22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Herbert zjechał na linie z helikoptera krążącego nad niedużym parkiem przylegającym do kamienicy z lat czterdziestych XXI wieku. Dał znak pilotowi by zaczekał, a sam przeciął krzewy i wszedł przez wyłamane z zawiasów drzwi na osbkurną klatkę schodową. Śmieci i zużyta alektronika kłębiły się na metalowych schodach. Stąpał ostrożnie, bo mimo iż miejsce wydawało się opuszczone w pośpiechu, jakaś banda mogła rozbić tu obóz. Przeklął siebie w myślach, gdy natrafił na ciało leżące w poprzek korytarza. Krew kapała z rozerwanej szyi na dywan, który nasiąknął nią już maksymalnie, zmieniając kolor z szarego na bordowy.

- Halo? - zawołał Merton w głąb ciemnego korytarza. Cisza. Przestąpił nad ciałem i podszedł do znajomych drzwi. Bywał tu kilka razy z prezentem świątecznym, bardziej z tradycji, niż przywiązań religijnych, w końcu wszyscy są ludźmi i zasługują na miły gest, choć jeden raz w roku. Gdy zbliżył się do drzwi, przyłożył ucho do zimnego metalu. Usłyszał muzykę, jakiś przebój z początku tego stulecia. Ale wśród słów pioseknarza i strun gitary elektrycznej usłyszał jeszcze jeden, dobrze znajomy dźwięk. Przeładowania karabinu AK-47. Metron przyległ do ściany i zamknął oczy.

Pomiędzy wersami przez drzwi przeleciało sześć naboi, które zniknęły w ciemności. Muzyka nagle ucichła, jakby ktoś zastrzelił piosenkarza. Wśród ciszy, która zapadła rozległ się dźwięk otwiwrania drzwi i wolnych kroków. Wtedy Merton skoczył na mężczyznę i powalił go na ziemię.

- Co do cholery - jęknął Nathaniel Erin.

- Witaj, Nathan. Musiałem to zrobić, bo pewnie byś mnie zabił tak czy inaczej.

- Ty? Cholerny Herbert Merton, w moim domu. No proszę - Erin nie spuszczał z Mertona wzroku. Wstał i odstawił karabin pod parapet. - Czego chcesz, śmieciu?

- Posłuchaj mnie. Wiem, że mieliśmy lepsze i gorsze chwile, ale chyba więcej było tych dobrych, prawda?

- Nie próbuj grać mi na emocjach, kapitanie. Tak, więcej było wspólnej roboty, nawet dobrze wykonanej. Do czasu, aż straciłem pracę! Straciłem wszystko, na co tak ciężko pracowałem! Prawie zabiłem policjantkę, a wszystko przez twoje przeczucie i niezawodny szósty zmysł! Myślisz, że jest mi tu dobrze? Ciągle walczę o przetrwanie! W ciągu kilku ostatnich dni musiałem zabić więcej osób, niż kiedy nosiłem odznakę!

- Wiem, to szalone czasy, a miasto jest na skraju upadku. Ale jeśli chcemy go powstrzymać, potrzebuję człowieka znającego się na swojej robocie.

- Moją robotą było zakuwanie tych złych w kajdanki. Tak postąpiłem z Mattem Travisem. I chciałem tak postąpić z tobą, gdy dotarłem do jednego doktora i twojego rachunku za wizytę. Brawo. Teraz jesteś nieśmiertelny, a wszystko dzięki zdefraudowaniu fałszywych pieniędzy, pochodzących z kradzieży! I jak się z tym czujesz, kapitanie policji? Coś czuję, że chcesz powstrzymać tego Cassidiego tylko dla Receptury, a nie dla dobra miasta. Spójrzmy prawdzie w oczy, Merton - warknął Nathan i machnął ręką w stronę okna, gdzie na tle nocnego nieba i padającego śniegu tańczył ogień, a przygrywała mu muzyka strzałów i wrzasków. - Tego już nie powstrzymasz. Pozostaje czekać, aż wszystko szlag trafi. Albo uciec. To chyba lepsza opcja. Myślałeś o tym?

- Erin...

- Myślałeś o tym, by ukraść Recepturę, uciec i przejąć władzę nad światem? Być panem życia i śmierci? Trzymać cały świat za mordę? - zapytał Nathan wstając i celując palcem w Herberta.

- Nie. Ludzie muszą zobaczyć, że nawet w najczarniejszej godzinie jest ktoś, kto ich obroni. My, policja. Bo po to istniejemy.

- Nie jesteś bohaterem. Nikt nim nie jest. Nie zasługujesz na odznakę - Erin splunął pod nogi Mertona. - Teraz odejdź. Muszę skończyć się pakować i spieprzam z tego miasta.

Herbert wstał, popatrzył na swojego dawnego partnera, na jego nieogolony zarost i brudne ubranie. Pomyślał o jego słowach.

- Tak, nie jestem bohaterem. I na pewno nie zasługuję na odznakę. Ale to moja ostatnia prośba. Proszę. Nikt nam nie został. Wiem, że kochasz to miasto i jesteś gotów zrobić dla niego wszystko. Dlatego gdy to się skończy... Chciałbym widzieć cię na stanowisku kapitana policji St. Culbin. Bo to ty na to zasługujesz.

Herbert położył swoją odznakę na stoliku i ostatni raz spojrzał na Erina.

- Proszę - Odpowiedziała mu cisza.

Na komisariacie została tylko mała grupka funkcjonariuszy, reszta poszła w teren w zbrojach z kevlaru i bronią palną by zapanować nad chaosem.

- Jak stoimy z pomocą z zewnątrz? - zapytał Herbert Stanleya.

- Kiepsko. Drogi są zasypane, a kanały komunikacyjne ledwo działają, nawet do Kansas City nie można się normalnie dodzwonić. Jesteśmy tu uwięzieni.

- A Plear River? Nie można po prostu przepłynąć?

- Nie. Statki porwał prąd i stworzyły coś w rodzaju tamy nie do przebicia, a woda się spiętrza. Niedługo się przeleje i siła żywiołu razem z kawałkami statków może zalać nadbrzeżne dzielnice, co tylko utrudni nam pracę. A twój kontakt się nie zgodził na pomoc?

- A widzisz go gdzieś tu? - Herbert wzruszył ramionami.

- Hej, kapitanie Merton! - zawołał policjant z biura monitoringu. - Ktoś jest na zewnątrz! Mówi, że do pana.

- Wpuść go.

Przez główne drzwi razem ze śniegiem wdarł się Nathaniel Erin z torbą pod pachą. Rzucił ją na podłogę i rozsunął zamek. Ze środka wystawało kilka luf karabinów i strzelb samopowtarzalnych.

- To wszystko co mam. To co trzeba zrobić, Merton? I żeby była jasność - podniósł odznakę i rzucił Herbertowi na balkon. - Wolę swoje stare biuro.

- Dobrze, że jesteś. Jest pewna sprawa, z którą mógłbyś pomóc. Trzeba wysadzić mosty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro