17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Viktor Bride siedział jak na szpilkach. Bycie agentem nie jest takie łatwe, a bywało też męczące. Musiał wyjawić wszystkie swoje stare plany, wszystko co Martwa Partia miała na Edarus Corporation. Stanley Brenton wysłuchał wszystkiego i przekazał wiadomość dalej, chyba do szefostwa w Waszyngtonie.

- Wielu z tych ludzi po prostu pracuje. Nic złego nie robią. Ja skupiałem się na walce z Ebriamem Verterem, a przynajmniej tak robiłem dopóki żył. Teraz nie ma mojej organizacji, a jego straciła szefa, który był za to wszystko odpowiedzialny. Może gdyby zmarł wcześniej, albo nie odkrył swojej formuły nieśmiertelności, może nie byłoby rozlewu krwi? Jak myślisz, Stanley?

- Może - mruknął Stan stukając w klawiaturę. Przez dłuższą chwilę się nie odzywał. - Wiesz, że Brenton to nie moje prawdziwe nazwisko?

- Jesteś agentem, to jasne że nie używasz prawdziwego imienia.

- Mój wuj pracował w Edarus Corporation, wiele lat temu, jeszcze z Ebriamem Verterem, zanim stał się sławny. Nazywał się Adam Bover, oficjalnie zaginął, ale przechwycono nagrania z laboratorium. Agencja wysłała je mojej rodzinie. Skurwiel zabił mojego wuja. Wykonał egzekucję, ten jego pies, Maxym Heriah. Wtedy postanowiłem, że go zabiję. Zostałem agentem i pod pretekstem szpiegowania wkręciłem się do Edarus Corporation, miałem piąć się po szczeblach kariery i monitorować zyski firmy, czy przypadkiem nie pochodzą z jakiegoś pokątnego źródła. A z tyłu głowy planowałem zemstę, jak zabić Ebriama Vertera. Wszystko miałem gotowe. Ale ktoś mnie uprzedził. Strasznie się wkurzyłem, gdy usłyszałem jak Herbert Merton wygłasza mowę przed kamerami, że złapali sprawców. To mnie powinni złapać!

- Ale złapano kogoś innego.

- Tak... Jestem niepocieszony, ale bywa. Teraz jedynym celem naszej agencji jest dotarcie do osób trzecich, które sterowały całym Saint Culbin. Byłem na ich tropie, jednak nie byli tacy głupi. Głowa bolała mnie przez kilka dni, sprawdzali ile naprawdę wiem. Dlatego potrzebuję pluskwy, która spali im wszystkie zasoby elektroniczne.

- Myślisz, że taka pluskwa sama, z własnej woli wejdzie do jaskini lwa? I jeśli myślisz o mnie, to wybij to sobie z głowy. Nie nadaję się na szpiega, jestem zbyt rozpoznawalny w tym mieście.

- Nie, nie myślałem o tobie. Myślałem o Herbercie Mertonie.

- Pracuje dla was? - To była ostatnia rzecz, której by się spodziewał po nowym kapitanie policji. Potwierdzałoby to popularną tezę, że nikt nie jest już bezpieczny, a słowo "prywatność" od dawna nie istnieje.

- Ech, nie - westchnął Stanley, brak rozeznania w sprawach agencji u rozmówcy wyraźnie utrudniało mu dalsze instruowanie Viktora. - Choć szkoda. Byłby cenny. Rzecz w tym, że Merton nie będzie wiedział o wirusie, którego wniesie wraz ze swoim telefonem. Będzie agentem nawet o tym nie wiedząc, dzięki czemu będzie o wiele bardziej przekonujący.

- A. Dobra, rozumiem. Co ty tam tak stukasz w ten komputer?

- Sprawy Agencji Mercury. Jeśli chciałbyś taki sam sprzęt, musisz na niego zapracować. Zrobić ci kawy?

- Ta. Jasne - rzekł Viktor, jednocześnie zastanawiając się czemu teraz Stanley stał się taki tajemniczy, skoro do tej pory nie miał żadnych oporów przed mówieniem o sprawach agencji. Gdy tylko Stanley wyszedł, Viktor wybudził komputer tylko po to, by zobaczyć zablokowany ekran i miejsce na wpisanie hasła.

- Cholera - zaklął pod nosem, rozejrzał się po pokoju. Hasło blokowało prywatne konto Stana, to musiało być coś osobistego. Wtedy przypomniał sobie jego słowa w czasie, gdy sam był po operacji ręki. Powiedział "pamiętaj o swojej przeszłości, to ona wskazuje ci cele i przyświeca przy kreowaniu samego siebie". Było to trochę za bardzo filozoficzne jak dla Viktora, ale mimo wszystko spróbował. Wpisał "Adam Bover". Poczekał kilka stresujących sekund, aż komputer przetrawi wpisane litery. Zapaliła się zielona dioda i pokazały się wszystkie ostatnie dokumenty, nad którymi pracował Stanley. Jednym z nich był folder ze zdjęciami z monitoringu doków. Było co prawda ciemno, ale kamera posiadała noktowizor, z którego zrobiła dobry użytek. Przez chwilę Viktor nie mógł rozpoznać twarzy mężczyzny stojącego tuż przy krawędzi, patrzącego w toń Plear River. Udało się to dopiero na kolejnej fotografi, gdzie na ułamek sekundy ogień z lufy oświetlił obie twarze. Strzelcem był tak dobrze wszytskim znany w ostatnim czasie z telewizyjnych orzeczeń kapitan Herbert Merton, w drugim Viktor rozpoznał swojego teścia. Na następnym screenie z monitoringu Matthew Travisa już nie było, wpadł do wody. Za to spomiędzy kontenerów wyszedł jakiś człowiek w dziwnej masce. To już Viktora nie obchodziło. Chciał zabić tego policjanta od siedmiu boleści, który chyba uwziął się na niego i jego rodzinę, już od tej sprawy z napadem na bank. Wtem w oczy rzuciła mu się strona internetowa z najnowszymi wiadomościami. Cały gniew uleciał gdy przeczytał artykuł o podpaleniu sierocińca. To tam została umieszczona Lilly, a teraz z budynku zostały tylko gruzy... Wielu ciał wciąż nie zidentyfikowano...

- Kurwa! - krzyknął Viktor, kopnął stolik. Już wiedział, czemu Stanley nie pozwalał mu korzystać z internetu, by nie dowiedział się o tych okropnościach. Ale za póżno. Bride porwał torbę, zapakował tam laptopa i wypadł z kwatery Agencji Mercury.

- Hej! Ile słodzisz? Cholera! - Stanley upuścił kawę na podłogę, kupek roztrzaskał się na kawałeczki, a kawa niczym krew z przebitego serca rozlała się po białych kafelkach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro