5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od 2037 roku prezesem Edarus Corporation był Ebriam Verter. Jak większość bogaczy, wyglądał młodo, mimo że miał jakąś siedemdziesiątkę.

Stał przy szybie wieżowca z logiem Edarus Corporation i patrzył na panoramę miasta. Od tej strony nie wyglądało to tak imponująco, slumsy i bieda po drugiej stronie Plear River.

-Wzywał mnie pan, panie Verter?

-Tak. Znasz Viktora Bride'a. Szkodzi interesom, ostatnio ucichł, miałem nadzieję, że poszedł po rozum do głowy... a tu takie rozczarowanie. Kradzież naszych chemikaliów, napad na bank, na komisariat... wszystko w imię rewolucji, idei, tak ulotnej jak dym z palonego papierosa... Ale wrócił. W wielkim stylu, muszę powiedzieć. Policja ma nie lada kłopot. Chyba czas się go pozbyć...

-Zabić? - Zapytał Maxym Heriah, były wojskowy, napakowany sterydami i Formułą, o sile lwa i przebiegłości węża. Miał kwadratową szczękę i łysą głowę, zawsze nosił okulary przeciwsłoneczne.

-A co na to Rada?

-Nie interesuj się. Po prostu wykonaj rozkaz. I przejmij jego grupę, ręce do brudnej roboty zawsze się przydadzą. Co prawda, byli dobrym kozłem ofiarnym, ale nadszedł czas na nowe pokolenie. Zajmij się tym.

Gdy Maxym wyszedł, Ebriam wyciągnął smartfon, czyli płaską przezroczystą płytkę. Otworzył aplikację WithYou, coś pomiędzy siecią komórkową a serwisem społecznościowym. Ludzie mogli wyszukać się w sieci, oceniać zdjęcia czy posty, ale mogli też zadzwonić. Używał tego praktycznie każdy młody człowiek, a wielu starszych się dopiero uczyło. Jednak ludzie ceniący sobie prywatność, albo po prostu władza, najczęściej mieli wykupione konta premium, zapewniające dyskrecję i swobodę w podglądaniu innych użytkowników. Nie dało się do nich zadzwonić ani napisać wiadomości, wpierw musieli przejść przez ponowną rejestrację, test, a na końcu uzyskać autoryzowaną zgodę od użytkownika konta premium.

Mężczyzna wszedł w opcję szybkiego wybierania. Otworzył się profil bez żadnych zdjęć ani postów, informacje o posiadaczu były ukryte i tylko wprawny haker mógł złamać te zabezpieczenia.

-Ech ta ochrona świadków... - mruknął Ebriam i wybrał kontakt. Odebrano po drugim sygnale. - Halo? Jesteś tam?

-Jestem. - Odparł zmodulowany, niski głos. - W czym mogę pomóc, panie Verter?

-Chciałem Ci pogratulować. Rozgryzłeś naszego detektywa, przewidziałeś co zrobi. Bardzo mi zaimponowałeś...

-Dziękuję. Znam go od bardzo dawna. Można rzec, że jestem jego aniołem stróżem. Nieustannie go śledzę.

-Dobrze, dobrze... myślałem.., żebyśmy się w końcu znów spotkali. Przedstawiłbym cię... ważnym ludziom.

-Doceniam, ale wolę pozostać anonimowy. Z wiadomych przyczyn. Nie zapominaj o naszej umowie.

-Wierz mi, nie zapomniałem. - Verter przełknął ślinę na wspomnienie ich pierwszego spotkania i tego, co powiedział mu wtedy człowiek po drugiej stronie słuchawki. Jak wtedy wyglądał... to wszystko go przerażało, a na samą myśl o tym miał gęsią skórkę. - Ty zadbaj o Mertona. Niech trzyma się od naszych interesów z daleka.

-Martw się o kasę, którą mi obiecałeś. Czekam do jutra wieczór. Lepiej nie zapomnij. Bo zniszczę ciebie i całą twoją firmę.

Przez twarz Ebriama przemknął cień, może drwina wymieszana ze strachem?

-Żegnam, "przyjacielu".

Verter schował telefon do kieszeni granatowej marynarki i wyszedł z biura.

Gdy minął schody, za doniczką z paprocią poruszył się jakiś kształt. Był to jeden z pracowników. Przyłożył palec do małej słuchawki w uchu i nacisnął guziczek.

-Melduję że podsłuch w gabinecie działa. Czekam na rozkazy.

Po drugiej stronie panowała cisza, lecz po chwili ktoś odpowiedział. Agent przytaknął i wyłączył mikrofon. Dostał nowe zadanie.

Tymczasem w Dystrykcie Pierwszym, na samym południu, panowały zamieszki. Ale takie gdzie zamiast transparentów używa się pięści, a pacyfistyczne okrzyki zastępują huki strzałów.

-Miło tu! - Krzyknął Merton do funkcjonariusza przepychającego się obok z tarczą ze srebrnym napisem SCPD. Był rosły, twarz skrywał pod hełmem z opuszczoną przyłbicą z grubego plastiku.

-Prawda, detektywie? I tak zawsze, gdy wchodzi większy oddział policji... kurna, nie rozumiem! Mieliśmy z nimi umowę...

-Umowy są przereklamowane. Albo obalili poprzednich bossów i uznali, że robienie z nami interesów przeczy honorowi...

-Naprawdę?

-Nie wiem, cholera, wyglądam ci na gangstera, żeby wiedzieć takie rzeczy...

-Tu Herbert się zająknął. - Tak czy nie?

-No nie bardzo, sir...

-No. Więc nie wiem, czemu nas tak nienawidzą... Ale nie mamy tego roztrząsać, mamy znaleźć Viktora Bride'a...

-To nie będzie łatwe...

-Nowy w St. Culbin?

-Ta...

-Więc patrz i się ucz. - Herbert wyrwał stojącemu za barykadą policjantowi megafon a z kieszeni wyciągnął rewolwer. Wszedł na dach radiowozu, tak by wszyscy go widzieli, po czym strzelił w niebo i jednocześnie uruchomił megafon, który wielokrotnie spotęgował huk. Wszyscy zamarli.

-Nazywam się detektyw Herbert Merton! Nie chcemy z wami walczyć, chcemy pomocy! Jeśli ktoś wie, gdzie jest Viktor Bride, niech go wyda, a zostaniecie nagrodzeni! Brak współpracy zostanie potraktowany jako utrudnianie śledztwa! Kto pomoże... dostanie trzysta dolarów!

Po dziesięciu minutach gdy skarb miasta uszczuplił się o kilkaset dolarów, detektyw był w drodze do speluny "Rzeźnia".

Tymczasem Matthew Travis wysiadł ze swojego gruchota i wszedł do nowego miejsca pracy. Za ostatnie pieniądze wynajął opiekunkę dla wnuczki, a sam musiał zarobić na jedzenie. Nie do końca legalna robota, oznacza więcej pieniędzy, a tego mu było trzeba. Tapety odstawały od ściany, kontuar był brudny i lepki, a klienci wcale nie prezentowali się lepiej. Powitał go Stephen Hortel, właściciel baru. Ubrany był w wymiętą koszulę, która kiedyś zapewne była biała oraz długie spodnie z poszarpanymi nogawkami. Brakowało mu sporej ilości zębów.

-Ty z ogłoszenia? - Warknął.

-Tak. Szukam pracy.

-To nie jest praca dla przyjemniaczków, wiesz?

-Domyśliłem się po pańskiej mordzie.

-Już żałował tych słów i mentalnie szykował się na cios, ale jego rozmówca tylko się roześmiał.

-Lubię cię, dziadku... dawaj,chodźmy na zaplecze... tam kręci się prawdziwy interes...

Zaplecze zawalone było starymi beczkami z piwem jeszcze z 2043, dla prawdziwych smakoszy.

-Nie myśl, że tam coś jest... do picia.

-Hortel mrugnął porozumiewawczo.

-Narkotyki?

-A jak myślisz? Rachować umiesz?

-Umiem.

-To zajmiesz się księgami. -Stephen skinął ochroniarzowi, który przepuścił ich do sporej sali z kasynem, półnagimi kobietami, skórzanymi kanapami i drinkami droższymi niż niejedna pensja. Właściciel wskazał na pokoik ogrodzony matowymi szybami, jak boxy korporacjach. - Tam pracujesz. Nasz ostatni księgowy... sprzeniewierzył nasze klubowe środki. Teraz zgłębia dno Plear River. Rozumiesz?

-Rozumiem.

-Ja myślę. Na razie będę miał na ciebie oko. No już, do roboty...

W sektorze od ulicy, gdzie pili mniej zamożni, nie mogący pozwolić sobie na hazardowe gry i striptizerki, rozległ się rumor i krzyki.

-Policja! - Wrzeszczał jakiś głos.

-Kurna! Ludzie! Ratujcie tyłki. Zapraszamy w innym terminie! - Ryknął Hortel i wyciągnął zza pazuchy pistolet.

-Nowy! Ruszaj się!

Ludzie biegali, wrzeszczeli, karty i żetony z przewracanych stołów latały w powietrzu, rozległy się strzały.

-Policja St. Culbin! Rzućcie broń! Chcemy porozmawiać! - Ryczał jakiś znajomy Travisowi głos.

-Takiego wała! - Stephen strzelił w przestrzeń, mając nadzieję na szczęśliwy traf. I trafił. Policjant osunął się na ziemię z dziurą w piersi. Dopiero wtedy go poznał.

-H... Herbert..? - Sapnął Matthew.

-Znasz go?

-Tak, on... zabiłeś go. Zabiłeś go, sukinsynu! - Warknął podstarzały już gangster i wyciągnął swój pistolet już miał strzelić, gdy wśród serii cichych trzasków Stephen Hortel osunął się na ziemię bez zmysłów.

-Gumowe kule obezwładniające. W kontakcie ze skórą wysyłają impulsy, które usypiają mózg. Teraz jest nieszkodliwy. - Uśmiechnął się Merton.

-Cholerny szczęściarzu, jakim cudem?

-Praca w policji zapewnia wiele udogodnień... słyszałeś o czymś takim jak kamizelki kuloodporne?

-Nie żartuj nawet... kopę lat... jak tam? Życie w cywilu... jak się wywinąłeś? Ja musiałem zmienić nazwisko, wypalić odciski i nosić soczewki kontaktowe, uniemożliwiające rozpoznanie tęczówki... swoją drogą Londyn to naprawdę ładne miasto...

-Ja miałem swoje kontakty... jednak teraz mam swoje problemy. Detektywistyka. Rozumiesz... szukam Viktora Bride'a. Widziałeś go?

-Opisz mi go, może coś wykombinuję...

-Rudy, wysoki. Metalowe lewe ramię. Prawdopodobnie z szarą torbą. Pełną kasy.

-Musiał się zmyć wcześniej... dopiero co tu przyszedłem... po pracę. Muszę utrzymać Lilly... odkąd Eleonora... Wiesz przecież...

-Wiem. Moje kondolencje. Niestety, miałem swoje sprawy... Ale pamiętam jak rosła, przynosiłeś ją do Elace, obok Meaport... Fabryka 12...

-Jak mógłbym zapomnieć... Freddy Casidi rządził twardą ręką, ale miał serce... opiekował się nami wszystkimi... Ale ktoś sypnął...

-Właśnie. Kto? Kto przeżył tamtą masakrę? Peter?

-Nie... widziałem go bez głowy... może Betty? Betty Collone?

-Tak... możliwe. Zbadam to. W imię dawnych interesów. Lepiej się zmywaj, niedługo wpadnie tu mój kumpel, Nathaniel, pracoholik i najprawszy gliną jakiego w życiu widziałem...

-Jasne. Znajdę coś innego...

-Mogę Ci pożyczyć... - Herbert sięgnął do kieszeni, ale przyjaciel go powstrzymał.

-Zostaw. Honor i szacunek, nasza dewiza, Starych Aniołów... powodzenia. Znajdź drania, tego Viktora... ja wracam do Lilly. Potrzebuję mnie, a ja jej.

-Jasne. Trzymaj się, wielkoludzie. - Merton klepnął Matta w ramię. Travis wyszedł tylnymi drzwiami i gwizdnął. Zza węgła wychynęła dwójka drabów trzymająca skrępowanego mężczyznę z workiem na głowie. Jedno ramię miał metalowe.

-Dzięki, panowie. - Uśmiechnął się Matt, po czym wyciągnął pistolet z tłumikiem i strzelił każdemu z osobna w głowę. Człowiek z workiem wzdrygnął się i jęknął, słysząc trzaski i upadające ciała.

-Chodź. Przed nami długa droga...

-Mruknął Matt zapalając papierosa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro