4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jadąc wzdłuż biegu Plear River można znaleźć małe wioski, urokliwe miasteczka, i jedną metropolię. St. Culbin. Ostoja Nieśmiertelnych. Spowita smogiem i rzadką mgłą, po jednej stronie rzeki znajdowały się niskie budynki, wiele fabryk z buchającym z kominów dymem, oraz kilka wieżowców koncernów spedycyjnych. Za to na północy, po drugiej stronie najszerszego koryta Plear River stały dumnie drapacze chmur, zadbane kamienice i piękne rezydencje. W samym środku, niczym palec, górował budynek Edarus Corporation, wyższy niż cokolwiek innego, diamentowa bryła z dwoma wystającymi antenami satelitarnymi przypominającymi diabelskie rogi…

Mężczyzna przysłonił oczy dłonią, by mieć lepszy widok. Miał sześćdziesiątkę, resztki białych jak śnieg włosów przylegały niezgrabnie do głowy, brodę miał w nieładzie. Poprawił brudną kamizelkę i obejrzał się na swój pordzewiały samochód wypełniony po brzegi bagażem. Uśmiechnął się na widok małej istoty trzymającej sporego pluszowego misia. Była niska, miała sześć lat, czarne włosy do ramion odziedziczyła po matce, ale oczy, pełne blasku i determinacji miała ojcowskie. Nosiła koronkową sukieneczkę w paski, mimo długiej podróży i ciężkiego życia w ciągłym strachu, była wesoła, uśmiechała się… Mężczyzna nie wiedział, jak to możliwe, po wszystkim co przeszli… Ale chyba tylko dzieci potrafią skupić się na pozytywach i ciągle patrzeć sercem, niestety, prawdziwy świat jest okrutny…

- Dziadziusiu, to tu mieszkał tatuś? - Dziewczynka złapała mężczyznę za rękę i spojrzała za jego przykładem na panoramę miasta.

- Tak… to tu zginął… przepraszam, nie powinno się rozdrapywać ran…

- Nie szkodzi, chcę poznać miasto taty, czegoś się o nim dowiem… Długo tu zostaniemy? Czy pan Wugel nas nie znajdzie?

- Zostaniemy na jakiś czas… a o niego  się nie martw, damy sobie jakoś radę. Razem.

Wsiedli do auta i wjechali na drogę prowadzącą do miasta położonego w największym korycie Plear River. W stronę St. Culbin.

Tymczasem Viktor Bride błądził wzrokiem po swojej melinie w Meaport. Wypił już sporo, ale dalej było mu mało. Wtem rozbrzmiał dzwonek telefonu, jakiś raperski hit sprzed dekady. Mercury Ostock przyczłapał z telefonem i podał go szefowi. Trzymał się z nim dla kasy, mimo że ostatnio rewolucja przycichła i ukrywała się po kątach, czekał na wybuch, który pozwoli mu i jego ludziom się wzbogacić.

- To on, Viktor - mruknął karzeł z czarnym irokezem i kolczykiem w uchu.

- Halo… co? Tak, tam gdzie zawsze.

Po tych słowach Viktor wybiegł z budynku, wskoczył do samochodu i odjechał z piskiem opon do Vorthrone na plac Hendrix’a. Zaparkował w zaułku i skinął sylwetce stojącej w cieniu między śmietnikami.

- Witaj. Masz informacje? - spytał cicho Bride.

- Mam. Zabraliśmy kasę, kobieta wpadła do wody, nie żyje. Zostawię ci otwarte drzwi. Torba jest w szafce dwadzieścia dwa, kod to 1552. Do zobaczenia, przyjacielu. Niech żyje rewolucja. - szepnął cień, po czym czmychnął pod balkonami.

- Czas odzyskać moją kasę - mruknął pod nosem Bride i skierował się kilka przecznic dalej na komisariat, zasłoniwszy się szalikiem by nikt go nie rozpoznał. Nie był zbyt mile widziany na północy. Przemknął ulicą, godzina sprzyjała, chyliło się ku wieczorowi i na ulicach było coraz mniej ludzi. Na samym Komisariacie Miasta Saint Culbin było mało glin, większość szukała Edgara Strauss'a, albo choć jego śladu w mieście. Mężczyzna z metalowym ramieniem przeszedł wzdłuż ściany i zastygł.

Zobaczył Nathana Erina idącego obok komisarz Elizy Morn. Zawrócił i wolno zniknął im z pola widzenia. Następnie omijając pojedynczych funkcjonariuszy dotarł do magazynu. Odszukał odpowiednią szafkę i wpisał kod na ekranie dotykowym. Zamek szczęknął. Mało pieniędzy ta jędza zostawiła… wziął ile było i upchnął po kieszeniach. Odstawił torbę i już chciał zamknąć szafkę, gdy usłyszał kroki. Nie oglądając się za siebie wyskoczył przez okno gubiąc kilka banknotów, przeturlał się po chodniku i runął jak burza w stronę przystanku kolejki, której linie oplatały całe St. Culbin.

Po dwóch dniach Herbert Merton odzyskał przytomność i zrozumiał, że ma mały problem. Szarpnął przykutą do poręczy łóżka ręką.

- Proszę się nie szamotać, detektywie. To obywatelskie zatrzymanie - Usłyszał od człowieka przy zlewie.

- Doktor Oktavian Pollister. Mogę spytać o zarzuty, dupku? Nie uratowałeś mojego dziecka, jestem zaskoczony że jeszcze masz całe rzepki w kolanach. Sam nie wiem co mnie powstrzymywało, chyba tylko konieczność zapłacenia ci odszkodowania. A postanowiłem, że niczego ode mnie nie dostaniesz…

- Spokojnie, detektywie! Zdrowie pana nie rozpieszcza. Widzę gruźlicę… możemy to wyleczyć, oczywiście za odpowiednią cenę… na przykład za pieniądze z twojego płaszcza. Pokaźna suma… na pewno uczciwie zdobyta? - zaśmiał się wąsacz z fryzurą “na pożyczkę” ubrany w biały kitel i gumowe rękawiczki. - Znając pańskie dokonania z przeszłości i ludzi z którymi się pan zadawał… śmiem w to wątpić. Ale nie żeby robiło mi to różnicę. Za kasę mogę pana uleczyć, wyjdzie pan na wolność łapać bandziorów. Mogę też zadzwonić na komisariat i o wszystkim opowiedzieć. Co pan na to?

- Dobra, bierz wszystko! I tak chciałem wyleczyć to paskudztwo, tyle że zostałaby mi spora sumka na dostatne życie przez rok… Ale trudno, złodzieju. Rób swoje. Ale, jak coś spartaczysz to dobiorę się do ciebie, a jak nie ja, to mój partner! Zamkną twój oddział a ty wylądujesz na bruku…

- Spokojnie, nie tak ostro, detektywie. Te pieniądze to też forma darowizny dla ubogiego lekarza - zaśmiał się Oktavian Pollister wyckerając ręce.

- Zamknij mordę i bierz kasę, choć zgaduję, że już to zrobiłeś…

- Brawo, prawdziwy detektyw… Ale chciałem się upewnić. Okraść złodzieja to nie zbrodnia. Teraz pana uśpię i maszyna wykona zabieg. Odleży pan trochę i będzie jak nowy.

- Oby.

- No już, bez tej wrogości, pomogę panu, pańska krucjata i odkupienie dopiero się zaczęły…

Więcej Herbert nie usłyszał. Zasnął pod wpływem gazu. Gdy się obudził po kajdankach nie było śladu, a jego ubrania leżały na krześle obok. Sięgnął po odznakę policyjną i przyjrzał się jej.

- Cholerny świat - sapnął i ubrał się. Czuł się zupełnie dobrze. Po pieniądzach, które zabrał z torby jeszcze w ciężarówce nie było naturalnie śladu. Gdy wyszedł na korytarz zobaczył doktora Oktaviana Pollistera. Ten uśmiechnął się i podszedł.

- Jak tam po zabiegu? Oczywiście nie muszę dodawać, że zapłata to kwestia poufna? Po obu stronach barykady?

- Oczywiście - wysyczał Merton wymijaąc doktora tak, że pchnął go na ścianę. Jak ten człowiek działał mu na nerwy, to było nie do opisania. Wtem rozległ się dzwonek komórki.

- Halo?

-Żyjesz? Dzięki Bogu! Mieliśmy włamanie na komisariat. Kamery zarejestrowały Viktora Bride'a jak uciekał. W melinie go nie ma, przesłuchujemy jego ludzi, pewnie zaszył się gdzieś w Dystryktach… a to cholerne miasta policyjne, nie wchodzi się tam bez testamemtu. A ty dopiero wyszedłeś ze szpitala. Mamy tu urwanie głowy…

- Załatwię to, spokojna głowa. Do zobaczenia. Czuję się zupełnie dobrze, Nate.

- Herbert… uważaj w tym wariatkowie.

- Dobrze mamo, mogę iść?

- Nie żartuję.

- Ja też. Lepiej, żeby zastanowili się dwa razy, nim do mnie podbiją z maczetą. Bez odbioru - Merton zakończył połączenie. Ale pomimo hardości na zewnątrz, w głębi ducha trząsł się ze strachu. Bo jak to Erin powiedział, do Dystryktów nie wchodzi się bez testamentu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro