34. Tożsamość Perły

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W mediach Kordhell — „Murder in my mind".

Kamera została włączona, Maks zaznaczył w protokole fakt nagrywania dźwięku i obrazu z przesłuchania, po czym przeszedł do wpisania swojego stopnia, imienia, nazwiska oraz jednostki do odpowiednich rubryk. Tosia obok niego nerwowo machała nogą to w lewo, to w prawo, najwyraźniej w ten sposób próbując zredukować stres przed rozmową. Uśmiechnął się w jej stronę pokrzepiająco, kiedy złapała z nim kontakt wzrokowy. Odpowiedziała na ten gest jedynie ciężkim westchnieniem. Trudno było jej pozbierać myśli. Nie mogła dać plamy podczas tego przesłuchania, bo to właśnie ono było najważniejszym prowadzonym w całym toku śledztwa. Ciężar tej świadomości był nie do zniesienia.

To na jej barkach spoczywały przecież oczekiwania przełożonych czy nawet członków grupy operacyjnej.

Poczuła szaleńczy rytm serca w sekundzie, kiedy drzwi do pokoju delikatnie skrzypnęły, a do środka wprowadzono zabójcę. Widziała go w dobrym świetle po raz pierwszy. Nie pamiętała twarzy mężczyzny z zatrzymania. Wtedy jej myśli skupione były na kimś zupełnie innym.

Teraz, kiedy światło dokładnie oświetlało całe jego oblicze, Tosia dostrzegła, jak potężny był. Wysoki na co najmniej dwa metry i wzorcowo wręcz umięśniony budził grozę. Uznała w duchu, że bez problemu dałby radę zgnieść ją jak robaka. Nie dziwiła się przy tym Sebastianowi, który nie dał rady wydostać się spod tak ogromnego ciała. Gdy podniosła wzrok na twarz mężczyzny, wciągnęła nieco więcej powietrza. Była niemal przekonana, że gdzieś go już wcześniej widziała. Wąskie usta zaciśnięte w kreskę, ciemne oczy przysłonione obłędem, kruczoczarne włosy i zapadnięte policzki w zestawie z ciemnymi worami pod dolną powieką przyprawiały o dreszcz, ale jednocześnie coraz bardziej uświadamiały Węcińskiej, że miała z nim już kiedyś do czynienia. Usilnie zastanawiała się, kiedy i gdzie, ale te rozmyślania bardzo szybko przerwał jego obłąkańczy śmiech.

Gdy tylko prewencjusz posadził go na krześle, zabójca odchylił się na oparcie, wyrzucił głowę do tyłu i w tej pozycji przez dłuższą chwilę pozostał. Całe jego ciało trzęsło się od nieustannego chichotu. Kiedy wreszcie powrócił wzrokiem do policjantów, uśmiechnął się delikatnie.

Ten uśmiech był jednak inny od wszystkich, jakie Tosia kiedykolwiek widziała. Ziało z niego szaleństwo oraz dziwna ekstaza. Węcińska wzdrygnęła się mimowolnie, gdy zabójca spojrzał jej w oczy. Wzrok był nawet gorszy od uśmiechu. To tam dostrzegła śmierć w najczystszej jej postaci. Krystaliczną, niczym nieprzysłoniętą śmierć.

Charakterystyczne kliknięcie domykających się za funkcjonariuszem patrolu drzwi pozwoliło jej nieco otrzeźwieć. Z wysiłkiem przełknęła stojącą w gardle gulę, nabrała więcej powietrza w płuca i otworzyła przed mężczyzną legitymację.

— Starsza sierżant Antonina Węcińska. Wydział...

— Kryminalny Komendy Powiatowej Policji w Lubaczowie — gwałtownie wszedł jej w słowo zabójca.

Przez sekundę była przekonana, że zemdleje. Dopiero później uświadomiła sobie, że przecież legitymowała się leśnikom, którzy znaleźli ostatniego trupa. Zabójca przebywał wtedy najpewniej w szopce, gdzie leżało ciało. Mógł usłyszeć jej słowa.

Poderwała głowę, patrząc z niemal namacalną nienawiścią w oczy mężczyzny. To on był tego wszystkiego winien, a ona miała wymierzyć mu sprawiedliwość za czyny, których się dopuścił.

— Jest pan przesłuchiwany w charakterze podejrzanego o wielokrotne popełnienie przestępstwa z artykułu sto czterdzieści osiem kodeksu karnego, to jest umyślnego zabójstwa. Jako podejrzanemu przysługują panu następujące uprawnienia...

Nie zdążyła nawet dokończyć zdania. Zabójca wbił bezmyślne spojrzenie w sufit, zaczynając wystukiwać butem sobie tylko znany rytm. Po chwili ściany pokoju przesłuchań wypełniły się cicho nuconą melodią „Knockin' On Heaven's Door". Tosia nie zraziła się tą niesubordynacją podejrzanego. Cierpliwie pouczyła go o wszystkim, co musiał wiedzieć, wstrzymując się jednak na razie z podaniem pouczeń do podpisania. Czuła, że nie był w zbyt dobrym stanie do wykonania tej czynności.

— Piski są rozkoszne...

Gardłowy głos dał jej do zrozumienia, że wcale się nie myliła.

— Kiedy krzyczą, błagają o litość, o życie. Kiedy płaczą. Ich cierpienie jest rozkoszne... Ich ból i płacz to mój nowy hymn. Zemsta jest słodka, ale o ileż słodsze są widoki ich oszpeconych twarzy, ich cierpienia, gdy cierpią tak, jak cierpiałaś ty, kochanie... Ich śmierć była twoją zapłatą. Jego śmierć zwieńczeniem. Zabiłem go zgodnie z przeznaczeniem, Perło — wyszeptał dobitnie, unosząc głowę, by móc spojrzeć prosto w oczy siedzącej przed nim policjantki. — Zabiłem go, słyszysz? — powtórzył. — A teraz proszę, otwórz mi bramy nieba. Chcę już do ciebie dołączyć, nie zostawiaj mnie tu samego...

Głos odezwał się w jego głowie rozdrobiony na tysiące — nie — miliardy innych kawałków. Wibrowały one w powietrzu przyjemnymi tonami, które nie zlewały się w całość, a oddzielały od siebie, tworząc jednak idealną, zrównoważoną harmonię. Poczuł się lekki, jakby puściły kajdanki, którymi został skuty.

Głos wołał go, śpiewał radośnie, przyciągając do siebie. Nigdy jeszcze nie słyszał głosu tak blisko, że mógł poczuć zapach, którego nie czuł od sześciu lat, rozpoznać powiew powietrza i kierunek, z którego napłynął.

Poczuł delikatny dotyk na ramieniu. Wzdrygnął się, oglądając nerwowym ruchem za plecy. Nic nie zobaczył, jednak wiedział, że gdzieś tu jest. Kajdanki zadźwięczały w zderzeniu z metalową częścią krzesła, do którego był przykuty, kiedy próbował obrócić się jak najmocniej, by móc uchwycić ją wzrokiem.

Powiedz im, powiedz im, powiedz im...

Powiedz!

Jak wielkiej krzywdy doznałam.

Opowiedz im!

— Powiem, tylko pokaż się, chcę cię zobaczyć! — krzyknął rozpaczliwie, wodząc błędnym spojrzeniem po ścianach pokoju. — Perło!

Tosia obserwowała całą sytuację z coraz głębszym niepokojem. Zastanawiała się, czy biegły sądowy na pewno był trzeźwy, kiedy orzekał o zdolności tego mężczyzny do bycia przesłuchiwanym. To, co wyprawiał człowiek przed nią, było przerażające. Przebywał gdzieś między światami, w swoim własnym wymiarze, w którym, jak się zdawało, był ktoś jeszcze. Jej zadaniem było poznać tożsamość tej drugiej osoby. Tożsamość Perły.

— D-dobrze — wyjąkał tymczasem mężczyzna. Jego pełne szaleństwa spojrzenie zawisło w powietrzu gdzieś pośrodku pokoju. — Pierwsza miała na imię Karolina, numerek dziewiętnasty w dzienniku, druga miała na imię Natalia, numerek trzeci w dzienniku, trzecia miała na imię Olga, numerek szesnasty w dzienniku...

Węcińska spojrzała zaskoczona na Maksa, który jedynie wzruszył ramionami i wrócił do protokołowania słów zabójcy.

— Czwarta miała na imię Celina, numerek piętnasty w dzienniku, piąta miała na imię Kinga, numerek pierwszy w dzienniku, szósta miała na imię Iga, numerek ósmy w dzienniku, siódma miała na imię Nadia, numerek drugi w dzienniku...

Chwilę później wymienił wszystkie imiona oraz numerki osób z licealnej klasy Agnieszki Roc. Teoria Tosi właśnie została całkowicie potwierdzona. Pierwsze litery wypowiedzianych przez zabójcę w odpowiedniej kolejności imion układały się w tytuł ballady „Knockin' On Heaven's Door".

— D-dwadzieścia jeden różyczek do bukietu... Dwadzieścia jeden...

— A gdzie dwudziesta pierwsza? — zdecydowała się wtrącić kryminalna. — Wymieniłeś tylko dwadzieścia... — dodała sprytnie.

— Dwudziesta pierwsza to Agnieszka, numerek dwudziesty w dzienniku. Jej A-Agnieszka. Pierwsza różyczka do bukietu... — wymamrotał.

Tosia uśmiechnęła się niemal niezauważalnie. Wszystko szło zgodnie z planem.

— Piękny bukiet — mruknęła. — Dla kogo?

— D-dla Perły...

— Perły?

— Dla Perły. Jest jeszcze on... — wyszeptał z nienawiścią.

Przed oczami stanęły mu obrazy pamiętnej nocy. Był w ukryciu, ale widział. Widział jego rozpacz i przerażenie. Wtedy dokonał zemsty połowicznie. Zwieńczył dzieło przed pięcioma dniami. Zabił Sebastiana Brodzkiego.

— Najpierw szukałem, aż nie znalazłem. Potem czekałem, aż nie nadeszła pora. Gdy nadeszła pora, zemściłem się. Zemsta smakowała za każdym razem inaczej. Wiesz... — Spojrzał prosto w bursztynowe oczy Tosi. Choć była przerażona, dzielnie utrzymała pokerową minę. Nie mogła teraz pokazać słabości. — ...krew jest metaliczna, ale ma inne smaki... Niektóra była bardziej słona. Lepsza. Tylko jego krwi nie zasmakowałem, ale to przecież nieistotne. Zabiłem go, prawda? Jego już tu nie ma. — Wciąż uporczywie patrzył jej w oczy, jakby to stamtąd przemawiała do niego tajemnicza Perła.

Kryminalna z wysiłkiem przełknęła ślinę, nim zdecydowała się na odpowiedź.

— Nie ma — przyznała wreszcie stanowczo.

— Nie ma! — Wybuchnął obłąkańczym śmiechem. — Nie ma! Zabiłem go! Owinę nim mój bukiet! Mam dla niej pacynkę, mam mój bukiet róż i wstążkę. Zaniosę je do ciebie, Perło! Zaniosę ci pacynkę, bukiet róż i wstążkę! — Odwrócił wzrok od Tosi, na powrót wbijając go w sufit. — Pacynkę, bukiet róż i wstążkę!

Głos zachichotał cicho w jego głowie, zlewając miliard tonów w jeden. Szum ustał, zapanowała niemal idealna harmonia.

Dziękuję! Pacynka, bukiet róż i wstążka! Pacynka, bukiet i wstążka! Dziękuję, tatusiu!

Oczy zaszły mu łzami, kilka nawet popłynęło po policzkach, ale zaraz otarł je szybkim, nerwowym ruchem.

— Nie ma za co, Perło — szepnął. — Nie ma za co...

Tosia poruszyła się niespokojnie na krześle, obracając w rękach długopis. Napięcie rosło, a jej wciąż coś umykało, jakiś istotny szczegół...

Jeden jego gest wystarczył, by uświadomiła sobie, co stale tańczyło gdzieś na skraju jej świadomości. Kiedy powoli oblizał usta, zdała sobie sprawę, kim tak naprawdę był.

Roman Woźniak. Jeden z najlepszych lubaczowskich chirurgów, znany na całą Polskę ze swojej piekielnej precyzji i nierzadko brawurowych, ryzykownych operacji, które kończyły się nieprawdopodobnymi sukcesami. Ilekroć widywała go na szpitalnych korytarzach, zawsze dokładnie w ten sam sposób nerwowo oblizywał wargi, robiąc to chyba nie do końca świadomie.

Była tak zaskoczona swoim odkryciem, że nie dostrzegła kolejnego, niezwykle istotnego szczegółu. Nazwisko Woźniak było jedynym wykreślonym z listy uczniów biol-chemu, którą sprawdzali z Sebastianem kilka dni temu.

— Mam pacynkę, bukiet róż i wstążkę! Mam pacynkę... bukiet róż... wstążkę... — wymamrotał zabójca, by po chwili oprzeć się o niewygodne krzesło i spojrzeć na okienną szybę, gdzie dostrzegł jaśniejącą szczęściem twarz.

Perła nie była już smutna, jej oczy nie były puste. Teraz promieniała, jak za każdym razem, gdy zabierał ją w rodzinne strony. Gdy zabierał ją na Łówczę.

— Po co były ci wszystkie różyczki?

Z amoku wyrwało go pytanie policjantki.

— Chciałem zrobić bukiet... Bukiet dla Perły...

— A kim jest Perła?

— Perła to Sandra — szepnął. — Moja mała, kochana Sandra, moja najpiękniejsza Perła.

— Dlaczego chciałeś dać bukiet Sandrze? — zadała kolejne pytanie.

— Sandra miała mieć z niego nagrodę za to, że była dzielna. To nagroda... Nagroda dla mojej Perły — odpowiedział ciężkim, dyszącym głosem.

Sandra w oknie wciąż śmiała się do niego promiennie, jakby próbowała dodać mu otuchy w tym trudnym czasie. Gdy tak na nią patrzył, zaczynał wierzyć, że niebawem jeszcze się spotkają.

— Za co nagroda?

— Za... — Przymknął oczy. — Za to, że walczyła...

— O co walczyła? Z kim?

— Ona chciała t-tylko trochę miłości, o-ona byłaby dla niego dobra... Nie jej Agnieszka, ona... Ona go naprawdę kochała...

— Kogo?

Tosia zadała to pytanie tylko dla pewności. Powoli łączyła wszystkie elementy rozsypanej układanki w całość. Osoba, o której teraz wspominał Woźniak, nie mogła być nikim innym jak tylko Sebastianem.

— Wstążkę...

— Czy wstążka to ten, którego... — przerwała, uświadamiając sobie, co jest zmuszona powiedzieć. Nie chciała, by to była prawda, jednak tym razem musiała poświęcić się i wypowiedzieć to jedno słowo dla dobra sprawy. Wiedziała, że służbowy partner nie miałby jej tego za złe. — Czy wstążka to ten, którego zabiłeś jako ostatniego? — rzuciła wreszcie z wysiłkiem.

— Tak... Wstążką jest Sebastian Brodzki. J-jej Seba...

***

Tosia wychodziła z przesłuchania okropnie zmęczona, zarówno psychicznie, jak i fizycznie.

Mimo to była z siebie dumna. Zdobyła wszystko to, czego chciała i potrzebowała. Po pierwsze, otrzymała udokumentowane na nagraniu, niepodważalne słowa potwierdzające, że to właśnie Woźniak był odpowiedzialny za wszystkie zabójstwa. Po drugie, przyznał się do ataku na Brodzkiego, co było ogromnym ułatwieniem w sprawie o napaść na funkcjonariusza, którą już wszczęła komenda powiatowa. Po trzecie i ostatnie, wszystko to, czego nie mogli razem z członkami grupy operacyjnej rozpracować od miesięcy, tego wieczora zostało wyjaśnione. Pozostawało dowiedzieć się jedynie, kim była Sandra.

Głowa pękała kobiecie od nadmiaru myśli, kiedy szła obok Maksa, w całkowitym milczeniu oddając się analizie dopiero co zakończonego przesłuchania. Dotarli w ten sposób do pokoju, a gdy tylko otworzyli drzwi, spadł na nich grad pytań.

Tosia zdążyła tylko przysiąść na swoim stanowisku i zaraz zabrała się za streszczenie Lechowi oraz Gabi przebiegu całej rozmowy, Zieliński natomiast chwycił w dłoń telefon. Podszedł do okna, oparł się o parapet i sprawnie wybrał odpowiedni numer. Żołądek podszedł mu niemal do gardła, gdy już po pierwszym sygnale usłyszał powitanie Zuzi.

— Ciebie też dobrze słyszeć — mruknął w odpowiedzi. — Coś się zmieniło z Brodzkim?

— Umarł i nie żyje! — W słuchawce usłyszał po chwili radosny głos Sebastiana.

Odetchnął z ulgą, a na jego ustach zawitał szeroki uśmiech.

— Masz szczęście, księżniczko. Narobiłeś wszystkim stracha — powiedział, czując na sobie trzy świdrujące spojrzenia.

Wszelkie rozmowy w pokoju nagle ucichły. Cała trójka współpracowników wyczekująco wpatrywała się w policjanta z Rzeszowa, któremu coraz bardziej chciało się śmiać.

— Od tego tutaj jestem — skwitował dumnie Sebastian.

Maks prychnął pod nosem ironicznie.

— Jesteś to ty idiotą, Brodzki. Jak można dać się pchnąć nożem jakiemuś przypadkowemu typowi? — rzucił złośliwie, na co tym razem to Brodzki prychnął z oburzeniem.

— Do kurwy nędzy, siadł na mnie dwumetrowy gość ważący ze sto dwadzieścia kilo — burknął rozeźlony. — Jak niby miałem spod niego wyjść?!

Zieliński roześmiał się szczerze.

— Już się tak nie denerwuj księżniczko...

— To ty mnie denerwujesz — odparł krótko jego przyjaciel. — Dobra, Maks. Pogadamy, jak się zobaczymy. Jest w pokoju Tosia? — zapytał po krótkiej chwili.

— Jest.

— Świetnie.

Połączenie urwało się błyskawicznie. Zieliński z cichym śmiechem odsunął telefon od ucha i zaraz został zasypany masą pytań, przez które przedarł się jeden, bardzo charakterystyczny dźwięk — dzwonek telefonu Tosi. Uciszył Gabi oraz Lecha ruchem ręki, patrząc wyczekująco na Węcińską, która podniosła urządzenie i dłuższą chwilę przypatrywała mu się bez słowa.

— Odbierz! — krzyknął niemal równocześnie z Gabrysią.

Spojrzeli na siebie, po czym wybuchli śmiechem. Tosia tymczasem wreszcie odebrała telefon, przykładając go do ucha.

— Cześć, żółtodziobie...

Pokręciła na boki głową, zakrywając oczy dłonią. Na jej ustach zagościł szczery, pełen ulgi uśmiech, kiedy raz po raz brała coraz szybsze wdechy. Wreszcie dotarła do niej świadomość, że Sebastian żył i właśnie z nią rozmawiał. Jego głos w słuchawce był niemal surrealistyczny. Roześmiała się cicho pod nosem, próbując hamować łzy.

— Nie strasz mnie tak więcej, błagam — szepnęła, na co tym razem on parsknął śmiechem.

— Postaram się, Tosia. Nie dam ci gwarancji, że jakiś psychol nie zechce na mnie znowu skoczyć z nożem, ale mimo wszystko się postaram — odparł. — Ej, no. Nie mów, że ta zimna jak lód Tośka właśnie płacze na służbie... — dodał zadziornie, kiedy usłyszał jej delikatne pociąganie nosem.

— Spierdalaj, Sebastian — burknęła, czym rozbawiła wszystkich pozostałych członków grupy operacyjnej.

— Widzisz, wszyscy się z ciebie śmieją — pociągnął ich słowną przepychankę dalej.

Węcińska przewróciła oczami, ale dało się wyraźnie zauważyć, że wymiana zdań i ją bawiła.

— Zrobię ci coś, jak się zobaczymy — rzuciła, markując urażenie.

Westchnął lekceważąco.

— Strasznie się boję... — zironizował, na co parsknęła śmiechem. — Tak na poważnie — podjął po chwili — to naprawdę chciałbym cię tu już zobaczyć.

Poczuła zdradzieckie ciepło na policzkach, kiedy wypowiadał te słowa, ale nie dała się zwieść. Dopóki nie mógł zobaczyć jej rumieńców, była na wygranej pozycji.

— Możliwe, że ja ciebie też chciałabym zobaczyć — bąknęła dyplomatycznie.

— Możliwe?

— Mhm — przytaknęła z uśmiechem na ustach.

— Jesteś okrutna...

— Oj, Seba, bo to zła kobieta była — zacytowała znaną im doskonale kwestię z filmu „Psy".

Roześmiał się. Musiała przyznać, że miał niesamowicie zaraźliwy śmiech. Przez pięć dni nie miała okazji usłyszeć ani tego, ani jego głosu, przez co teraz doceniała każdą sekundę rozmowy. W głębi serca nie chciała, żeby się kończyła.

— Absolutnie wyjątkowa i na pewno nie zła, ale o tym pogadamy osobiście. Jak tam przesłuchanie, żółtodziobie? Dałaś sobie radę bez niezastąpionego służbowego partnera? — zapytał prowokacyjnie.

— Poradziłam sobie doskonale sama, jak zawsze. Mamy bardzo obszerne zeznania. Przyznał się, że ten atak był wymierzony bezpośrednio w ciebie. Masz już załatwione przesłuchanie z prokurator... — rozpoczęła wykładanie mu wszystkiego, co wyniosła z przesłuchania.

***

Tamten wieczór był wyjątkowy dla wszystkich. Podczas gdy jedni płakali ze szczęścia, drudzy płakali z rozpaczy. Gdy ktoś przeżywał największą ulgę, jakiej mógł doświadczyć w życiu, ktoś inny zwijał się w amoku i szaleństwie na posadzce celi aresztu śledczego. Gdy ktoś mógł latać na skrzydłach szczęścia, ktoś inny spadał w najciemniejsze otchłanie.

Głos zamilkł. To bolało najbardziej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro