20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Oglądanie świata z lotu ptaka od zarania dziejów dawało poczucie władzy u ludzi, w średniowieczu władcy obserwowali pole bitwy i dowodzili wszystkimi swoimi siłami ze wzgórza, czyli byli tylko obserwatorami. Potem piloci myśliwców podczas wojny wzlatywali w powietrze i wybierali cele do zbombardowania bądź zestrzelenia. Teraz można zarówno wznosić się przy pomocy drona, albo większego bezzałogowego helikoptera, można zabijać automatycznie, gdy cel przekroczy nieistniejącą granicę algorytmu odpowiadającego za strefę bezpieczeństwa. Potem maszyna zabija, bez emocji, bez łaski czy strachu. Jest bezwolna i pozbawiona uczuć, nie to co człowiek. Człowiek może zobaczyć niebezpieczeństwo, które na pierwszy rzut elektronicznego oka komputera nie jest godne uwagi, człowiek może podarować życie, podczas gdy ten sam człowiek programuje drona na zabijanie cywili na pustyni Rub Al Khali. Człowiek też może stać się maszyną, potrzeba do tego specyficznego środowiska i charakteru. A człowiek nieśmiertelny? Może trwać i mordować innych, może puszczać ich wolno bez obawy, że jego czyny zostaną poddane boskiemu osądowi, bo od kiedy ludzie przestają się starzeć, przestają lękać się śmierci i niepowodzeń. Przestają wierzyć w Boga i siły nadprzyrodzone, którymi prowadzony jest zwykły śmiertelnik, czekający na śmierć jak na koniec warty. Tamtej pamiętnej nocy dla całego zachodniego świata, Herbert Merton wezwał Boga po raz pierwszy od wielu lat, czy to przez rosnący strach przed wysokością, czy przez to, co zobaczył w dole.

- Na Boga, co się dzieje - szepnął Merton i złapał się kurczowo barierki, a drugą ręką poprawił pas bezpieczeństwa, gdy ognista łuna ogrzała pasażerów śmigłowca bojowego z dwoma karabinami obrotowymi po obu stronach kadłuba. Gorące powietrze wzniosło maszynę w górę, ale pilot zgrabnie przeleciał przez ciąg i znalazł się naprzeciw lądowiska na dachu budynku policji. Na posterunku znajdowało się grubo ponad pięćdziesięciu funkcjonariuszy, którzy zabarykadowali się od środka z dwudziestką żołnierzy. Herberta powitały brawa, ale też lawina pytań o to, co robić dalej.

- Panowie, i panie… Nie pozostaje nam nic innego jak stanąć na straży Saint Culbin przeciwko niezrównoważonym terrorystom! Pamiętajcie! Broń służy to siania strachu i do obrony własnej! Ale staramy się ująć tych ludzi żywcem! Celować w nogi i ramiona, w ostateczności tak by zabić! Wydajcie każdemu broń i amunicję, ci ludzie - Herbert wskazał na Agentów Mercury. - Pomogą wam z bronią grubszego kalibru i będą dla nas wsparciem! Po mieście grasuje jeszcze wielu zbiegów z więzienia Ferd's Island, dostaniecie specjalne okulary z zaznaczonymi celami do pojmania żywcem albo szczególnie niebezpiecznych zwyrodnialców. Do tych drugich strzelajcie bez ostrzeżenia, bo może się skończyć na większej liczbie trupów! Będziecie pracować parami. Do dzieła!

- Szefie… Coś się dzieje na głównej ulicy! - Szczupły policjant wskazywał na ekrany monitoringu. Główną ulicą szła gromada uzbrojonych mężczyzn i kobiet, krzyczących coś. Byli to mieszkańcy lepszych dzielnic, którym najwidoczniej nie podobała się małostkowa interwencja policji, więc wzięli sprawy w swoje ręce. Tłum rósł i rósł, podobnie działo się po drugiej stronie barykady, na południu Plear River, miasto kipiało wrogością, rozrywane na strzępy.

- Chyba idą po swoją recepturę bez czekania, aż rząd coś zdecyduje - mruknął Stanley Bover i nachylił się nad Herbertem. - Potrzebujemy ludzi. Sami tego nie ogarniemy. Potrzebny jest nam plan. Spróbuję ściągnąć tu Viktora…

- Bride'a? Myślałem, że nie żyje, albo wyniósł się z miasta, jak większość rozsądnie myślących obywateli. Ale dobrze, spróbuj go wezwać, ja rozdzielę zadania i pożyczę jednego z twoich pilotów, musi mnie podrzucić w jedno miejsce… 

- Dobrze, będę informował cię przez radio. 

Merton wetknął słuchawkę do ucha i skinął Stanowi głową. Zapowiadała się długa i zimna noc. Jedna z najzimniejszych od pięćdziesięciu lat.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro