PROLOG

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Adam Bover wysiadł z samochodu, spojrzał w niebo.

- Cholerny smog... za kilka lat nie będzie czym oddychać - kaszlnął kilka razy, po czym przyłożył do ust inhalator.

Miał ponad pięćdziesiąt lat, łysą już głowę skrywał pod krótką czarną peruką, ale wszyscy koledzy i tak wiedzieli swoje. Jajo, jak żartobliwie nazywali go koledzy, schowało inhalator i ruszyło w stronę jednego z najwyższych i najbardziej rozbudowanych budynków w Saint Culbin w Kansas, obiektu Edarus Corporation, czyli jednego z najlepiej urządzonych laboratoriów w USA, a kto wie czy i na świecie. Jak zawsze przywitał go recepcjonista ze smutnym wyrazem twarzy.

- Numer? - zapytał beznamiętnie.

- 001344. Bover, hasło Oregon.

- Zapraszam.

Bramka pisnęła i mężczyzna ruszył korytarzem wyłożonym granatowym dywanem. Mijał kolejne rzędy biur i pomieszczeń służbowych, dotarł do wind. Po drodze spotkał kilku kolegów po fachu, chemików. Jeden z nich, Hiram Abuq, pracował razem z Adamem nad projektem AC-01. Kiwnęli sobie głowami i poczekali na windę. Gdy weszli, Hiram nacisnął guzik oznaczony numerem -4, po czym wrócił do studiowania swoich notatek i wykresów. Gdy przekroczyli próg laboratorium, każdy poszedł do swojego biurka i zagłębił się w swojej pracy. Tak zleciał im poranek, w południe była przerwa obiadowa, następnie praca aż do osiemnastej. I to właśnie o tej godzinie nastąpił przełom.

- Panowie, i oczywiście, panie... - Tu Ebriam Verter spojrzał na grupkę kobiet w uniformach korporacji Edarus. - Dziś, dnia osiemnastego lipca 2035 roku, za pieniądze możnych i wpływowych ludzi, po ponad dekadzie badań, doświadczeń i wyrzeczeń, osiągnęliśmy nasz upragniony cel, cel do którego od zawsze dążymy jako ludzie, jako gatunek! Można rzec, że pokonaliśmy śmierć! A przynajmniej drastycznie ją wydłużyliśmy! Nie na pojedyncze lata, ale na dekady, a jeśli rozwiniemy formułę, to na setki lat! Naprawdę, doceniam wszystko, co zrobiliście, czego dokonaliście jako zespół, jako pracownicy korporacji Edarus... zostaniecie uhonorowani symbolicznym ołowianym medalem, na znak szacunku, respektu, podziwu dla waszej inteligencji...

- Ta... jasne... połowa z tych po tych latach zapomniała co chcieliśmy osiągnąć - pomyślał Adam Bover, patrząc na swojego przełożonego jak ściska dłonie i uśmiecha się do tłumu naukowców. Ebriam Verter miał około trzydziestki, zaczynał jako praktykant, ale dzięki znajomościom i charyzmie błyskawicznie piął się po szczeblach kariery. Warto nadmienić że to on wymyślił i opracował podstawowy wzór, resztą zajęli się technicy i specjaliści z innych dziedzin, osobnych zespołów, więc nie można było odbierać mu jakichkolwiek zasług. - Ale jak ja go nienawidzę, podły lizodup...

Nie on jedyny tak postrzegał osobę Ebriama Vertera, spora część światowej populacji nienawidziła korporacji za ich niehumanitarne metody pracy i eksperymentów... jeśli za niehumanitarne można było uznać związki przyspieszające starość stosowane na świniach, by w ostatniej chwili uratować je niesprawdzoną chemiczną mieszanką...

Wtem z korytarza rozległy się krzyki i ciche trzaski. Do laboratoriu weszło kilkunastu ludzi w kolorach khaki, uniformach, hełmach i kamizelkach kuloodpornych. Każdy z nich trzymał karabin.

- Są do państwa dyspozycji - Uśmiechnął się Ebriam Verter i obejmując dwie z kobiet w uniformach korporacji wyszedł z pomieszczenia. Zapadła cisza. Wszyscy mężczyźni w kitlach i płaszczach lekarskich, wszyscy siedzący i stojący, zajęci i znudzeni, patrzyli w nieprzeniknione czarne okulary ochroniarzy korporacji Edarus i modlili się. Zażarcie.

- To kara. Bogowie nas zabiją, bo odkryliśmy ich największy sekret... życie wieczne... - pisk wydobył się ze ściśniętego gardła Hirama Abuq'a. Jak na komendę wszyscy ochroniarze przypomnieli sobie o robocie, którą mieli wykonać. Podnieśli karabiny, poczekali na rozkaz dowódcy.

- Cel... pal! - krzyknął Maxym Heriah, szef do spraw ochrony i bezpieczeństwa korporacji. Rozległy się serie z karabinów

maszynowych. Jedyne o czym zdążył pomyśleć Adam Bover, nim kula zmiotła mu z głowy perukę, a kolejne przebiły wątrobę, szyję i głowę, szatkując go doszczętnie, to niezapłacone rachunki leżące na stole w jego kuchni i jego brat, który prawdopodobnie posuwa jakąś laskę w domu towarzyskim oddalonym o kilka przecznic dalej. I to były jego ostatnie przemyślenia.

Gdy pół godziny później Ebriam Verter wszedł do pomieszczenia, uśmiechnął się, zero śladów. No może kilka dziur po kulach na ścianach, ale to się szybko wyklepie. Wyjął komórkę i zadzwonił do centrali.

- Tu czysto. Możecie szkolić nowych od zaraz, formuła sama się nie ulepszy. Gdy będą wiedzieć za dużo... Heriah się nimi zajmie. Co? A, tak, tak... już posprzątali. No, dobrze, do zobaczenia.

Odłożył telefon na biurko, po czym wyciągnął z torby jednego z byłych już pracowników plastikowy pojemnik.

- Hmm... z tuńczykiem... - Uśmiechnął się, po czym wgryzł się w kanapkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro