11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po dwóch dniach w więzieniu Matthew stał pod prysznicem w otoczeniu kilkunastu innych mężczyzn. Wolał się nie wyróżniać, żeby zbyt szybko nie podpaść i nie zostać więziennąym workiem treningowym. Jeden młodzik nie miał tyle szczęścia.

- Schylaj się, już! - ryknął jakiś gruby głos.

- Nie, błagam… ja już nie mogę - zachlipał chłopak.

- Jak ci przywalę…

-Dobra, już - Chłopak się rozpłakał i pochylił się do przodu.

Dalszej części Matt nie słyszał, ale mógł się jej domyślić patrząc na chłopaka na stołówce. Cały czas trzymał się za siedzenie i pociągał nosem.

- E, młody. Nie masz żarcia? - spytał Travis podchodząc ze swoją tacą.

- Nie. Ernest mi zabrał.

- Masz - westchnął mężczyzna i oddał mu swoją porcję paskudnej zupy w proszku. - Jestem Matt.

- William Derk. Ale możesz mi mówić Will. Miło cię poznać. Dzięki za jedzenie… już trzeci raz z rzędu zabrał moją tacę.

- Ernest to ten, co katował cię pod prysznicem?

- Ta… już pierwszego dnia…

-Dobra, nie mów więcej.

Patrzył jak łysy garbaty wyrostek siorbie zupę i myślał jak mało brakowało, by w '55 też tak skończył…

- Pomogę ci. Ale zrobisz coś dla mnie?

- Jasne! Co tylko chcesz…

Trzy godziny później, gdy Ernest leżał w skrzydle szpitalnym z obitymi żebrami, podbitym okiem, złamanym nosem i skręconą kostką, Travis siedział na klozecie w swojej celi. Było to jedyne miejsce, gdzie nie sięgało oko kamery monitoringu, i sprawdzał funkcje nowej komórki. Wybrał numer i zadzwonił.

Tymczasem Herbert Merton opierał się o umywalkę w męskiej toalecie na komisariacie miasta St. Culbin. Gips na ręce mu ciążył, nogi drżały. Woda, którą dopiero co przemywał twarz, kapała do kanału rytmicznie. Mężczyzna bał się spojrzeć w lustro w obawie przed tym co zobaczy. Czy raczej kogo. Jego starzy znajomi oraz jakiś nieokreślony cień, stali pod ścianą i przyglądali mu się z zainteresowaniem.

- Co się stało? Czyżbyś się nas bał? - zadudnił cień.

- Nie… Zostawcie mnie, nic wam nie zrobiłem!

- Wmawiaj to sobie!

Z odrętwienia wyrwał go telefon.

- Halo?

- Nie znalazłeś Vertera. To on znalazł was. Ale mam dla ciebie inną propozycję. Znajdź mi drania, który go kropnął. Wtedy odpowiem na wszytkie twoje pytania. Co ty na to, gwiazdo wielkiego ekranu? Widziałem cię w wiadomościach. Ogoliłbyś się - zaśmiał się głęboki głos.

- Słuchaj, gnoju… daj mi spokój…

- Widzisz ich? - spytał łagodniej głos. - Też tak miałem. Każdy ma swoje demony. Prawdziwą lekcją pokory jest spojrzenie w ich oczy i ujrzenie siebie. Po latach znikają. Ale zostawiają piętno.

- Czemu mi to robisz? Czemu jestem ofiarą?

- Słuchaj… mam swoje powody. Wracając do rzeczy, dostarcz mi mordercę. Dostarcz go światu. Niech ludzie poznają jego imię. I zobaczą ciało. Nie musi być żywe.

- A może to ty zabiłeś Ebriama Vertera? Co? Sam mówiłeś, że sprowadzisz chaos i zamęt… i tak się stało.

- Nie w tej kolejności, ale z grubsza tak. To były plany długoterminowe. Nie chciałem zaczynać tak szybko. Wiesz… potrzeba cierpliwości. Ale chętnie wszystko ci opowiem w cztery oczy. Jeśli chcesz. Ale najpierw obowiązki.

- Jasne. Pierdol się.

- Zawsze do usług!

Herbert rozłączył się, po czym odebrał kolejne połączenie.

- Halo? Kto dzwoni?

- Herbert? To ja, Matthew… Cholera, ale mnie urządzili. Jestem na Ferd's Island. Na własne oczy widziałem gwałt, nie żebym dawniej był jakimś świętoszkiem ale… to więzienie.

- Nie da się ukryć.

- Jest jakaś szansa, że mnie stąd wyrwiesz?

- Jeśli Nathan się uwziął, to będzie ciężko.

To miejsce można opuścić albo dzięki wyrokowi sędziowskiemu, albo w worku. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

- Mogę sobie wyobrazić. A jeśli zdobędę dowody? Uniewinnienie?

- Może…

- Ten glina mówił, że kamery nie działały…

- Bzdura, zawsze działają… na pewno schował nagranie, albo kogoś przekupił. Nie usunąłby takiego widowiska.

- Ja myślę. Byłem jak profesjonalista…
Jak coś, to dzwoń na ten numer. Mam ustawione wibracje, jak zadzwonisz to chowam się do kibla.

- Jasne. Ja powęszę w sprawie nagrania, a tymczasem muszę lecieć. Zabójcy światowego celebryty i wielkiego naukowca sami się nie znajdą…

- Zaoszczędziliby wam kłopotów.

- Prawda. To do usłyszenia… staraj się przeżyć, jedz dużo warzyw.

- Jasne… do zobaczenia, mam nadzieję...

Gdy Herbert schował telefon do kieszeni i spojrzał w lustro, zobaczył tylko swoje odbicie. Wyszedł z łazienki i zderzył się z komisarz Elizą Morn.

- Wszędzie cię szukam. Ruszajcie w teren, wszyscy patrzą nam na ręce, burmistrz Ogden ogłosił, że policja złapie sprawców. Więc do roboty! To sprawa wagi państwowej! - krzyknęła na niego i ruszyła do gabinetu.

- Ma okres czy co? - spytał Herbert Nathana.

- Nie wiem. Ale ma rację. My, jako detektywi jesteśmy w głębokiej dupie. No, dosłownie. Przeszukamy całe miasto… i po co? Te czubki wyświadczyły wszystkim przysługę, zabijając starego… skurwiel okradał wszystkich naokoło, żerował na biednych…

- Nie mów mi, że obchodzi cię los biedaków - Herbert pokiwał z politowaniem głową.

- Nie, ale z mojej i twojej keszeni znikały tony dolarów na podatki, i czyja to wina? Państwa. A kto kontroluje państwo? Bogacze. A czego chcą bogacze? Władzy i nieśmiertelności. Verter to wszystko załatwiał. To nie burmistrz Ogden rządzi miastem, tylko Ebriam Verter. A przynajmniej rządził. Teraz wiele się tu zmieni…

Detektyw Nathan Erin nie zdawał sobie sprawy z wagi tych słów. “Wiele się zmieni”... To były prorocze słowa.

- Pewnie. Sprawdźmy nagrania z parku, ja się tym zajmę, ty ogarnij jakiś świadków.

- Co tylko chcesz, w końcu jesteśmy najlepszymi kumplami…

- Czyżbym wyczuwał ironię?

- Tak. Bo już nimi nie jesteśmy. Masz jakiś związek z Marcusem Ellingtonem czy raczej Travisem. Nie wiem czy wiesz, kim jest ten człowiek, ale macie znajomości. Wiesz że to sprawdzę, jestem cholernym detektywem.

- Dobry detektyw myśli jak sprawca, przewidując jego ruchy. A myślę, że sprawcy usuwają dowody winy i mają alibi - Merton zrobił krok w stronę Nathana i położył mu rękę na ramieniu i ścisnął, niezbyt przyjacielsko.

- Zapewne. Ale niektórych dowodów nie da się ukryć. Nigdy. I nie mów mi, jak mam wykonywać swoją pracę - syknął Erin i strząsnął dłoń z ramienia. - Ruszaj się, dziadku. Robota czeka.

Wsiedli do radiowozu i ruszyli do Tarhead. Podczas gdy Nathan przepytywał przechodniów, Herbert założył okulary przeciwsłoneczne i wybrał odpowiednie nagranie. Zobaczył wejście do parku oraz parkujący samochód. Zarejestrował drogę hamowania, stan opon, skład paliwa oraz kierunek z którego przyjechał samochód. Prawdopodobnie z południa miasta… potem fragment gdy trzech mężczyzn w kominiarkach ciągnie worek. Jeden ma 120 kilo, drugi 100 a trzeci, zdecydowanie najmłodszy 50 kilo. Wszyscy nosili czarne bluzy, powszechnie dostępne. Herbert dostrzegł coś ciekawego i przybliżył obraz na rękę najgrubszego mężczyzny. Nosił srebrny zegarek. Szybko wyciął próbkę zdjęcia i wrzucił do bazy danych, która szukała wyników przez kilka sekund.

Zegarek pochodził ze sklepu na rogu ‘76 alei w Chert, niedaleko granicy z Salton. Bingo.

- Dowiedziałeś się czegoś? - spytał Erin, gdy wrócił do radiowozu.

- Tak. Sklep w Chert, właściciel to niejaki Phil Hess. Jeden ze sprawców ma stamtąd zegarek. A ty? Co masz?

- Pokazałem nagranie kilku przechodniom, jedna kobieta poznała tego najmniejszego, Ulrich Klutt, ma charakterystyczny tatuaż na mordzie, kawałek wystawał spod kominiarki. Kosi tej babie trawnik co tydzień. Mieszka w Longnaid.

- Dwa końce miasta. Ja sprawdzę sklepikarza a ty mieszkanie tego młodego…

- Dobra.

- To na co czekasz? - zapytał Merton zdziwiony.

- Aż wysiądziesz. To moja bryka. Jedź kolejką miejską.

- Dobra, kurwa, dobra! Jesteś zły, bo co? Bo mam kilku starych przyjaciół? A ty? Kogo masz poza mną? Rodzinę? Nie! Znajomych? Nie! Więc…

- Więc - sapnął Nathan. - Więc zamknij mordę, chyba że znudziły ci się zęby. Znajdę coś na ciebie, wierz mi… znajdę!

Herbert wyszedł z auta i trzasnął drzwiami. Miał dosyć. Ruszył na stację kolejki miejskiej. Do przyjazdu pozostało kilka minut…

Tymczasem Viktor leżał w łóżku po operacji ręki. Nowa, w pełni funkcjonalna, zdrowa i silna. Dostał cholerną rękę! Cieszył się jak dziecko.

- Na Boga, dzięki, Stan… mogę mówić ci Stan?

- Jasne, Viktorze. Chirurg Justin nie jest tak sprawny jak Oktavian Pollister, nasz zaufany człowiek znający się na tym znacznie lepiej… niestety ma lekką depresję i nigdzie nie możemy go znaleźć…

-Zaraz, to ten którego pozwał jeden z detektywów policji, za umyślne spowodowanie śmierci żony i dziecka? Coś z porodem…

- E, stara sprawa. Angela Merton oraz jej córeczka, zmarły podczas porodu… paskudna sprawa, ale wypadki się zdarzają… mąż, był zdruzgotany. Nikt mu się nie dziwił… no ale to nieważne. Ważne jest to, że masz rękę! Teraz możemy zacząć planować.

- Co konkretnie? Nie mam nic, ludzi, broni…

- My mamy. Ty będziesz informatorem, znasz tą organizację od dawna. Teraz, kiedy Verter jest martwy, możemy ją zniszczyć, a wraz z nią wszystkie gangi i oczyścić to miasto raz na zawsze. Czyż nie o to walczyła twoja rewolucja?

- W sumie o to - zmieszał się Viktor.

- Właśnie! Razem możemy to zrobić… czekaj, muszę odebrać…

Stanley Brenton odszedł do drugiego pokoju, a Viktor wstał z łóżka i przeszedł się po sali, gdzie było kilka łóżek zakrytych kotarami. Ostatnia, przy oknie była rozsunięta. Mężczyzna zobaczył kobietę z blond kokiem na głowie, tą samą która zleciła mu kradzież chemikaliów z magazynów w Salton i napad na bank… Margareth Mens.

- Co ona tu robi? - zapytał Stanleya, który wrócił.

- Znalazłem ją na brzegu Plear River, połamane żebra, wstrząs mózgu. Jest w śpiączce. Nie wiemy czy się wybudzi.

Na te słowa kobieta wyskoczyła z łóżka, jednym szarpnięciem wyrwała przewody z ciała i z impetem wpadła na okno, które z roztrzaskało się na kawałeczki.

- Jasna cholera - Viktorowi opadła szczęka. - Po co…

- Nie wiem. Ale nie ma co jej gonić. Sprawa z napadem na bank zamknięta, ona oficjalnie jest martwa, a jej pracodawca, Edgar Strauss ponoć nie istnieje. Mamy ważniejsze rzeczy do roboty. Poza tym… w takim stanie długo nie pożyje.

- Oby - pomyślał Viktor i ruszył po schodach do stołówki. Był strasznie głodny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro