9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Stanley ocknął się ze snu. Przez chwilę nie wiedział gdzie jest, ale gdy ujrzał innych mężczyzn leżących na gołych i poszarpanych materacach, przypomniał sobie wszystko. Ostatnio zabalował, upił się, zaćpał jakimś świństwem i chciał wyrwać kelnerkę... i potem gdy leżał z rozwalonym nosem w błocie, kilku chłopaków w podobnym stanie uniesienia co Stanley, złapało go pod pachy i zaciągnęło do meliny większości szumowin, gdzie kończą ćpuny i degeneraci - do Kotła.

Kocioł znajdował się w Dystrykcie II, powstał na gruzach starej farbiarni, do teraz śmierdzi palonym materiałem i wylanymi barwnikami. Światło jarzeniówek wypalało oczy, a gorąco, od którego to miejsce wzięło nazwę przytłaczało i odbierało dech.

Stanley był młody, urodzony na krótko przed wybuchem Wojny Północnej, mającej miejsce na zamarzniętym oceanie arktycznym. Walki toczyły się chyba o odkryte złoża ropy spoczywające głęboko pod dnem. Stan nigdy nie był dobry z historii, ale wiedział że żadnej ze stron to się nie opłacało, cała ta walka była daremna.

Mężczyzna poprawił brudne proste czarne włosy i zawiązał zielony krawat. Nie pamiętał wiele, ale to mu nie przeszkadzało, przynajmniej na razie. Wytoczył się do uliczki w tym samym momencie gdy rozdzwonił się jego telefon.

- H... Halo?

- Agencie, od doby czekamy na raport! Gdzie jesteś? - rozległ się ostry głos w słuchawce.

- Nie wiem... - mruknął mężczyzna mrużąc oczy przed słońcem.

- Cholera, tego nie ma w protokole - Zafrasowała się kobieta, ale po chwili odzyskała spokój. - Proszę o hasło.

- 15225. Agent Stanley Brenton.

- Uff... dobrze. Więc co się stało?

- Śledziłem cel, ale mnie ogłuszyli... widzę jak przez mgłę, musieli mnie czymś naćpać... Reszta jest poplątana...

- Słyszałeś że Ebriam Verter zniknął i się nie odzywa, nawet do swoich ludzi? Zapanował mały paraliż, akcje na giełdzie St. Culbin latają w górę i w dół, ludzie coś wietrzą. Wybadaj to i znajdź go. Tym bardziej że nie pamiętasz co się działo przez ostatnią dobę. Może sobie przypomnisz. Bez odbioru.

Stanley oparł się o framugę drzwi dawno wyrwanych z zawiasów i rozmyślał gorączkowo. Musiał odkryć, co działo się z nim, gdy stracił przytomność.

Tymczasem Matthew Travis patrzył na twarz Stephena Hortela.

- Wygląda na to, że spędzimy tu chwilę razem - Uśmiechnął się Hortel. - Złamałem nos gdy upadłem. Przez ciebie, debilu. Ja potnę cię tak, że nawet twój kumpel z policji cię nie pozna.

Wydobył ze skarpetki scyzoryk i ruszył na Travisa. Ten wywinął się z uścisku i grzmotnął mężczyznę w zęby.

- Kurwa! - pisnął Stephen i oparł się o kraty. Tymczasem Matt wyrwał mu scyzoryk i wyrzucił do sedesu. Następnie przerzucił oponenta przez ramię tak, że ten potylicą walnął w muszlę klozetową. Rozległo się donośne "Bang" i Hortel przestał się ruszać.

- Stracił przytomność - zawyrokował Erin, po czym mruknął do krótkofalówki:

- Osadzony jest niebezpieczny, zabił współwięźnia, wkraczam!

- Co, do cholery - zdziwił się Matt, cofając się pod ścianę.

Nathan sprawdził puls Hortela, po czym wyciągnął zza paska paralizator.

- Nie żyje. Zabiłeś go.

- Co? Nie... to była samoobrona... Kamery na pewno...

- Akurat przypadkiem nie działają. A ja widzę ciebie i trupa. Do tego jesteś podejrzanym typem z Dystryktu. Co do twojej przeszłości, jeszcze to wybadam, wierz mi...

- Posłuchaj... Nathan, tak? Daj mi porozmawiać z Herbertem...

- Potwierdzam, podejrzany stawia opór! Mamy trupa, panowie - krzyknął Erin do krótkofalówki i wystrzelił z paralizatora. Diody utkwiły w piersi, kopiąc prądem. Po chwili kilku policjantów wynosiło na wpół przytomnego Matthew Travisa z celi do radiowozu. Mijając dopiero co przybyłego Herberta Mertona przystanęli.

- Jezu, Matt! Czemu go...

- Przenosimy? Bo jest niebezpieczny. Zabił kumpla z celi. Trafi do zakładu karnego na Ferd's Island do czasu rozprawy - oznajmił spokojnie Erin pijąc kawę z termosu.

- Nathan...

- Nie skończyłem. Przyjrzę się tej sprawie osobiście, bez twojej pomocy. Wyprowadźcie go!

Gdy policjanci wyprowadzili Matta Travisa, Nathan zagrodził Herbertowi drogę.

- Nie odpuszczę. Już go widziałem. Lata temu. Jako mały chłopiec. Pobił mojego przyjaciela. Nie tylko ty masz prawo do swojej przeszłości, jaką by ona nie była. Wierz mi, nie chciałem się w to pakować, ale skurwiel nie pozostawił w moim koledze kropli krwi. Ja postąpię tak samo. W dupie mam, że było to dwadzieścia parę lat temu. I jeśli wejdziesz mi w drogę...

- To co? Co zrobisz, dzieciaku? Wsadzisz mnie za kratki? - Herbert uniósł ręce w obronnym geście.

- Może. A może nie. Jeszcze nie wiem.

- To się dowiedz. Ja idę do biura. Jakbyś czegoś potrzebował - odparł hardo Merton i wszedł na schody.

Erin wyciągnął telefon i zadzwonił pod jeden z numerów.

- Miałeś rację. Skurwiel coś ukrywa. Ale dowiem się co. Przysięgam na pamięć Eliota Burtona, który zmarł w błocie na ulicach St. Culbin. Oczyszczę to miasto. Raz na zawsze.

Tymczasem Viktor Bride wszedł do swojej kryjówki.

- Hej, Mercury? Wróciłem, dawno mnie nie było, wiem... Ale mamy robotę! Martwa Partia ruszy do ataku - zawołał, ale ucichł gdy ujrzał kilkunastu członków swojej organizacji leżących bez życia na podłodze. Przy barze siedział Mercury Ostock i pił piwo z butelki.

- Hej. Partii już nie ma. To koniec. A ja właśnie zostałem szefem ochrony Croft Enterprise. Spółka Edarus Corporation. Wybacz, czasy się zmieniły.

- Co... Ale jak...

- Albo akceptujesz, albo kula w łeb, proste. Albo umierasz, albo żyjesz dostatnie. I nareszcie mam legalną robotę. Nie miej żalu, już dawno chciałem odejść. Rewolucja w dzisiejszym świecie jest bez sensu. Kto to zmieni? Ty? Wątpię.

- Też tak myślę - odezwał się Maxym Heriah wychodząc zza baru. Dwóch muskularnych mężczyzn o twarzach troglodytów złapało Bride'a pod pachy i przytrzymało. Tymczasem Heriah wykręcił metalowe ramię Viktora i cisnął je do pieca.

- To samo stanie się z twoim mechanikiem - zaśmiał się. - Niech spojrzy na swoje dzieło... z innej perspektywy.

Na pstryknięcie wyprowadzono zza zaplecza Yusufa Pearsona. Staruszek uśmiechnął się do Viktora.

- Daleką drogę przybyłeś, przyjacielu.

- Ty też, ale nie mogę w to uwierzyć... jeśli Verter ma jaja, niech zabije mnie osobiście, słyszysz? - Viktor krzyknął do Maxyma, który bez słowa strzelił Pearsonowi w potylicę i wpakował głowę do płonącego piecyka, gdzie metal z mechanicznej dłoni topił się w najlepsze.

- Pan Verter ma większe zmartwienia niż taki robak jak ty. Mimo to nie chciał cię zabijać. Jeszcze. Doceń to. Wy! - krzyknął na osiłków. - Wywalcie go za drzwi i rozwalcie tą budę. Mdli mnie na sam widok! A ty, Ostock, witaj w firmie. Każę przyszykować ci papiery i uniform. Od teraz jesteśmy wspólnikami...

Więcej Viktor nie słyszał, gdyż trudno odróżnić od siebie słowa, kiedy jesteś kopany w brzuch i wrażliwe części ciała. Gdy odzyskał przytomność, zajrzał do miejsca, które przez wiele lat było miejscem spotkań Rebeliantów Martwej Partii.

Nie było już ani Rebeliantów, ani Martwej Partii.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro