21. Cisza

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na komendzie Tosia stawiła się punktualnie piętnaście minut przed dwudziestą. Szybko przeszła przez odprawę, a potem udała się do pokoju, by tam poczekać na służbowego partnera. Podejrzanie długo nie było go widać, co było niepodobne do Brodzkiego, bowiem to zawsze on z ich dwójki był tym punktualniejszym. Jej zdziwienie nie mogło być większe, gdy partner pojawił się w drzwiach dziesięć minut po czasie.

— Ktoś tu się spóźnił... — przedrzeźniła jego głos, naśladując słowa, którymi zazwyczaj witał ją, gdy to ona przychodziła za późno.

Sebastian posłał jej pobłażliwe spojrzenie w zestawie z krzywym uśmiechem.

— Odezwała się ta, co zawsze jest punktualnie — odparował, zebrał z biurka kluczyki do samochodu, po czym na powrót znalazł się przy drzwiach i obrzucił Tosię wzrokiem. — Gotowa?

— Gotowa — burknęła, wciąż jeszcze trochę markując urażony ton głosu.

Roześmiał się na to pod nosem, przepuścił ją w przejściu, potem sam wyszedł i ostatecznie oboje znaleźli się na korytarzu. Niewiele zajęło im pokonanie drogi do samochodu, a gdy już siedzieli razem w skodzie, Węcińska postanowiła jakkolwiek przerwać panującą między nimi ciszę.

— Nie zdarza ci się przychodzić po czasie — mruknęła zaczepnie, badając grunt, po jakim stąpała.

— Czasem się zdarza, jak zresztą każdemu. — Wzruszył ramionami.

— Tobie zdecydowanie radykalnie rzadko — pociągnęła temat dalej, czym delikatnie go rozbawiła, bo dobrze zdawał sobie sprawę od samego początku tej rozmowy, do czego Węcińska piła.

— Ciekawość cię zżera, co, Tośka? — zagadnął, a na jego ustach zawitał cwaniacki uśmieszek.

Jego partnerka prychnęła pod nosem i przewróciła oczami, ale nie mógł tego zobaczyć, bo skupiał wzrok na drodze przed nimi. Musiał przyznać, że wieczór był bardzo ładny. Wielka pomarańczowa tarcza słońca powoli chowała się za dachami okolicznych budynków, tańcząc po dachówkach i blachach ostatnimi promieniami, niebo przybrało całą gamę odcieni różnorakich kolorów, nie było na nim ani jednej chmury i jedynie od czasu do czasu widnokrąg przeciął lecący gdzieś ptak. Na ulicy również nie panował ruch, można wręcz było stwierdzić, że miasto zamarło.

— Ani trochę — fuknęła Węcińska.

— Mhm, jasne — stwierdził ironicznie, ponownie delikatnie uśmiechając się pod nosem. — Robiłem za niańkę dla dziecka i miałem do osiemnastej być wolny, żeby się ogarnąć do roboty, ale coś nie wyszło, więc przeciągnęło mi się prawie do dziewiętnastej trzydzieści. I nie zrobiłem nawet bezstrzałówki — westchnął, odbijając lekko w lewo na zakręcie.

Tosia przez moment jedynie milczała zszokowana, nie wiedząc kompletnie, co miałaby mu odpowiedzieć. Nigdy nie spodziewała się, że Brodzki miałby dziecko, zresztą on sam też nigdy o tym nie wspominał. Na myśl przyszła jej jeszcze opcja jakiegoś bratanka lub siostrzeńca, ale to ta pierwsza nie dawała jej spokoju.

Przełknęła wreszcie gulę skołowania w gardle.

— Ty... Masz dziecko? — wydusiła powoli, czując palący wstyd na policzkach. Nie znosiła zadawać takich niewygodnych pytań. Ba, nawet nie chciała, ale nic innego w tamtym momencie nie przychodziło jej do głowy.

Sebastian w odpowiedzi roześmiał się beztrosko, posyłając jej bardzo krótkie spojrzenie.

— Ja nie, moja siostra tak — wyjaśnił spokojnie, na co Tosia ze świstem wypuściła wstrzymywane dotychczas powietrze.

— Okej, moje pytanie było głupie — przyznała.

Brodzki przewrócił oczami, wzdychając przy tym ciężko.

— Nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi.

— Dobra, więc to pytanie było lekko krępujące — zreflektowała się, wywołując tym samym na jego twarzy uśmiech.

— Zależy, dla kogo. Bo dla mnie na przykład nie — stwierdził obojętnie.

— Poddaję się — sapnęła w końcu. — Nie wiem, jakie było, ale na następny raz lepiej precyzuj wypowiedzi, Seba — burknęła jeszcze.

Parsknął śmiechem, ale ostatecznie zgodził się na takie rozwiązanie.

Resztę drogi do Krzesikowa pokonali w naprawdę świetnej atmosferze i żadne z nich nie mogło temu zaprzeczyć.

***

Jerzy Fus rozsiadł się wygodnie w eleganckim fotelu stojącym w jego salonie. Drewno w kominku znów trzaskało trawione płomieniem, który rzucał na wszystko wokół swoje delikatne światło i wydłużał cienie.

Niedaleko niego miejsce zajął ktoś, komu jako jedynemu tak naprawdę ufał, choć również nie do końca. Fus był bowiem człowiekiem nad wyraz podejrzliwym, uważnym oraz, wbrew pozorom, ostrożnym. Lubił podejmować ryzyko, ale lubił je podejmować dopiero po upewnieniu się, czy będzie opłacalne. Do tego właśnie służyła mu ostrożność. Do rozpoznania.

— Dzwonienie do mnie o ósmej rano nie jest dobrym pomysłem — wychrypiał mężczyzna obok niego.

Jerzy przeniósł spojrzenie na swojego kompana, który siedział teraz skąpany w mroku, którego nie był w stanie rozświetlić nawet jasny płomień z kominka.

— To było pilne — odparł powoli, sięgając po butelkę stojącą pod stolikiem, by już po chwili napełnić dwie szklaneczki bursztynowym alkoholem. Wziął jedyną z nich do ręki, oparł się wygodniej o fotel, założył nogę o nogę, po czym z niekrytym zachwytem i niemal nabożną czcią skosztował alkoholu. Trunek przyjemnie rozgrzał jego przełyk, co prezes przyjął jako dobry omen. — Nie wiem, szczerze mówiąc, co mam robić — zaczął z wolna.

— Zależy, co chcesz zrobić — skwitował jego towarzysz, również biorąc swoje naczynie w dłoń.

— Od jakiegoś czasu zależy mi tylko na jednym — prychnął Fus gorzko. — Żeby to jebane śledztwo się w końcu skończyło — warknął, przybierając znacznie surowszy ton niż jeszcze chwilę wcześniej.

— Ponoć mieli zrobić jakieś postępy...

— Mieli, nawet coś znaleźli, ale gówno im to dało — sarknął Jerzy w odpowiedzi. — Coraz bardziej myślę, czy by ich po prostu od tego nie odsunąć, a potem nie zablokować im wszystkich dróg dalszego rozwoju — dodał.

— Najpierw pomyśl, co ci to da i czy osiągniesz przez to swój cel — rzucił trzeźwo jego kompan. — Dopiero potem możesz działać. Nie martw się o stratę stołka, twoja kadencja jeszcze trwa, a póki trwa, możesz robić, co chcesz, bylebyś robił to umiejętnie i po cichu — mruknął, upijając łyk szkockiej.

— Wszystko dotychczas tak robiłem — bąknął prezes Niepodległej.

— Utrzymaj tendencję. W czym ty masz jeszcze problem?

Jerzy Fus nieco mocniej zacisnął wolną rękę na oparciu fotela.

— W braku, kurwa, postępów i tym, że ten skurwiel, kimkolwiek jest, dalej lata wolno. W tym mam problem — wysyczał przez zaciśnięte zęby, czując trzęsący nim gniew. — Ciebie już dawno nie ma w tym świecie, więc nie zrozumiesz — dodał wściekle.

— Byłem prawie trzydzieści lat temu. Wtedy dopiero działy się grube akcje. Teraz umarł ci jeden człowiek, a ty nawet z tym nie umiesz sobie poradzić — stwierdził obojętnie drugi z nich. — Powiem ci jedno. Chcesz dalej stać przy korycie, to zacznij coś działać. To moja jedyna rada na dzisiaj — powiedział, czym wywołał na twarzy prezesa wyraz ewidentnego zafrasowania.

— Myślisz, że strącenie ich ze świecznika to dobry pomysł? — zapytał już nieco spokojniejszym głosem.

— Jedynym złym pomysłem w twojej sytuacji jest bycie uczciwym — odparł filozoficznie jego towarzysz. — Tylko strąć ich tak z tego świecznika, żebyś sobie nie narobił jeszcze większego bagna, niż masz, Fus. Ostrożność jest tu wysoce wskazana, bo jak wybuchnie ci afera w tym stylu, jak ktoś się zorientuje, o co poszło, to będziesz miał gorąco pod dupą i zginiesz — poradził, czym wywołał na twarzy towarzysza szyderczy uśmiech godny największego potwora.

I Jerzy Fus znów musiał przyznać, że naprawdę był potworem. Miał tylko pieniądze i władzę. A póki te dwie rzeczy posiadał, mógł zachować spokój swego zgnitego ducha.

— Dam im dwadzieścia cztery godziny. Jeśli nic nie znajdą, podejmę odpowiednie kroki.

***

Węcińska nawet się nie spostrzegła, kiedy wjechali do Lubaczowa. Rozmowa układała im się jak nigdy, mieli mnóstwo wspólnych tematów, nie tylko tych służbowych, śmiali się wygłupiali i na moment udało im się zapomnieć o śledztwie, a przynajmniej takie wrażenie odniosła policjantka. W pewnej chwili stwierdziła nawet, że ta droga mogłaby trwać jeszcze odrobinę dłużej, jednak nie było takiej możliwości, toteż po kilku następnych sekundach Tosia już wysiadała z czarnej skody, kierując kroki w stronę ogrodzenia dość nowoczesnego, bardzo zadbanego domu. Sebastian dołączył do niej już chwilę później, a gdy oboje zatrzymali się przed furtką, zdołali wymienić ze sobą jeszcze spojrzenia.

— Będzie przełom? — zagadnęła.

— Będzie — odparł z pewnym uśmiechem na ustach.

— No to dzwonimy — mruknęła, po czym nacisnęła odpowiedni przycisk w na domofonie.

Chwilę czekali na odzew z drugiej strony, ale po wylegitymowaniu ostatecznie zostali wpuszczeni na posesję, a później do domu Teresy Kruczko.

Wnętrze uderzało aż czystością, było także bardzo gustownie urządzone, choć Tosia poczuła się przytłoczona jego surowym klimatem oraz wielkością. Zdecydowanie bardziej wolała przytulne, klimatyczne mieszkania. Nie przyszła jednak do tego domu, by oglądać jego wnętrze. Miała znacznie prozaiczniejszy powód, jakim było rozpytanie właścicielki tego całego przybytku.

Właśnie przechodziła za Sebastianem do przestronnego salonu, gdzie po chwili oboje zajęli miejsca na kanapie. Teresa na moment wyszła jeszcze z pomieszczenia, zostawiając policjantów samych.

— Ty pytasz, Brodzki — szepnęła Tosia, na co partner posłał jej spojrzenie spod byka.

— Nie ma opcji — odparował zdecydowanie. — Ja porobię za moralne wsparcie i skłonię swoimi technikami panią do odpowiadania na twoje pytania — dodał, kładąc wyraźny nacisk na ostatnie dwa słowa.

Tosia przewróciła oczami z ciężkim westchnieniem.

— Nienawidzę cię — sarknęła.

— Kłamiesz — stwierdził beztrosko, posyłając jej szeroki uśmiech.

Nie dane jej było jakkolwiek odpowiedzieć, bowiem do środka ponownie weszła Teresa Kruczko. Gdy tylko kobieta usiadła naprzeciwko, Tosia bez wahania zaczęła rozpytanie, nie szczędząc sobie zadania gradu pytań.

— Dobrze znała pani Radosława Podolskiego, prawda? — zaczęła kryminalna, bacznie spoglądając w oczy kobiecie.

— Tak — odparła zdawkowo Teresa.

— Na jakiej stopie utrzymywali państwo relacje?

— Przyjacielskiej, byliśmy dobrymi przyjaciółmi — stwierdziła bez cienia zawahania Kruczko.

Tosia roześmiała się w duchu ironicznie z tej odpowiedzi, jednak nie pokazała niczego na zewnątrz. Musiała zachować na idealnym poziomie grę pozorów.

— Kiedy ostatnio się pani z nim widziała? — ciągnęła nieustępliwie.

— Tuż przed śmiercią, nie będę kłamać, ale nie mogą mi też państwo nic zarzucić — odparła nieco ofensywnie kobieta, co zapaliło alarmową lampkę w umyśle Tosi.

Policjantka usłyszała ciche westchnienie służbowego partnera i już wiedziała, że jemu również nie do końca podobała się ta odpowiedź.

— Nie zamierzamy pani nic zarzucać. To tylko rozpytanie — wtrącił Brodzki, wbijając zdecydowane spojrzenie w Teresę. — Pozostańmy przy kwestii ostatniej wizyty Radosława Podolskiego w pani domu. Czy zachowywał się jakoś niepokojąco, uskarżał na złe samopoczucie? — zapytał, pchając temat dalej.

— Niczego takiego nie zauważyłam.

— Jedli coś państwo?

— Tak, zjedliśmy niewielki posiłek — potwierdziła kobieta, co niemal od razu skierowało na nią pełną uwagę już nie jednego, a dwójki znajdujących się w salonie kryminalnych.

— Z czego się składał?

— Podyktować państwu przepis? — zapytała złośliwie Kruczko, posyłając przesiąknięty kpiną delikatny uśmiech Sebastianowi.

Policjant odbił jej spojrzenie, jednak jego twarz pozostała kamienna.

— Nie ma takiej potrzeby — rzucił chłodno. — Wystarczy, że poda nam pani przybliżony skład.

— Zjedliśmy sałatkę z wędzonym łososiem, ziarnami granatu i dodatkami — rzekła Teresa, obrzucając policjantów wyniosłym spojrzeniem.

— Czy jedli państwo jakiekolwiek pieczywo? — zapytała celnie Tosia, na co Sebastian uśmiechnął się delikatnie, zerkając na nią przelotnie.

Zdecydowanie była inna w tej robocie. Zmieniła się, ale miał wrażenie, że jedynie na lepsze. Już nie była tą spłoszoną, delikatnie roztrzepaną i nieuważną dziewczyną, z którą rok temu prowadził śledztwo w sprawie śmierci młodego mężczyzny w Krzesikowie. Przez te dwanaście miesięcy Tosia ewoluowała policyjnie niemal nie do poznania. Stała się przede wszystkim pewna siebie, zyskała więcej profesjonalizmu i widać po niej było, że doskonale się czuje w swoim fachu. Cieszyło go to, bowiem taka pozytywna zmiana wpłynęła także pozytywnie na ich współpracę. Lepiej się dogadywali, rozumieli, przez co byli dwa razy bardziej skuteczniejsi i ciągle rośli w siłę. Teraz tylko wystarczyło tego nie zepsuć.

Z rozmyślań wyrwało go chrząknięcie Teresy, więc ponownie skupił na kobiecie uwagę.

— Owszem, chleb wieloziarnisty — odparła powoli.

Węcińska aż drgnęła niespokojnie na kanapie, jednak Sebastian wcale jej się nie dziwił. Taka informacja była dla nich jak dosłowna bomba.

— Ma pani jakiś kawałek tego chleba? — zapytała jego partnerka bez ogródek.

— Niestety nie — westchnęła z pozornym tylko żalem Kruczko. — Skąd takie pytanie? — dodała, udając niewinność, choć z jej głosu aż biła kpina.

— Służy do zorientowania się w sytuacji, tak jak wszystkie pozostałe — rzucił twardo Brodzki, postanawiając wziąć sprawy w swoje ręce. — Jest pani w stanie określić przedział czasowy, w którym przebywał u pani Radosław Podolski tamtego dnia?

— Między trzynastą a czternastą — rzekła bez wahania kobieta.

Zaczynało robić się gorąco, Sebastian podświadomie wyczuwał wiszące w powietrzu bardzo silne napięcie. Wystarczył jeden niewłaściwy ruch i wszystko mogło się posypać.

— Wie pani, czym jest rącznik pospolity? — zapytał z opanowaniem.

— Niestety nic mi ta nazwa nie mówi. — Teresa rozłożyła bezradnie ręce.

— Rozumiem. A rycyna? Mówi coś pani? — drążył uparcie.

— Kojarzy mi się jedynie z olejem rycynowym, który wspaniale działa na cerę, włosy i paznokcie — powiedziała, na ustach mając delikatny, niemal niezauważalny uśmiech pełen niewypowiedzianej, acz bardzo jawnej kpiny.

— Radosław Podolski wspominał, kogo odwiedził lub do kogo jeszcze zmierza? — rzuciła niby od niechcenia Tosia.

— Nie.

— Jest pani pewna?

— Jestem.

— Może miała pani okazję do obejrzenia samochodu przyjaciela, może pani do niego wsiadała? — ciągnęła dalej Węcińska.

— Owszem, wspaniały samochód, ale jak dla mnie zbyt usportowiony — rzekła ze stoickim spokojem Kruczko.

— Zauważyła pani jakieś pieczywo w środku? — Sebastian przejął pałeczkę od partnerki.

— Nie.

— A dawała mu pani jakieś pakunki na drogę, w szczególności jedzenie? — zapytał, coraz bardziej zaciekawiony rozwojem tej dziwnej sytuacji.

— Nic podobnego, o nic nie prosił, a ja nie miałam mu nawet czego dać — stwierdziła, ale w jej oczach oboje, Tosia i Sebastian, dostrzegli pewien błysk, który mocno ich zaniepokoił.

Nie mając jednak nic więcej do powiedzenia, byli zmuszeni się tymczasowo pożegnać. Zaznaczyli przy tym bardzo wyraźnie, że być może zechcą zaprosić Teresę Kruczko na przesłuchanie w charakterze świadka. Kobieta wydała się głucha na ich słowa, bowiem nawet nie pożegnała się, gdy opuszczali jej posesję. Odprowadzała ich tylko chłodnym, niemal nienawistnym spojrzeniem.

Znaleźli się z powrotem w czarnej skodzie. Tosia opadła na fotel pasażera z ciężkim westchnieniem, co nie umknęło jej partnerowi. Spojrzał na nią, co zaraz odwzajemniła, nawiązując z nim kontakt wzrokowy.

— Kłamała — rzuciła jedynie, wciąż uważnie badając jego oczy swoimi własnymi.

— Jestem prawie pewien, że tak. Ona śmierdzi gorzej niż ktokolwiek inny dotychczas. Jest poza tym kurewsko bezczelna i... — urwał, gdy jego telefon nagle zaczął dzwonić. Sebastian wziął urządzenie do ręki, zerknął na wyświetlacz, a zaraz potem westchnął ciężko. — Czekaj, dyżurny dzwoni — bąknął, po czym odebrał połączenie. — Jestem.

Chwilę, w trakcie której jej partner dogadywał się z dyżurnym, Tosia wykorzystała na jeszcze jedno spojrzenie posłane w stronę domu Kruczko. Gdy w oknie dostrzegła jej twarz i ten lodowaty wzrok, natychmiast uciekła oczami w stronę drogi przed sobą. Wiedziała, że jeśli szybko się nie ruszą, Kruczko będzie gotowa prawdopodobnie zacząć się awanturować. Tego chcieli uniknąć.

Sebastian ciągle wymieniał zdawkowe zdania z dyżurnym, więc nie pozostało jej nic innego, jak pełne napięcia czekanie. Ostatecznie dwie minuty później mogła w końcu uwolnić się od dręczącego poczucia bycia obserwowaną, bowiem Brodzki zakończył rozmowę i ruszył z miejsca. Zawrócił samochód w jednej z bram, po czym skierował go w stronę krzesikowskiego rynku.

— Co chciał dyżurny? — zapytała Tosia.

— Na posterunek ktoś przyniósł jakieś nagranie z monitoringu, rzekomo ma być na nim widoczny zabójca i to, jak obsmarowuje Podolskiemu tarcze w aucie — rzucił krótko, skupiony maksymalnie na drodze.

— Wow — wydusiła jedynie Węcińska, bo tylko na tyle było ją stać.

— Noo, i to takie spore wow. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Na razie mamy skoczyć po ten monitoring, wziąć go na komendę, a potem będzie widać, co dalej — wyjaśnił jeszcze, poprawiając swoją pozycję w fotelu.

— Czyli z działań operacyjnych nici... — westchnęła smętnie Tosia.

— Nici, żółtodziobie, ale pomyśl, że może w końcu uda nam się łutem szczęścia zakończyć to bagno — odparł jej partner.

— Oby się udało — stwierdziła, z tym momentem przypominając sobie kwestię, którą planowała poruszyć. — Seba, mogę mieć takie trochę w innym temacie pytanie? — zagadnęła powoli.

— Możesz — odpowiedział z delikatnym uśmiechem, który trzymał się go od momentu zakończenia rozmowy z dyżurnym.

— Czemu się tak obruszyłeś, jak Maks wczoraj powiedział, że on coś między nami widzi? — wyrzuciła z siebie. — Nie żeby coś, ale zazwyczaj diametralnie inaczej reagujesz na docinki w tym stylu, więc trochę mnie do zastanowiło, szczerze mówiąc... — dodała jeszcze.

Jej partner niemal natychmiast zmarkotniał, zacisnął dłonie nieco mocniej na kierownicy, a potem westchnął ciężko.

— Maks przegiął i dobrze o tym wiedział, Tosia — powiedział najdelikatniej, jak tylko umiał, celowo zmiękczając także jej imię.

— Jasne — bąknęła, starając się ukryć zdziwienie, które wywołał u niej takim zdrobnieniem.

Zapadła przygniatająca cisza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro