na siebie czarną koszulkę z delikatnym dekoltem w białe koronki oraz krótką spódniczkę. Była pogodna, z poczuciem humoru, psotnica, często wpadająca w tarapaty. Aurora była niską dziewczyną o dużych oczach i nosie. Rude, ogniste włosy czesała w kok. Z nich czterech to ona była najniższa. Bardzo nieśmiała, często zagubiona, wycofana, grzeczna i ułożona. Jako jedna z nielicznych została adoptowana, ale po kilku miesiącach wróciła. Laura nigdy nie miała dowiedzieć się, co się tak naprawdę stało. Jednak Aurora wróciła jeszcze bardziej wycofana i zamknięta w sobie. Z czasem jednak poczuła się na powrót bezpiecznie.

— Co się dzieje? — zapytała szeptem Laura koleżanek.

— Dzisiaj znów przychodzi ktoś ze szkoły magii — powiedziała Amelia.

— A po co? — zapytała zniecierpliwiona. — Pewnie i tak znowu będą tylko gadały na mój temat, a mnie nawet nie zaproszą.

— Oj, nie przesadzaj! — obruszyła się Karolina. — Wreszcie masz szansę na wyrwanie się z tej dziury.

— Boję się — szepnęła dziewczyna cicho.

— Nie martw się — zapewniła ją koleżanka. — My zawsze będziemy z tobą.

— Tak, będziemy cię odwiedzać — przytaknęły pozostałe.

— Dziękuję — powiedziała Laura z wdzięcznością. — Bez was dawno bym zwariowała.

Laura starała się nie przejmować. Kilka minut później zjadły śniadanie. Laura ze smutkiem i napięciem na twarzy wyszła z jadalni, by wrócić do pokoju.

Szybko przemknęła korytarzem i znalazła się w pokoju. Zamknęła drzwi i próbowała się uspokoić. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Laura podskoczyła ze strachu. Odwróciła się i uchyliła drzwi. Ujrzała młodą kobietę o czarnych włosach uczesanych w kok. Obok niej ujrzała drugą nieznajomą kobietę.

— Witaj, Lauro — zwróciła się do niej wychowawczyni. — Możemy wejść?

— Tak — odpowiedziała Laura cicho.

Otworzyła szerzej drzwi i wpuściła kobiety do środka. Laura podeszła do łóżka i usiadła na nim. Z napięciem położyła dłonie na kolanach i obserwowała wyczekująco obie kobiety. Wychowawczyni zamknęła drzwi, a nieznajoma stanęła naprzeciwko Laury i zlustrowała ją zimnym spojrzeniem. Laura wzdrygnęła się na ten widok. Nieznajoma miała na sobie ciemną garsonkę, wysokie czarne obcasy i dopasowaną granatową, długą spódnicę.

— Witam, jestem Nina Toronto — przedstawiła się nieznajoma. Wyglądała na dużo starszą od wychowawczyni. Laurze przypominała babcię, której nigdy nie miała. Kobieta miała krótko przystrzyżone, ciemne włosy przeplatane siwymi pasemkami. Na drobnych, długich palcach błyszczały pierścionki, które wyłapywały światło słoneczne. — Jestem zastępczynią dyrektorki szkoły Wschodzącego Słońca, szkoły dla czarodziejek.

— Wiem — wyszeptała dziewczyna zmieszana.

— To dobrze — odpowiedziała kobieta chłodno. — I w związku z tym, że posiadasz magiczne zdolności, nadszedł czas, abyś zaczęła pobierać nauki w naszej placówce.

— Ale ja nie mam pieniędzy — powiedziała nieśmiało dziewczyna, spuszczając wzrok.

— To prawda? — zwróciła się zastępczyni, przeszywając wzrokiem wychowawczynię.

— Prawda, nie ma pieniędzy — przytaknęła kobieta. — Ale Laura jest u nas od niemowlęctwa i dzięki swojej pracy odłożyła sporą gotówkę na przyszłość. Będzie miała na czesne i na opierunek.

Laura spojrzała zaskoczona na wychowawczynię.

— Naprawdę? — zapytała z ulgą i niedowierzaniem.

— Tak, nigdy nie zostawiamy naszych podopiecznych samym sobie — pocieszyła ją kobieta. — Jutro pójdziemy do banku po pieniądze i kupimy ci potrzebne rzeczy. Nie martw się.

— Dziękuję — powiedziała Laura z uśmiechem.

Zastępczyni dyrektora szkoły chwilę pogrzebała w dużej torbie, jaką miała przerzuconą przez ramię, i wyjęła plik kartek. Drżącymi dłońmi Laura odebrała je od kobiety. Było tego dużo. Laura szybko przeleciała po liście wzrokiem.

●●●

Po sześciu godzinach dojechała do Milesłowca. Zerowa widoczność utrudniała orientację. Zadrżała z zimna i otuliła się szczelniej płaszczem. Znalazła numer czternaście przy ulicy Mlecznej. Otworzyła zmarzniętymi rękoma bramę i weszła do ogrodu, szła ostrożnie ścieżką i o mało nie wywróciłaby się na zamarzniętych schodach werandy. Zapukała w brązowe drzwi, a po chwili w nich pojawiła się wysoka, szczupła czarnowłosa kobieta w białym golfie i spodniach.

— Dzień dobry, pani Sybillo — przywitała się zachrypniętym głosem Marta. — Mogę wejść? Chciałabym porozmawiać.

— Witam, wejdź moje dziecko — odparła łagodnie kobieta, wpuszczając ją do środka. — Taki ziąb, a ty przyjeżdżasz.

— Przepraszam, ale musiałam — oznajmiła Marta, ściągając buty i wieszając płaszcz na wieszaku. Weszła do małego, ale przestronnego saloniku, gdzie znajdował się kulisty, kremowy stół z sześcioma krzesłami.

W salonie nie było nikogo. Na ścianach wisiały portrety i obrazy przedstawiające kwiaty. W rogu stał regał na naczynia.

— Siadaj, moja droga — powiedziała, wskazując jedno z wolnych krzeseł. — Chcesz herbaty z czarnych wiśni? — zawołała z kuchni, która znajdowała się za schodami w przedpokoju.

— Chętnie — odkrzyknęła dziewczyna.

Z kuchni dochodziły odgłosy gotującej się wody. Marta postanowiła zadzwonić do mamy. Wyciągnęła z plecaka (który stał oparty obok krzesła) telefon i wyszukała na liście kontaktów nazwę: „mama" i nacisnęła „dzwoń".

Po kilku sygnałach w słuchawce usłyszała zdenerwowany, znajomy głos:

— Kochanie, gdzie ty jesteś? — zawołała do słuchawki. — Nic ci nie jest?

— Nie denerwuj się, nic mi nie jest — odparła Marta uspokajającym tonem. — Muszę coś załatwić, przepraszam, że nic ci nie powiedziałam. Wrócę najpóźniej jutro po południu. Kocham cię.

— I ja cię kocham — odparła mama.

Marta rozłączyła się, schowała telefon, a po chwili zjawiła się pani Arteo z tacą: talerzem pełnym ciasteczek i filiżankami herbaty z czarnych wiśni. Postawiła tacę na stole i usiadła przy nim naprzeciwko Marty.

— Chciałam z panią i z pani mężem porozmawiać o Mirozisie — zaczęła nieśmiało. Upiła kilka łyków herbaty, która przyjemnie rozgrzewała.

Nagle zadzwonił dzwonek. Sybilla Arteo podniosła się z krzesła, by otworzyć drzwi.

— Cześć, kochanie — Marta rozpoznała głos Roberta Arteo.

— Witaj, Robercie — przywitała go ciepło żona. — Mamy gościa — dodała — Marta Trubines jest u nas.

Pan Arteo był wysokim, przystojnym mężczyzną o jasnych, niebieskich oczach. Ściągnął czarny płaszcz antyzimowy. Miał na sobie białą koszulę i czarne spodnie.

— Dzień dobry panu — przywitała go nastolatka, wstając z krzesła. — Miło pana widzieć — zabrzmiało to trochę nieszczerze.

— Dzień dobry — odpowiedział smutno z przedpokoju. — Co cię do nas sprowadza w taką pogodę?

— Chcę porozmawiać o waszym synu — odparła bez ogródek Marta. — O Mirozisie — dodała, gdy nie zrozumiał, o kogo chodzi.

Zapadła dość krępująca cisza, którą przerwała adeptka.

— Chciałam państwu powiedzieć, że bardzo kochałam państwa młodszego syna i nadal kocham — rzekła z bijącym sercem. — Chciałam też przeprosić, że nie było mnie na jego pożegnalnej ceremonii. Chciałam też złożyć kondolencje. Choć nie wiem, jakie — dodała po chwili.

— Nie przejmuj się — pocieszył ją ojciec Mirozisa. — Nie musisz. Tak jak i nam, tak i tobie jest ciężko.

— A jak chcesz, to możesz z nami zostać — zaproponowała Sybilla Arteo. — Znaczy na noc.

— Pewnie, że możesz zostać u nas na noc — zgodził się Robert Arteo. — Nie będziesz jechała w taką pogodę — zerknął w okno.

— A siostra Mirozisa...

— Narni nie będzie miała nic przeciwko — zapewniła natychmiast pani Arteo, zanim Marta dokończyła pytanie. — Będziesz spała na kanapie, tu w salonie.

— Przepraszam, ale czy mogę spać w pokoju Mirozisa? — spytała niepewnie i nieśmiało.

Państwo Arteo wymienili szybkie spojrzenia, a po chwili odezwała się kobieta.

— Pewnie, idź i przebierz się — powiedziała dziwnie zmienionym głosem.

Pokój Mirozisa był mały, skromny i przytulny. Sypialnia wyglądała, jakby nikt od wielu lat w niej nie mieszkał. Ale wszystko było w nim w miarę czyste i poukładane. Właśnie tak Marta zapamiętała ten pokój. Położyła na łóżku plecak i siedziała tak przez kilka minut.

●●●

W tym samym czasie w stolicy, na zamku, Kasia kończyła jeść kolację. Ojciec Marty stał przy oknie, wpatrując się w deszcz.

— Czy coś się stało? — spytała Kasia, obserwując pana Trubinesa.

Duże okno wychodziło na ogród. Prywatność zapewniały opuszczone rolety, biała firanka i grube, brązowe zasłony.

— Nic — odparł, nie zmieniając pozycji.

W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł król Robin Skowroński. Był to mężczyzna w średnim wieku, o czarnych, krótkich włosach i czarnej bródce. Tym razem ubrany w beżowy szlafrok.

— Kasiu, jeśli już skończyłaś, idź do swojej komnaty — powiedział król ciepło, lecz stanowczo.

Kasia wyszła z jadalni i poszła do swojego pokoju. Miała zamiar iść spać, gdy nagle zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu widniał napis „Marta Trubines". Nacisnęła przycisk „odbierz" i wybrała opcję widokową.

— Cześć, Marta — powitała przyjaciółkę. — Co się dzieje? Twój ojciec jest przygnębiony. Co, znowu się pokłóciłaś z rodzicami?

— Cześć, nie, nie pokłóciłam się z rodzicami — odparła spokojnie Marta.

— To co się stało? — nie mogła ukryć zaciekawienia.

— Wyjechałam w pewnej sprawie — w głosie Marty pobrzmiewało przygnębienie, a i na ekranie nie wyglądała na szczęśliwą. — Dzisiaj jest rocznica śmierci mojego chłopaka, na razie — rozłączyła się.

— Czekaj! — krzyknęła Kasia do słuchawki. — O rany — mruknęła do siebie.

Siedziała tak przez kilkanaście sekund, zanim się rozebrała i poszła spać.

●●●

Tej nocy Marta spała niespokojnie śnił jej się jej ukochany. Znów z nim jest, w parku, a on nagle znika. Obudziła się z krzykiem. Zeszła na dół po krętych wąskich schodach. Na stopniach rozłożono szorstki szary dywan. W powietrzu unosił się zapach kawy. A z kuchni dobiegały odgłosy rozmów. Rodzina Mirozisa była w komplecie i siedziała przy wąskim jasnym stole. Blisko siebie. Z powodu wczesnej pory większość ubrana jeszcze w pidżamy i z rozczochranymi włosami.

—Witaj, Marto – przywitała ją pani Arteo.- Siadaj z nami i zjedz coś.

Zapadła niezręczna cisza. Marta czuła napięcie w powietrzu. Było tak namacalne. Prawie widziała iskry.

●●●

Po zjedzeniu pysznego śniadania Marta wyszła na dwór. Po deszczu nie było już śladu. Słońce świeciło słabym blaskiem, wychodząc zza chmur, to znowu, co jakiś czas chowając się. Promienie odbijały się od białego puchu, którego nie były w stanie zmyć krople.

Szła w swoim płaszczu antyzimowym. Weszła do garażu, w którym nie było pojazdu. Podeszła do szafy na narzędzia i nacisnęła zielony przycisk, który wyglądał jak zwykły przełącznik.

Ale gdy go nacisnęła, podłoga zaczęła drżeć i tam, gdzie zazwyczaj stoi pojazd, panele odsunęły się na bok, ukazując blaszane koliste drzwi, które zaczęły się powoli otwierać. Marta podeszła do otworu i do niego wskoczyła. Wylądowała na puszystej kanapie, która była tu ustawiona właśnie po to, aby nie mieć twardego lądowania.

Korytarz oświetlały pochodnie, gęsto powbijane w przeznaczone im miejsca. Korytarz z kamienia, dziewczyna szła niepewnie. Wspomnienie, w tym tajemniczym i czarownym miejscu, powróciło.

— Co to za miejsce? — spytała przystojnego, czerwonowłosego chłopaka.

— Przed wieloma laty — odezwał się Mirozis, a jego głos potoczył się echem. — Dziadek pokazał mi to miejsce, mówiąc, że on go już nie potrzebuje. Spytasz, po co on kazał go wybudować? Dziadek, gdy był młody, pisał wiersze i poematy.

Marta stała przez krótką chwilę, wspominając ten dzień. Niezupełnie świadomie doszła do Tajemniczego Pokoju, od lat niewiele się tu zmieniło; okrągły stolik stał tam, gdzie zawsze, niedaleko przy ścianie. A tuż przy drzwiach wielka szafa, a po drugiej stronie kredens na szklanki i napoje. Podeszła do stolika, a gdy usiadła, pochodnie obok drzwi zapaliły się, zaraz po nich zapłonęła nad sofą, tworząc wspaniałą tajemniczą atmosferę.

Z plecaka wyjęła zeszyto-pamiętnik, położyła go przed sobą, wyciągnęła jeszcze długopis, a plecak rzuciła na sofę. Pisała zapamiętale:

18 lipca, piątek

Tajemniczy Pokój to było nasze sanktuarium, nikt nie wie, że taki pokój w ogóle istnieje. Tu pierwszy raz go pocałowałam, tu zaczęła się nasza przygoda. Zaczęliśmy się na poważnie spotykać. Po roku znajomości zginął na moich oczach. Byliśmy w hotelu „Rozkwit", gdy nagle ktoś wszedł i wbił mi nóż w samo serce. Nóż był przeznaczony dla mnie, ale napastnik się pomylił i ugodził Mirozisa.

Nagle zrobiło się chłodniej, a pochodnie zgasły. Po chwili Marta nie była już sama. Gdy pochodnie zapaliły się ponownie, dziewczyna ujrzała bladą, prześwitującą postać Mirozisa Arteo, który stał oparty o ścianę naprzeciwko niej.

— Czekałem na ciebie — odezwał się, słodko uśmiechając.

Dziewczyna przeżyła szok i nie mogła wykrztusić z siebie głosu.

— Strasznie długo na ciebie czekałem — rzekł z nutą pretensji, podchodząc do stolika. — Mam dla ciebie radę i prośbę. — Jego czarne jak noc oczy rozbłysły. Marta czekała na to, co jej chłopak powie dalej. — Chciałem cię prosić, abyś nie obwiniała się o to, co się stało, bo tak po prostu musiało się stać. Mam do ciebie prośbę — usiadł na sofie, ale nadal nie spuszczał oczu z Marty. Dziewczyna nie patrzyła na niego, tylko gapiła się bez sensu w zeszyt leżący przed nią. — Odwiedź mój grób.

I zniknął, a Marta siedziała tak jeszcze przez krótką chwilę. Wreszcie wstała, pozbierała rzeczy i wyszła z pokoju. Doszła do sofy, która stała w korytarzu. Ominęła ją. Weszła w głąb ściany i odnalazła fragment drewnianej szafy, nacisnęła dźwignię. Szafa odsunęła się w lewo, tworząc przejście do salonu państwa Arteo. Marta przeszła przez przejście i znalazła się w pustym salonie.

Dziewczyna skierowała się do drzwi wyjściowych, przekręciła zamek i wyszła na dwór. Wiał porywisty, silny wiatr. Zatrzasnęła drzwi wejściowe. Przeszła przez ogród szybkim, sprężystym krokiem, przeskoczyła przez zamkniętą furtkę i ruszyła w lewo na północny wschód.

Wkrótce znalazła się na ulicy Grobowej, weszła na mały cmentarzyk i odnalazła nagrobek swojego ukochanego Mirozisa. Teraz wystarczyło tylko kupić cztery wieczne znicze i je zapalić. Kupiła i zapaliła. Postała kilkanaście minut i odeszła zasmucona.

●●●

Marta zorientowała się na przystanku, że do powrotnego autobusu ma jeszcze ponad dwie godziny. Postanowiła wykorzystać ten czas i powłóczyć się po mieście. Wspominała.

Kiedy tylko miała okazję spotkać się z Mirozisem, robili to. Najczęściej spotykali się w rodzinnym mieście chłopaka. Musieli być jednak bardzo ostrożni, ponieważ związki dwóch agentów były zabronione. Nikt nie mógł się o nich dowiedzieć. Ale Mirozis złamał zakaz i pewnego dnia jego rodzice poznali prawdę. Od razu się polubili. I od tej pory dziewczyna była częstym gościem w ich domu. Przy nich czuła się normalnie. Zaakceptowali ją. Tylko Narni była zazdrosna o zainteresowanie brata.

Marta zatrzepotała rzęsami i zaskoczona rozejrzała się dookoła. Znajdowała się przy wejściu do parku, w którym często razem przesiadywali. Panowały tutaj pustki. Serce dziewczyny ścisnął ból. Przeszła go. Była jak w transie. Widziała siebie, dużo młodszą i szczęśliwą. Zapominającą, w jak okrutnym świecie żyje i jak straszne rzeczy widziała. W tych wspomnieniach byli po prostu parą zakochanych w sobie dzieciaków.

W uszach słyszała rozbrzmiewający śmiech. Tak swojski i znajomy, że aż bolało. Czuła na policzku jego ciepły, czuły, nieśmiały dotyk. I pocałunek. Słodki i niewinny.

Skręciła w alejkę. Kilka metrów dalej zobaczyła wysepki śnieżne, które świetnie nadawały się na zjazdy na sankach i urządzanie gry na śnieżki. Byli tacy młodzi, a już nie niewinni. Uświadomiła sobie, że już nigdy nie odzyska tej dziecięcej niewinności, którą na zawsze utraciła. Co raz się straciło, nigdy się już nie wróci.

Wreszcie doszła do ławki. Usiadła na niej i zapłakała. Płakała za utraconym dzieciństwem, za miłością i akceptacją. Otworzyła oczy i odszukała na ławce ich inicjały. Zaczynały blednąć, ale nadal były widoczne. „MM" otoczone serduszkiem. Z czułością pogładziła je jeszcze raz. Życie jest niesprawiedliwe.

Wiatr zawiał mocniej. Odwróciła wzrok i ujrzała w oddali procesję. Zaciekawiona i zaintrygowana ruszyła w tamtym kierunku. Mozolnie wspinała się na wysepkę. Potoczyła wzrokiem po zebranych. Wróciła do domu.

-----------------------------------------------------------------------------------

Kolor biały – ten kolor na Sardynii oznacza czas żałoby, smutku.

-------------------------------------------------

KOREKTA: 25. 09.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro