19

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Herbert został wywleczony na śnieg, początkowo nie miał pojęcia, gdzie jest, słyszał tylko szum drzew i dźwięk deptanego śniegu. Dopiero gdy dźwignął się na kolana ujrzał panoramę Saint Culbin z północy, widział biurowce pokryte śnieżną pierzyną i czerwone diody na antenach informujące pilotów o przeszkodach. Jeden wieżowiec górował nad wszystkimi, Edarus Corporation. W tle widział dym, zapewne rozruchy w południowej części miasta. Otaczał go las, a drogę zagrodziły dwa czarne pick-up'y. Z jednego z nich wysiadł wysoki mężczyzna w brązowym garniturze i czerwonym szaliku oplatającym szyję. Za nim wysiadła jakaś kobieta. Herbert już ją znał.

- Ty - zaśmiał się ochryple. - Myślałem, że rzeka nie wyrzuca na brzeg wielorybów.

Mężczyzna w garniturze skinął głową, i Herbert poczuł promieniujący ból w żebrach, gdy kolbą karabinu tam uderzyła. Herbert zaniósł się kaszlem, nie tylko z bólu. W cienkiej koszuli, krawacie i podartym swetrze było mu zimno, a śnieg nie przestawał padać.

Kobieta już chciała go uderzyć, ale ręka mężczyzny w garniturze ją powstrzymała.

- Witam, panie Merton. Benny Silver z tej strony. Ale chyba zna mnie pan pod innym nazwiskiem, i z zupełnie innej strony niż miłe słówka - rzekł mężczyzna i zdjął okulary przeciwsłoneczne, co wyglądało absurdalnie, zważywszy na późny wieczór. Gdy je zdjął, Herbert dostrzegł coś w jego oczach, coś piekielnie znajomego…

- Freddy Cassidi. I ta kurwa. Nie dziwię się, że jesteście razem, pasujecie do siebie jak… - Tym razem wypowiedź przerwała Mertonowi pięść Cassidiego. Buchnęła ciepła krew ze złamanego nosa.

- Nie sądziłem, że to miasto stoczy się na takie dno, ale dzięki tobie, Herbercie, tak się stało. Kto, na miłość boską mianuje podwójnego mordercę, złodzieja i bandziora w jednym na kapitana policji?!

- Nie wiem, o czym mówisz - Merton przybrał pokerową twarz. - Jak było w więzieniu, przyjacielu?

- Do "przyjaciół" jeszcze przejdziemy! Przez ciebie umarła kupa dobrych ludzi, Herbert! Wszystkich zabiłeś, mnie zamknęły psy, a z osobistą zemstą czekałeś kilkanaście lat?! Betty Collone, została znaleziona w mieszkaniu zabita, a Matthew Travisa wyłowiliśmy z Plear River - To mówiąc Cassidi skinął na jednego z goryli, który wyciągnął z pickupa dwa ciała i rzucił je na śnieg przed Mertonem, który się wzdrygnął.

- Wiesz, Freddy… byłem naćpany i wielu rzeczy nie pamiętam, za to Matta lubiłem, wiesz o tym...

- Nie pierdol głupot! To ty i ta twoja sekta ich zabiliście! - ryknął Cassidi i kopnął Herberta z brzuch podeszwą nowych butów. - Tak?! Teraz chcecie dorwać też mnie?! Ha! Pewnie miałeś wykonać egzekucję, prawda? Jak na Travisie, albo Izaaku?

- Izak spłonął, podobnie jak reszta twojej bandy. I dla twojej wiadomości, Rada już nie istnieje. Teraz mów, gdzie Sunsberg. Mam z nim parę rachunków do wyrównania.

- Co? Nie znam nikogo takiego. Poza tym, twoje zachcianki mało mnie obchodzą. Dziwisz się pewnie, czemu zabrałem cię tutaj, obok starej stacji transformatorowej. Odpowiedź jest prosta. Nikogo tu nie ma, wymarła okolica. W sam raz, by cię tu zamknąć, zastrzelić albo porazić prądem  na śmierć… Ale to potem. Chciałem ci coś pokazać przed śmiercią. Jak twoje ukochane miasto płonie. To ogień odkupienia i rewolucji, która będzie miała miejsce. Ulice spłyną krwią, a ty i twoja zasrana policja nic nie zrobicie! - Freddy Cassidi odwrócił się i coś wyciągnął, był to mały chip, wyglądał jak pendrive. - Wszystko ma swoją cenę, Merton. Zdrada, morderstwo, albo receptura nieśmiertelności. Za to, co teraz trzymam w rękach, ludzie dadzą się zabić. A teraz, by nikt mi tego nie pokrzyżował, muszę zniszczyć jedyne miejsce, gdzie są w stanie odtworzyć recepturę - głos Cassidiego był cichy, przez co bardziej niepokojący. Drugą ręką wyciągnął telefon i wybrał numer. Po chwili panorama miasta zatrzęsła się, gdy budynek Edarus Corporation eksplodował, a jego wschodnia część, niczym odłamany lodowiec wpadający w toń oceanu, uderzyła w sąsiednie budynki powodując kolejne eksplozje.

- Widzisz, Herbert? To są moje karty przetargowe. Władza nad życiem i śmiercią. Nikt mi się nie sprzeciwi. To całe miasto będzie moje, a burmistrz się na to zgodzi. Podobnie jak senator i prezydent. Może nawet pokuszę się o stwierdzenie, że okoliczne stany też mogą być moje. Bo każdy chce nieśmiertelności. Ty też. A ja pragnę władzy. Wszyscy wygrywają. Ale najpierw muszą zobaczyć, że nie żartuję. To będzie szybką operacja, a policja będzie zbędna… Dobra! Wiążcie go!

Herbert poczuł, jak ściska mu się gardło ze wściekłości i żalu, gdy ktoś wykręcił mu ręce na plecach i zapiął na nich kajdanki. Tymczasem Freddy wyciągnął telefon i włączył transmisję na żywo.

- Witajcie obywatele Saint Culbin! Pewnie nie wiecie kim jestem, dlatego was oświecę! Freddy Cassidi, nie tak piękny jak dawniej, a to za sprawą wielu bolesnych operacji. Myśleliście, że dokonałem żywota w celi, ale teraz wracam do gry! Jeśli rząd Stanów Zjednoczonych chce odzyskać recepturę na wieczne życie, musicie spełnić kilka warunków…

Herbert nie słyszał słów Cassidiego, skupił się na bólu, zwykłym, ludzkim. Bo jeszcze był człowiekiem… Prawda? Wtem rozległy się strzały z karabinu maszynowego, wszyscy gangsterzy otoczyli szefa, który jak gdyby nigdy nic nagrywał dalej. Ktoś rzucił granat dymny, inna osoba wrzasnęła z bólu. Te wszystkie dźwięki zlewały się w jedną ciągnącą się masę, podczas kiedy Herbert próbował się wyswobodzić. Wstał i pomimo spętanych za plecami rąk barkiem uderzył Freddy'ego, z którym stoczyli się ze wzgórza w śnieg. Herbert złapał zmarzniętymi palcami kanciasty kamień i dosyć komicznie cisnął go w leżącego oponenta, który właśnie się podniósł. Czy to celność czy szczęście sprawiło, że kamień dosięgnął celu, dokładnie w twarz. 

- Kur… - Cassidi zatoczył się do tyłu brocząc krwią z rozbitego nosa i łapiąc się za lewe oko wpadł w zaspę. Tymczasem na górze walka trwała w najlepsze. Merton słyszał krzyki i trzaski z radia, ktoś wezwał posiłki. Kilku goryli sturlało się z góry, złapali swojego pracodawcę pod pachy i pognali w las oddalając się od strzelaniny. Herbert nie miał siły ich gonić, bo jak, w kajdankach?  

Wstrzymał oddech, gdy strzały się skończyły, przygotował się mentalnie na egzekucję, gdy usłyszał kroki zapadające się w śniegu.

- Witam, panie Merton. Długo się nie widzieliśmy - rzekł Stanley chowając pistolet. - Ma pan niesamowite szczęście, że to pana telefon zhakowaliśmy. Dzięki temu wiedzieliśmy, gdzie pana szukać. Pomogę z tym…

Kula przecięła łańcuch kajdanek i Herbert mógł rozprostować ramiona.

- Dziękuję… Stan. Widziałeś, co ten szaleniec zrobił? Zniszczył nasze miasto… 

- Tak… I szykuje nam się tu Trzecia Wojna Światowa. Nieśmiertelni nie poddadzą się tak łatwo, ani swojego miasta, ani swojego statusu. Musimy odebrać jedyną kartę przetargową tego szaleńca… Gdzie jest najbezpieczniej? 

- Na komisariacie. To w sumie mała forteca z grubymi murami… Tam możemy poczekać.

- Dobrze - mruknął Stanley. - Nie udało się nam wszystkich zabić, część uciekła do lasu. Ale dorwaliśmy Margareth Mens. Leży bez głowy i trzynastoma nabojami w ciele. Tak jakoś mi się przytrzymał spust. Zaraz wezwę śmigłowiec.

- Co? Macie śmigłowce? Kim wy w ogóle jesteście, do cholery?

- Agencja Mercury, do usług, tajny agent Stanley Bover melduje się na rozkaz. Wstawaj, mamy mało czasu. A co do śmigłowca… To Ameryka. Tu jest wszystko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro