2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Viktor Bride wyszedł spod prysznica i otarł się ręcznikiem. Miał trzydzieści lat, krótkie rude włosy, do tego cybernetyczną dłoń złożoną z części ze śmietnika, ale Pearson był prawdziwą złotą rączką, więc proteza działała bez zarzutu. Otarł się ręcznikiem i ubrał brudną koszulę, wystrzępiony czerwony szal i spodnie od garnituru. To niecodzienne połączenie pokierowane było brakiem czegokolwiek innego. Południowa część St. Culbin, za Plear River, ociekała biedą i anarchią. Nic tu nie było za darmo, trzeba było to sobie wywalczyć siłą.

Aktywiści najchętniej wybiłaby wszystkich, jednak burmistrz dostawał swoją działkę od sprzedaży narkotyków, jak większość grubych ryb w ratuszu i na posterunku policji, dlatego dzielnice Resa, Elace i Meaport jeszcze nie spłonęły. Nie doliczając Dystryktów numer 1 i 2. Tam, życie zależało od woli bossa mafii Wilków, od wilczych łbów wyszytych na plecach skórzanych kurtek. W Dwójce, jak pieszczotliwie nazywano drugi dystrykt, rządziła banda motocyklowa o nazwie Dead Angels,w której skład wchodzili głównie afroamerykanie i chińczycy.

Oba Dystrykty znajdowały się na samym południu St. Culbin, ponad nimi z zachodu na wschód Meaport (dzielnica rewolucjonistów), Elace (fabryki) oraz Resa (Skrajna biedota). Na północ znajdowała się rzeka Plear z Wyspą Ferda. William Ferd był założycielem St. Culbin gdy osiadł tu w czasach gorączki złota jeszcze w XIX wieku. Wykorzystał zdobyte złoto, wynajął ludzi i zaczęli rozbudowę małej wsi, aż zmieniła się w miasto, jakie znamy dzisiaj... czy raczej znaliśmy? Nie uprzedzajmy faktów. Na Wyspie Ferda znajduje się więzienie, nie wspomniałem o nim w poprzednim rozdziale, gdyż zawiodła mnie pamięć, teraz naprawiam ten błąd. Na północ od rzeki od lewej do prawej są kolejno dzielnice Salton (magazyny portowe), Chert (mieszka tam klasa średnia), Vorthrone (klasa wyższa), Central, na północ od Central jest Mickpace (siedziba Edarus Corporation oraz innych wspólnych spółek, min. CROFT ENTERPRISE czy MERERT INDUSTRIES). Na wschód Tarhead (Bloki i kamienice w klasycznym stylu) oraz Longnaid (Ogród Botaniczny, pola golfowe i kilka bogatych osiedli.)

Oto całe St. Culbin.

Viktor zszedł po metalowych schodkach w wąską uliczkę. Wszędzie walały się śmieci, kilka śmietników podpalono, żeby się ogrzać. Mężczyzna mijał kolejne baraki i chatki z blachy falistej, aż dotarł do upragnionego celu, "Baru u Sirrov'a".

Wszedł i machnął ręką na gospodarza, który wskazał mu stolik w rogu, gdzie światło elektrycznych jarzeniówek nie sięgało. Siedział tam jakiś kształt.

- Viktor Bride - Viktor nie doczekał się odpowiedzi. - Hej? Kolego?

- To, co zaraz powiem, nie spodoba ci się, Kolego. - warknął kształt i złapał Viktora za klapy marynarki, aż ten usiadł na ławie, omal nie brudząc sobie rękawa o miskę z gęstą, śmierdzącą zupą.

- Miało być bez komplikacji! Kamery miały być wyłączone! A tu co? Gówno, nie robota!

- Ekhem... Kamery miały być wyłączone, fakt, jednak mój hmm... człowiek złamał sobie nogę więc...

- Więc nie mogłeś nas odwołać?!

-Tak dobrze wam szło - sapnął Bride, bo brakowało mu już tchu. - Drugiej takiej szansy by nie było...

- Kurwa, i nie będzie! Koniec, zwijamy się z forsą, że też daliśmy się wrobić - warknął barczysty, łysy drab i grzmotnął głową Viktora o stół, aż szklanki podskoczyły i wylały nędznej jakości wino. - Jesteś idiotą!

Gdy Viktor starł z twarzy zupę i coś co uchodziło w tym przybytku za ziemniaki, puścił się biegiem za bandytą. Ten zniknął w jednej uliczce zadymionej unoszącymi się z kanałów oparami. Gdy przeciął sobą śmierdzący obłok, dostał w bok gazrurką, następnie w plecy. Gdy pełzł w błocie i czyiś rzygach, usłyszał więcej głosów.

- I co? Żyje? - spytał piskliwym głosem jakiś wyrostek, gdy Bride uniósł lekko głowę, poznał Petera, obok niego stał meksykanin imieniem Brunon, obaj zostali wynajęci do napadu na Central Bank.

- Żyje, skubany - splunął Povikov, ten barczysty i podniósł rurę do kolejnego uderzenia.

- E, a może okup? - zaproponował Bruno.

- To w końcu główny, ten... no... organizator ruchu oporu, czy coś...

- Ja pierdzielę, mieszkasz tu dziesięć lat, zacznij ogarniać co się wokół ciebie dzieje... Ale pomysł nie jest zły, obłowimy się podwójnie... - parszywy uśmiech zagościł na pucołowatej twarzy Povikova.

- Wstawaj, rudy! Ciekawe na ile cię wycenią... jeśli w ogóle...

Rudy nie dawał sobie nawet cienia szansy. Zostanie skreślony, a na jego miejsce wejdzie ktoś silniejszy, a nie przegryw którego łapią w byle zaułku...

Jeśli miał przetrwać, musiał działać teraz.

- Powiedziałem, żebyś wstał, głuchy jesteś?! - ryknął barczysty, jednak wyciągnięty scyzoryk wbił mu się w brzuch, rurką potoczy się z brzękiem metalu po płytkach chodnikowych, wszyscy zamarli. Viktor wydobył z kabury bandyty pistolet i strzelił mu w głowę. W myślach kalkulował szanse na pozbycie się pozostałej dwójki, licząc że nikt go nie słyszał ani nie widział i nie zgłosi tego na policję... gdy tak kalkulował, meksykanin kopnął go w żebra tak, że zatoczył się na ścianę. Tymczasem Peter z przerażeniem wymalowanym na twarzy rzucił się do ucieczki. Viktor wyciągnął nożyk z brzucha grubasa, wbił go w szyję Brunona i wycelował w młodego.

- Gdzie ukryliście kasę?!

Wyrostek się obrócił, i to go zgubiło. Rozpędzony tir dostawczy rozgniótł go na miazgę. Kilku przechodzących meneli, albo normalnych mieszkańców, ciężko było ocenić, spojrzeli na niego z ukosa. Viktor też przyjrzał się sobie. Brudny, zakrwawiony i obity... musiał uciec, póki nikt go nie rozpoznał przez smród i szlam na twarzy. Nie odwracając się, mając na względzie zajście z Peterem, pognał krętymi uliczkami. Musiał odnaleźć skradzioną kasę, albo cała akcja może iść do diabła...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro