6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Herbert wrócił na komisariat ciągnąc za kajdanki Stephena Hortela, który podczas podróży tak marudził, że zatkał mu usta szmatą zgarniętą z ulicy. Rzucił go na ławkę w jednej z cel, gdy przyszła komisarz Eliza Morn. Zbliżająca się do czterdziestki kobieta pochodzenia afroamerykańskiego miała krótko obcięte kręcone włosy, kolczyki w uszach. Nosiła skrojony mundur z kilkoma odznaczeniami.

-Cholera, Merton, on jest świadkiem! Nie możemy tak ludźmi poniewierać...

-To nie człowiek, to współsprawca! Dał schronienie Viktorowi Bride'owi, który spierdolił z naszą forsą! Z forsą mieszkańców, twoją też! I chcesz mi powiedzieć, że nie wytłuczemy z niego prawdy?

-Dosyć! Do mojego gabinetu.

-Jasne! To nie koniec, śmieciu... - Merton szturchnął Hortela i zamknął celę. Gdy znaleźli się w gabimecie komendanta zapytał. - Co jest, El? Chcesz zgrywać dobrą panią komendant? Chcesz mnie zmieszać z błotem? Nie zapominaj, co robiłaś na Wojnie Północnej...

-Nie zapomniałam, wierz mi. Pamiętam też, że to między innymi siedzę tu dzięki tobie... Cholera, gdybym mogła cofnąć czas... nie pozwoliłabym na to.

-Na co? Żebym "porozmawiał" z komendantem Larrym Prottem? Żebym nie przekonał go do ustąpienia ze stanowiska? To wszystko... było skorumpowane, przez takich jak on! Wiesz jak to oczyściłem?

-Nie chcę tego słuchać...

-Ale usłyszysz! Ścigając takich jak ten, którego mamy teraz w celi. Myślisz, że jakim cudem zostałem cholernym detektywem? Dowiadując się prawdy! Z każdego po kolei! Aż miałem cały obraz układanki! Wiedziałem, jak to osiągnąć, wiedziałem, czego chcę... i powiem nawet, że zasłużyłem na więcej!

-Nie masz dzieci...już nie masz... Ale ja mam. I chcę je chronić. I dawać im przykład, na Boga, chcę by to miejsce było przykładem!

-Też tego chcę... czy raczej chciałem... sam cholera już nie wiem. Ale chodzi o słuszną sprawę. Coś się kroi w Edarus Corporation, wszyscy to widzą, wahania na rynku, zmiany cen akcji, polityka firmy... jakby coś miało zaraz... wybuchnąć. A ta korporacja jest sednem naszego dzisiejszego świata, czy tego chcemy czy nie. Niedługo nie będzie moralnych rozterek między naturalną śmiercią, a boską nieśmiertelnością.

-Ale ludzie zawsze będą potworami. Do końca świata... dobrze, trzeba zrobić coś złego, żeby zatriumfowało dobro... choć na chwilę. Zaraz wrócę, sprawdzę, co wie nasz przyjaciel, Stephen Hortel.

Gdy kobieta wyszła, zadzwonił telefon. Nieznany numer.

-Ech... Halo?

-Ej, Merton! Wybacz, długo się nie odzywałem, ale wiedz że tęskniłem... bardzo. Ale miałem swoje sprawy. Swoją drogą, ściągnij aplikację WithYou. Albo naucz się z niej korzystać, stary pryku. Bo nie mogę cię dodać do znajomych... i jest mi z tego powodu przykro. Tyle rzeczy mógłbyś opublikować, tyle zdjęć, na przykład fotkę rozbryzganego mózgu przydupasa tej blondyny co wpadła do Plear River, albo selfie ze starym kumplem Mattem Travis'em... albo obitą gębę Hortela. Tyle możliwości... bym polajkował twoje focie.

-Na pewno ściągnę. I cię dodam. Jakieś jeszcze życzenia? Może buty wyczyścić?

-Nie, nie wychodzę za dużo na powietrze, siedzę w swoim azylu. Butów raczej nie używam... a przynajmniej staram się wszystkie interesy załatwiać przez pośredników.

-Do mnie mówisz osobiście.

-Skąd wiesz? Żartowałem. Bo jesteś wyjątkowy, zawsze byłeś! Od chwili, w której cię zobaczyłem w akcji po raz pierwszy, wiedziałem że to musisz być ty! Że pokażesz St. Culbin prawdziwe oblicze, które pali je do ziemi!

-Czemu wybrałeś mnie?

-Bo cię kocham! Jestem twoim fanem numer jeden, dlatego chcę być twoim nemezis, które w końcu cię obali, jak tylko ty ubijesz zagrożenie wiszące nad miastem, tą katastrofę, przez którą zginą tysiące..!

-Może jakieś szczegóły?

-Oj nie... nie mogę. Ale na razie pomagam ci z własnej woli, niedługo może się to zmienić. Ale na razie mam zabawę! Chcę powiedzieć... chcę Ci pokazać, że jesteśmy tacy sami... że jesteś mordercą. Ciągle wiem o 2055 roku, nie wywietrzało mi z głowy. Ciągle mogę komuś szepnąć słówko. Na twój temat.

-Może to nie będzie konieczne.

-Mam nadzieję. Inaczej zwrócę przeciw tobie wszystkich, których kochasz. Bo mnie nikt nigdy nie kochał! Nikt! Nawet rodzeństwo! Ale go zabiłem, zabiłem jego rozsądek! Zniszczyłem go psychicznie! Siedzi w oddziale dla czubków na Ferd's Island... nawet go nie odwiedziłem.

Może mnie znajdziesz. Dzięki niemu. Ale mam lepszy pomysł. Moja gra dopiero się rozkręca, chcę zamknąć to z przytupem, żebyś nie miał więcej pytań. Będzie miło, zaufaj mi. - Zaśmiał się głęboki zmodulowany głos. - Jeśli zrobisz o co cię poproszę... podam Ci jego imię, brata. Wtedy będzie Ci łatwiej go odnaleźć. Po omacku tego nie zrobisz. Wielu próbowało, ale doprowadziłem ich do szaleństwa, jak biednego...

Merton wstrzymał oddech. Czekał.

-Myślałeś że w przypływie euforii wszystko powiem? Za wcześnie. Teraz powiem, co zrobisz...

Herbert słuchał. Twarz mu się ściągnęła.

-Dobrze. Dajesz słowo?

-Słowo fana. Numer jeden, nie zapominaj.

-Nie zapomniałem. - Warknął detektyw i schował telefon do kieszeni. Wtedy do gabinetu weszła Eliza Morn, dłonie wycierała w chusteczkę, która nasiąkała krwią.

-Stephen jest idiotą, albo geniuszem.

-Skłaniam się ku pierwszej opcji.

-I dobrze, bo to debil. Pozwala ściganemu chować się w klubie i wydawać kasę ma gry, jednocześnie ogranicza pensje swoim ludziom, nic dziwnego, że go wydali. Dostał od Viktora zaliczkę, przyjrzałam jej się. Schowana była... w pewnej szczelinie. Ale najważniejsze ustaliłam - To fałszywki. Wszytskie. Od zawsze. Może jeden z tych idiotów, może Peter, ten wyrostek, ostrzegł bank w zamian za jakąś prowizję, nie wiem... zadzwoniałam do banku i potwierdzili. Tłumaczyli się, że nie chcieli wystraszyć pożyczkobiorców, że mogą dostać fałszywe pieniądze... Ale najważniejsze że kasa jest chroniona. Teraz tylko wystarczy złapać najgorszego złodzieja i równie słabego rewolucjonistę, Viktora Bride'a. Pójdzie siedzieć, jak nic. Raczej nie ma wpływowyc znajomych, słyszałam, że rozbili jego grupę... słuchasz mnie?

-Tak... to super, złapmy drania... Ale muszę wpeirw coś załatwić... dobra? Gdzie jest Nathan?

-Nie wiem... znika i znika... jak tylko się pojawi, taką naganę dostanie... że długo popamięta.

-Ja myślę. Pogadamy jutro? Głowa mnie boli.

-Dobrze. Do zobaczenia, Herbercie. Udało się. Częściowo. Ale to już jakiś krok do oczyszczenia St. Culbin...

-Chyba kroczek... i to niepełny.

-Co tam mamroczesz?

-Że nastał nowy dzień dla naszej policji, pani komendant!

-Tak trzymaj. To leć, załatwiaj sprawy... ja też idę. Posiedzę z dziećmi. W tym fachu, nie wiadomo kiedy się znów z nimi zobaczysz...

-Święte słowa. - Mruknął Merton wychodząc z pokoju.

Gdy Viktor się ocknął, leżał na brudnej kanapie, odrapanej tak, że zewsząd wyłaziła gąbka. Na dywanie mającym więcej dziur niż ser, z pluszakiem na ramionach siedziała mała dziewczynka i patrzyła na Bride'a przestraszonymi oczami.

-Hej mała... jest tatuś... muszę z nim porozmawiać... - wystękał dźwigając się do pozycji siedzącej.

-Dziadek się mną opiekuje. Tatusia nie znam.

-Przykro mi.

-Nie potrzebnie. Dziadek mówił, że to był zły człowiek. Że bił mamusię. A ona uciekła. I umarła.

-Ja... gdzie dziadek?

-Zaraz będzie. Chce Pan coś do picia? Mamy wodę... i wodę.

-To może wodę. Dzięki, mała... jak się nazywasz?

-Lilly.

-A twój misio?

-Max. Jest bardzo mądry, ciągle opowiada mi żarty... o dziadku! Pobawimy się? - Wykrzyknęła dziewczynka podbiegając do Travisa, który właśnie wszedł i przytujając go.

-Może później... muszę pomówić z tym panem. Potem coś zjemy. A potem...

-Się Pobawimy!

-Dobrze. Potem się pobawimy. Ale na razie... - Starszy skinął na Viktora.

- Chodź, pogadamy.

Weszli do obskurnej kuchni z blatem przykręconym do ściany. Kilka brudnych talerzy, opakowań po jedzeniu na wynos, pełny kosz na śmieci, zaduch i czarna od sadzy szybka wychodząca na parking zastawiony autami pamiętających lata dwudzieste.

-Matka tej małej... moja córka, lata temu tu mieszkała, brała udział w rewolucji. Pod twoim dowództwem. Wiem co robiliście tym ludziom. Egzekucje, morderstwa... Ale wiem że była dumna. To mi starczy. Wiem też...

-Co?

-"Gdy twoje oczy zgasną, nastanie pustka, a ja będę sama".

-Ona... Eleonora? Czyli wtedy...

-Przejrzała na oczy. Podczas Wielkiej Czystki. Którą zorganizowaliście. Zniknęła i nigdy nie wróciła. Znalazłem ją i wyjechaliśmy do Kanady. Urodziła. I umarła. Przez ciebie.

-Ja przykro mi...

-A co ja mam powiedzieć?

-Mamy Lilly...

-Tak, mamy. Jest całym moim życiem, od śmierci córki. Wszyscy byli kiedyś młodzi... i głupi. Ty dalej taki jesteś, skoro bawisz się w tą rewolucję... Ale ona jest całym moim światem. Powiedziałem jej, że nie żyjesz, wiesz? Lilly. Nie zna ojca. I wolę, żeby na razie się z tym uporała, aż podnośnie. Dlatego tu przyjechałem. W odpowiedniej chwili chciałem cię znaleźć i przedstawić. Ale los bywa przekorny i spotkaliśmy się wcześniej...

Stary spojrzał na wyświetlacz telefonu.

-Cholera, późno już, a mam jeszcze coś do załatwienia. Zajmiesz się nią trochę? Będę za jakiś czas...

-Dobrze... uważaj na siebie, teściu.

-Mówmy sobie po imieniu. Do zobaczenia, Viktorze.

Gdy Matthew Travis wyszedł ze swojego mieszkania, mężczyzna w ściętym cylindrze i zielonym płaszczu szedł zaśmieconą ulicą dzielnicy Resa, mając na celowniku pistoletu laserowego człowieka tak kochanego, co znienawidzonego przez cały świat. Gdy Ebriam Verter zniknął w zaułku, agent podążył za nim. Jakież było jego zdumienie, gdy odkrył że w uliczce nikogo nie ma.

-Kur... - już miał przekląć, gdy dostał czymś ciężkim w głowę i stracił przytomność.

-Co z nim robimy? - Zapytał Ackley, rosły grubas w masce członka Rady. Maską był dwustronny ekran przylegający do twarzy, po wewnętrznej stronie wyświetlał najważniejsze informacje, godzinę, tętno, a z zewnątrz wyglądał jak strzępki nagłówków z najnowszych gazet i zapikselowane zdjęcia. Wyglądało to co najmniej niepokojąco.

-Ech, Stanley... byłeś dobrym pracownikiem. Zobaczmy co wiesz.

-Zaśmiał się Ebriam i założył swoją maskę. Po chwili nie było po nich żadnego śladu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro