1. „Łówcza jest dzika"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział z dość dokładnymi opisami zwłok.

Przedzieranie się przez krzaki około pierwszej w nocy nie było niczym przyjemnym. Osiadła na trawie, lodowata rosa moczyła nogawki spodni Tosi, a nierówny teren kilka razy brutalnie dał o sobie znać, kiedy weszła w dół i była bardzo bliska spotkania twarzy z wilgotną ziemią. Było też koszmarnie zimno. Dreszcze raz po raz przechodziły po jej kręgosłupie, co jednoznacznie świadczyło o fakcie, że cienka kurtka nie wystarczała, by zapewnić kobiecie dostatecznie dużo ciepła.

W obliczu całej tej sytuacji mimo wszystko udało jej się doszukać chociaż jednego pozytywu. Nareszcie trafiła na kogoś innego niż prokurator Juliusz Grabski. Teraz do zdarzenia zadysponowana została prokuratorka i Węcińska naprawdę cieszyła się z takiego stanu rzeczy. Gdyby jeszcze obok niej szedł ktoś inny niż Sebastian, byłaby już pewnie w siódmym niebie. Niestety, nie mogła mieć wszystkiego, a służbowe powiązanie bardzo skutecznie zmusiło ich do tolerowania swojej obecności. Tosia przekonała się, jak bardzo los bywał przewrotny. Do niedawna przecież cieszyłaby się z towarzystwa Brodzkiego. Teraz było ono dla niej czymś w rodzaju uciążliwego, niemiłosiernie ciężkiego, przyklejonego do pleców głazu.

Pole, które do tej pory mieli po swojej prawej stronie, zostało zastąpione przez ciemny las. Weszli już całkowicie w drzewa. Pomiędzy pniami sączyło się mleczne światło stojącego w pełni księżyca, a wiejący od czasu do czasu delikatny, acz bardzo zimny wiatr skłaniał do szybkiego pokonywania kolejnych coraz bardziej uciążliwych metrów. Przeszli w milczeniu jeszcze dość długi odcinek, nim wreszcie dotarli do rozstaju dróg. Jedna z nich biegła dalej prosto, natomiast druga, będąca już właściwie wąską na jedną osobę ścieżką, skręcała mocno w lewo i schodziła po niewysokim zboczu. Dostanie się do dolinki, w której miało miejsce całe zajście, nie było zadaniem trudnym. Po chwili cała trójka była już na dole, gdzie czekali na nich dzielnicowi z Krzesikowa, technik oraz zgłaszający i jego córka. Przed oczami oprócz nich mieli też niewielki, otynkowany na biało, ogrodzony drewnianym płotem budynek z krzyżem na czerwonym dachu, a także przepływający tuż przed wejściem do tego budynku strumień z przerzuconą przez niego drewnianą kładką. Tylko przez nią dało się dostać na drugą stronę, gdzie obok kapliczki pracował przy zaświeconych lampach technik. Całe otoczenie było dzięki nim jaśniejsze. Także leżące na ziemi ciała.

Tosia nie czekała na to, co zrobi jej partner. Uznała, że ona podejdzie najpierw do Krzyśka, by zdobyć od niego kilka niezbędnych informacji, które prawdopodobnie posiadał.

— Siema, co mamy? — zagadnęła, gdy już znalazła się obok wyższego o głowę policjanta.

Żergowski poprawił szelkę kamizelki taktycznej, obrócił na sznurku latarkę, chwycił ją w dłoń i wreszcie spojrzał na Węcińską.

— Póki co niewiele. Wiemy tylko, kto je znalazł, gdzie leżą, no i widzimy dokładniej te ciała. To chyba najważniejsza rzecz na ten moment. Są paskudnie potraktowane, tylko wyprutych flaków brakuje — stwierdził sucho, jakby mówił o pogodzie. Służba tak właśnie potrafiła zobojętnić człowieka, nie było to niczym nowym, Tosia na własnej skórze się o tym przekonywała. — Zgłaszający jest z córką, oboje obsrani po pachy, ale jakby nie patrzeć, nie dziwię się. Są twoi, my już ich kończymy spisywać, zrobię ci z tego notatkę później.

— Jasne, wielkie dzięki. A gdzie macie Rudolfa? — zapytała, ustawiając się tak, by móc widzieć całe miejsce zdarzenia.

— Nie pytaj mnie o tego kota... — Przewrócił z politowaniem oczami. — Weronika go wzięła w las, pewnie czegoś „szukają" — ostatnie słowo wypowiedział z niemal namacalną kpiną.

Tosia uśmiechnęła się pod nosem, rzuciła jeszcze, że dziękuje za wszystkie informacje, a potem oddaliła się w stronę strumyka. Zgłaszających postanowiła zostawić sobie na później, jako że teraz spisywał ich drugi z umundurowanych policjantów przebywających na miejscu. Ona sama przeszła przez kładkę, później wzdłuż furtki oraz płotka odgradzającego leśną kapliczkę, by ostatecznie przystanąć obok technika. Piotrek bynajmniej nie odpoczywał. Co chwilę robił zdjęcia pod różnymi kątami tak, by później móc wybrać te najlepiej obrazujące dany dowód. Wszystko trzeba było jak najdokładniej udokumentować.

Policjantka przesunęła wzrokiem ze swojego kolegi na ciała, które leżały tuż obok nich, i momentalnie poczuła, jak wszystko, co zjadła tego dnia, podchodzi jej do gardła. Odruch wymiotny był tak silny, że rozważała, czy nie odejść kawałek, by zwrócić treść żołądkową. Jakimś cudem udało jej się jednak opanować własny organizm, toteż przełknęła ślinę, zacisnęła zęby, a potem zabrała się do wstępnych oględzin.

W tym świetle nie miała problemów z dostrzeżeniem nawet najmniejszych szczegółów. W sterylnej bieli lamp blade trupy wyglądały upiornie, ale częścią jej pracy było mierzenie się z tego typu widokami, więc nie mogła się odwrócić i tak po prostu odejść. Musiała tam zostać, udokumentować wszystko jak należy, a dopiero później z czystym sumieniem opuścić miejsce zdarzenia. Przyjrzała się więc najpierw leżącemu bliżej niej ciału. Trup nie miał twarzy — w jej miejscu znajdowały się tylko pogruchotane kości twarzoczaszki i szczęki, cała masa zakrzepniętej krwi oraz tkanka mięśniowa z tłuszczową. Z miejsca, w którym powinno być tych tkanek najwięcej, nie zostało praktycznie nic poza gigantycznymi, obleśnymi mięsnymi robakami, a także larwami much czy os. Mimo dość niskiej temperatury, przeżyły. Więcej, było ich zatrważająco wręcz dużo. Zjechała wzrokiem nieco niżej, rejestrując otwór, który kiedyś zapewne był ustami. Teraz po tkankach osłaniających wnętrze jamy ustnej nie zostało kompletnie nic. Jedynie zęby nieprzejedzone przez robactwo świadczyły o fakcie, że kiedyś znajdowały się tam wargi. Trup był całkowicie nagi, podobnie zresztą do tego drugiego. Gdyby nie charakterystyczna budowa ciała, Tosia nie wiedziałaby, czy ofiarami padli mężczyźni, czy kobiety. Po twarzach nie dało się niczego na pierwszy rzut oka rozróżnić, a długie włosy, które posiadały trupy, mógł mieć każdy, niezależnie od płci.

Korpusy były zachowane całkiem dobrze. Jedynie fakt odciętej lewej dłoni u pierwszej kobiety i prawej u drugiej przeczył tej tezie. Na prawym przedramieniu pierwszego trupa Węcińska mogła dostrzec wyrytą ostrym narzędziem, głęboką ranę, układającą się w literę „K". Zmarszczyła zaskoczona brwi, niemal natychmiast wędrując wzrokiem w to samo miejsce na drugim ciele. Tam również dało się dojrzeć utworzoną w taki sam sposób literę „N".

— Co to wszystko ma znaczyć...? — wymamrotała do siebie.

Z literami wciąż w pamięci przesunęła wzrokiem w dół. Tu znów powrócił do niej odruch wymiotny. Okolice intymne obu kobiet były całkowicie zniszczone. Nie dało się rozróżnić niczego poza krwawą breją. Uda trupów zostały głęboko pożłobione od góry do dołu ostrym narzędziem. Wielkie płaty rozciętych mięśni i tkanki tłuszczowej były konsumowane przez robactwo. Na przedniej części ud obu kobiet dało się zauważyć wyraźny ślad po wbitym precyzyjnie w okolice tętnicy udowej nożu. Od kolan w dół nogi poznaczone były strugami i plamami krwi, a wraz z nimi mniejszymi draśnięciami, otarciami czy siniakami, które najprawdopodobniej były wynikiem transportowania ciał.

Tosia odetchnęła głębiej, na moment odwracając wzrok i spoglądając w ciemne niebo ponad nią. Gdy już nieco stłumiła chęć wymiotowania, powróciła spojrzeniem do trupów. Dopiero teraz, kiedy spojrzała na nie jeszcze raz, zdała sobie sprawę, że wszystkie rany na ciałach były obsypane płatkami czerwonych róż. Zmarszczyła skonsternowana brwi.

— Co tu się, do cholery, odpierdala? — szepnęła zduszonym głosem.

— Zadaję sobie takie same pytanie — mruknął Piotrek, który ni stąd, ni zowąd znalazł się obok niej.

— Znalazłeś coś więcej? — zapytała, korzystając z faktu, że nie miał tymczasowo nic do roboty i mógł z nią przez chwilę porozmawiać.

— Nic, żadnych śladów, dowodów materialnych, jakiegoś portfela czy coś. Totalne zero. Tylko te ciała i płatki róży — odparł.

— Kurwa — zaklęła szpetnie. — Nawet nie ustalimy tożsamości, bo nie mają twarzy i nic przy nich nie znaleźliśmy — dodała.

Cichy trzask ledwie metr dalej skłonił ją do odwrócenia głowy w prawo. Gdy dojrzała zmierzającego w ich stronę Sebastiana, sapnęła ciężko, natychmiastowo kierując wzrok z powrotem na trupy. Aspirant znalazł się obok dosłownie sekundę później i aż wtłoczył więcej powietrza do płuc.

— O kurwa...

— Nooo... — rzucił z krzywym uśmiechem Piotrek. — Też tak zareagowałem, jak je pierwszy raz zobaczyłem. Przyzwyczaisz się, Brodzki.

— Strasznie to wszystko wygląda — mruknął Sebastian.

— No co ty nie powiesz? — odparował coraz bardziej rozbawiony technik. — Lepiej się skup, bo zaraz trzeba będzie z tego kwity spisać — dodał.

— Właśnie — wtrąciła Tosia, pokonując wewnętrzne opory i spoglądając na partnera. — Napisałbyś to? Ja w tym czasie pójdę powiadomić zgłaszającego, że muszą się przejechać z córką na przesłuchanie na posterunek do Krzesikowa, a przy okazji trochę się rozejrzę — wyjaśniła.

— Napiszę — odparł.

Wciąż toczył z nią upartą bitwę na spojrzenia, więc Tosia uznała, że czas najwyższy skapitulować i się wycofać.

— Super, dzięki — rzuciła lakonicznie, a po sekundzie już jej nie było.

Przeskoczyła strumień, gdyż nie za bardzo chciało jej się mijać na kładce z prokuratorką zmierzającą w stronę trupów. Gdy z powodzeniem wylądowała po drugiej stronie, zauważyła, że Weronika i jej pies właśnie wychodzili spomiędzy drzew. Rudolf ciągnął do przodu z nosem przy ziemi, co dawało nadzieję, że złapał jakikolwiek trop. Tosia machnęła dłonią na powitanie przewodniczce, po czym zbliżyła się do osób stojących nieco bardziej w cieniu. Mężczyzna przed nią miał na oko czterdzieści pięć lat, jego córce dała jakieś szesnaście. Oboje byli bladzi i wyraźnie przerażeni. Nie czekała dłużej, wyjęła z kieszeni blachę, pokazując ją zgłaszającym.

— Starsza sierżant Antonina Węcińska, Komenda Powiatowa Policji w Lubaczowie, Wydział Kryminalny — wylegitymowała się, schowała identyfikator i spojrzała na mężczyznę. — Będzie musiał pan z córką pojechać na posterunek w Krzesikowie, gdzie oboje zostaną państwo przesłuchani. Zanim to się jednak stanie, mam kilka orientacyjnych pytań. Może mi pan powiedzieć, kiedy mniej więcej pan przyjechał na miejsce? — zapytała.

— Myślę, że około dwunastej w nocy — odparł mężczyzna.

Tosia zauważyła, że patrzył wszędzie, tylko nie na nią. To skłaniało do podejrzeń.

— Dobrze. O resztę będę dokładniej pytać na przesłuchaniu. Ruszali coś państwo tutaj? Może zauważyliście kogoś podejrzanego, coś poza ciałami was zaniepokoiło?

— Nic nie ruszaliśmy. Nic nas też nie niepokoiło, poza oczywiście samymi zwłokami — odparł lakonicznie.

— Rozumiem. — Tosia na moment przeniosła wzrok na córkę mężczyzny.

Była bardzo ładna, na jej nosie znajdowały się duże okulary, które doskonale współgrały z ładnie zarysowanymi, dużymi oczami. Oddychała nieco ciężej, bardziej przez delikatnie rozchylone, pełne usta niż przez nos. Na ramiona okryte materiałem obszernej, szarej bluzy opadały jej ciemnobrązowe, falowane włosy. Dygotała. Węcińska nie wiedziała, czy ze strachu, zimna, czy może jednego i drugiego. Na ten moment to nie grało żadnej roli.

— Da się wejść do środka kapliczki? — zapytała, zdając sobie sprawę, jak wiele może przynieść jej wizyta w budynku.

— Naturalnie, możemy tam wejść nawet teraz — zadeklarował zgłaszający.

— Na razie się wstrzymajmy i dokończmy rozmowę — odparła stanowczo Tosia. Nie chciała, żeby ktokolwiek z postronnych wchodził do środka. Wolała to zrobić jako policjantka w towarzystwie policjantów. Dla dobra służby i sprawy.— Wchodzili tam państwo przed naszym przyjazdem? — zadała kolejne pytanie.

— Nie — odezwała się po raz pierwszy córka mężczyzny. — Doszliśmy tylko do tego miejsca i dalej już nawet baliśmy się iść, bo zobaczyliśmy te... ciała — wydukała.

Tosia kiwnęła głową ze zrozumieniem.

— A kiedy ostatnio tu państwo byli?

— Jakieś... — zaczęła z zastanowieniem dziewczyna — ...dwa dni temu przyszłam tu z moją kuzynką.

— Wszystko było w normie?

— Tak.

Kryminalna podkreśliła ten fakt dwukrotnie w głowie. Skoro dziewczęta przyszły pod kapliczkę niedawno, to ciała nie mogły leżeć tam dłużej, niż jedną, góra dwie doby, a więc nie miały czasu ulec rozkładowi w tak znacznym stopniu. Musiały zatem być gdzieś wcześniej przechowywane, a dopiero po upływie dłuższego czasu wyrzucono je do lasu. Najbardziej zastanawiała ją kwestia liter wyrytych na przedramionach ofiar. W tej sprawie na myśl przychodziło Tosi tylko jedno, ale bardzo nie chciała tego dopuszczać do siebie, bo oznaczałoby kłopoty większe od wszystkich tych, które miała dotychczas. Mimo usilnych starań, nie mogła uciec od natrętnej jak mucha myśli, nieustannie tłukącej się jej po głowie.

Seryjny zabójca.

***

Zapisując kolejne linijki protokołu oględzin rzeczy, Sebastian czuł rosnący w nim do gigantycznych rozmiarów niepokój. Przez jego głowę przewijały się sylwetki znanych mu wielokrotnych — seryjnych i spontanicznych — morderców. Na tym etapie z powodu braku materiału dowodowego niemożliwym do zidentyfikowania było, czy winien śmierci tych kobiet człowiek był zabójcą seryjnym czy spontanicznym. Na dobrą sprawę, o tym pierwszym nie miał prawa jeszcze nawet mówić, bo za zabójcę seryjnego uznawało się osobę, która zabiła co najmniej trzykrotnie z przerwami zwanymi momentami emocjonalnego wyciszenia. Od zabójcy spontanicznego seryjnego odróżniał fakt istnienia tych właśnie przerw. Spontaniczny ich nie posiadał, działał raz za razem, bez ustanku.

Sebastian sapnął ciężko — mieli dwa oznaczone literami, zmasakrowane ciała. Niemal pewnym było, że mierzyli się z zabójcą wielokrotnym, a to z kolei oznaczało, że sytuacja z trupami najprawdopodobniej będzie się powtarzać. Dali się złapać na to podwójne zabójstwo. Doskonale zdawał sobie sprawę, że od tego momentu sytuacja prawie na pewno będzie się powtarzać, a zabójca właśnie zaczął swoją chorą grę. Grę, w którą nikt z nich nie chciał być uwikłany.

— Zawsze mówiłem, że Łówcza jest dzika. — Z zamyślenia wyrwał go dość wyraźny głos opierającego się o płotek przy kapliczce Krzycha.

Kryminalny uśmiechnął się pod nosem, widząc spojrzenie córki zgłaszającego posłane prosto w stronę dzielnicowego. Mimo że stała kilka metrów dalej, i tak dała radę wyłapać komunikat. I gdyby wzrok mógł zabijać, Żergowski już leżałby trupem, dotrzymując towarzystwa denatkom.

Uśmiech bardzo szybko zszedł jednak Brodzkiemu z twarzy. Niedługo po wypowiedzi jego kolegi, powietrze rozdarło bardzo głośne, przeraźliwe wręcz wycie. Z różnych stron zaraz odpowiedziało mu kilka innych głosów. Na myśl przychodziło tylko jedno — wilki były blisko. Za blisko.

Rudolf pisnął, ciągnąc przewodniczkę za smycz. Weronika przywróciła go do porządku jedną krótką komendą, ale pies siedział przy jej nodze wyraźnie zaniepokojony, z czujnością obserwując otoczenie.

— Pięknie, jeszcze tego nam brakowało — warknął gdzieś znad trupów Piotrek.

— Nie podejdą tutaj, a nawet jeśli, to poważnie się boisz? Jest nas tu siedmioro plus pani prokurator i dwóch cywili. Wilki boją się ludzi. A gdyby faktycznie podeszły, to wciąż sześcioro z nas ma broń i potrafi strzelać — rzucił Krzychu, odbijając się wreszcie od drewnianego płotu.

Sebastian, który skupiał na nim wzrok, przeniósł go teraz na służbową partnerkę wchodzącą przez furtkę na ogrodzony teren, gdzie stała kapliczka. W tamtym momencie nie miał nic lepszego do roboty, więc postanowił pójść za nią. Przeszedł ledwie kilka kroków i już był we wnętrzu kapliczki. Wiało tu chłodem i było niezwykle ciasno, ale zmieścili się na spokojnie we dwójkę. Brodzki włączył latarkę. Snop światła oświetlił betonową posadzkę, co skłoniło Tosię do obrócenia się przez ramię.

— Po co przyszedłeś? Nie miałeś pisać? — rzuciła oschle.

— Chwilowo nie — odparł, nieco skonsternowany takim tonem jej głosu.

— To po co za mną przyszedłeś?

— Pomyślałem, że przyda ci się pomoc, skoro mówiłaś wcześniej, że latarkę zostawiłaś na komendzie. — Wzruszył ramionami.

Roześmiała się kpiąco, niemal cynicznie.

— Doskonale poradzę sobie bez twojej pomocy. Nie chcę litości, niczego od ciebie nie chcę, Sebastian. Po prostu zostaw mnie w spokoju — warknęła, gdy już jej ociekający kpiną śmiech przestał odbijać się od ścian.

— Chciałem pomóc, żeby jak najszybciej stąd jechać. To wszystko — rzucił nieco już zirytowany.

— Tak jak już mówiłam, dam radę sama, a pojedziemy stąd nawet później, jeżeli nie pójdziesz teraz i nie zaczniesz pisać kwitów. Przy okazji zaliczymy burę od naczelnika, że nie dopilnowaliśmy obowiązków, a w takiej sytuacji gniot dla nas będzie gwarantowany. Nie wiem jak ty, ale mnie nie chce się w tym babrać.

Gdy przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, mimowolnie obejrzała się przez ramię. Z zaskoczeniem odkryła, że kucał tuż przy niewielkim ołtarzyku i świecił latarką w jakąś dziurę. Zbeształa się w duchu, że nie zauważyła jej wcześniej.

Podeszła krok bliżej, przechylając się, by zobaczyć coś więcej niż burzę brązowych loków na głowie służbowego partnera. Gdy już udała jej się ta sztuka, dostrzegła gładką taflę wody rozświetlaną przez snop światła z latarki Sebastiana. Na samym dnie leżał rewolwer.

Odsunęła się gwałtownie, biorąc głębszy wdech.

— Kurwa, Tośka, weź zawołaj technika i prokuratorkę, bo chyba mamy problem.

Nie pozostało jej nic innego, jak tylko zastosować się do jego prośby.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro