5. „Dzwonili z wojewódzkiej"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szli korytarzem i można by stwierdzić, że oboje czuli się podobnie. Jej znów nie odstępowała ekscytacja, a jego intrygowało, co znajdą na Dębinach w domu pod numerem trzy.

— Wiesz co, chodź tędy. — Sebastian złapał towarzyszkę za nadgarstek, lekko ciągnąc zaskoczoną dziewczynę za sobą.

Zaczęli schodzić po schodach, więc puścił jej rękę. Tosia spojrzała na niego podejrzliwie i z zauważalnym wahaniem.

— Gdzie my idziemy? Przecież wyjście było prosto, Seba — mruknęła niepewnie.

Swoim zwyczajem uśmiechnął się kpiąco, posyłając jej pobłażliwe spojrzenie.

— Jak chciałaś się przeciskać przez tłumy dziennikarzy, to proszę bardzo, mogłaś lecieć tamtędy. Zakładam, że jednak nie za bardzo ci się to uśmiechało, więc wyjdziemy bocznymi drzwiami. Może nie będą obstawione — wyjaśnił.

— Kurde, faktycznie, że też o tym nie pomyślałam... — bąknęła. — Masz łeb jak sklep, Brodzki — dodała.

W odpowiedzi jej partner jedynie wzruszył ramionami, a następnie roześmiał się pod nosem.

— Wiadomo — odparł, zeskakując z trzeciego stopnia i lądując pod drzwiami, które wychodziły bezpośrednio na parking przy komendzie.

Bez wahania nacisnął klamkę, przepuścił kobietę przodem, a chwilę później sam znalazł się w pełnym słońcu gorącego, majowego południa. Tak, jak się spodziewał, pod głównym wejściem aż roiło się od dziennikarzy i sytuacja nie wyglądała na taką, która w najbliższym czasie ma ulec zmianie.

Brodzki czym prędzej pokonał dystans dzielący go od służbowego samochodu, otworzył drzwi od strony kierowcy i zajął swoje ulubione miejsce, czekając, aż Tosia do niego dołączy. Po chwili oboje siedzieli już bezpieczni za zamkniętymi drzwiami czarnej skody. Sebastian zgrabnie wycofał z miejsca parkingowego i poprowadził auto wprost pod wyjazd z parkingu. Po chwili włączył się płynnie do ruchu, obierając trasę na Krzesikowo. Nie omieszkał zerknąć na wejście główne i sprawdzić, ilu tak naprawdę znajduje się tam reporterów. Sporo osób stało na chodniku, wnioskował więc, że zostali niejako przepędzeni spod schodów, gdyż blokowali przejście interesantów.

Nie poświęcił im więcej uwagi. Dodał tylko nieco gazu, chcąc jak najszybciej oddalić się i nie narażać na ciekawskie spojrzenia.

W radiu dało się słyszeć jakąś piosenkę, dzień był spokojny i nic nie zapowiadało, żeby przestał taki być. A przynajmniej dla niego. Nie wspominał o Tosi, bo miał plan nieco przerazić ją faktem telefonu z komendy w Rzeszowie. W końcu, kiedy dzwoniła wojewódzka, nie było żartów.

Wyjechał w końcu z gęstwiny uliczek Lubaczowa i znalazł się na prostej drodze, która miała ich doprowadzić do samego celu. Zabębnił palcami o kierownicę, bacznie obserwując jezdnię. Ruch był niewielki, co nie znaczyło, że wcale go nie było. Jechała przed nimi dość wolno ciężarówka z naczepą, a jego zaczynało to powoli irytować, bo zdecydowanie bardziej wolał mieć przed sobą czystą drogę. Czekał tylko na okazję do bezpiecznego wyprzedzenia.

— Wiesz, że dzwonili z wojewódzkiej? — zapytał niby od niechcenia.

Węcińska poruszyła się niespokojnie w fotelu i był niemal pewien, że skierowała swoje zaniepokojone spojrzenie na jego profil.

— Nie mów... — bąknęła skołowana. — Czego chcieli? — zapytała jeszcze, a w jej głosie dało się słyszeć wyraźnie pobrzmiewającą nutę strachu i stresu, spowodowanego zaistniałą sytuacją.

Wzruszył ramionami.

— Wygląda na to, że będziemy mieli małe wsparcie — skwitował beztrosko. — Chcą nam wysłać kilku chłopaków z WTO na miejsce. Ponoć prokuratura sama zaapelowała o przydzielenie nam dodatkowej siły — streścił krótko to, czego dowiedział się z telefonicznej rozmowy z naczelnikiem wydziału kryminalnego.

— Dobrze sobie radziliśmy sami — mruknęła w odpowiedzi.

Prychnął cicho pod nosem.

— Ja tam się cieszę. Ich wsparcie oznacza mniej roboty dla nas — mruknął.

— Ale po co nam oni, skoro nie mamy komu zakładać pluskw? — spytała rzeczowo, bawiąc się karteczką otrzymaną od dyżurnego.

— Skąd wiesz, że nie mamy komu? Zresztą nawet nie o pluskwy chodzi. Przecież oni, o ile tylko mają zgodę proroka, mogą robić dosłownie wszystko. A w naszym przypadku to wszystko jest niezbędne — pokreślił, redukując bieg, dodając gazu i zjeżdżając na przeciwległy pas celem wyprzedzenia wlekącej się ciężarówki. Bez większego problemu przeprowadził ten manewr, więc kontynuowali spokojną jazdę.

— Nie rozumiem — bąknęła Tosia.

Brodzki westchnął ciężko, ale przygotował się na cierpliwe wytłumaczenie jej tej kwestii.

— Prowadzisz sprawę śmierci polityka — podkreślił — w dodatku znanego chyba wszystkim w całej Polsce. Nie wnikajmy, jaki był, ale miał zwolenników i przeciwników, jak każdy. Temat jest cholernie gorący, a ty musisz się skupić i zrobić, co do ciebie należy. Im więcej masz dowodów i ustaleń, tym szybciej to zakończysz. A żeby mieć te dowody i ustalenia, musisz mieć odpowiednich ludzi. I ci z Rzeszowa są tymi ludźmi. Teraz już czaisz? — Uniósł pytająco brwi, nie odrywając jednak oczu od drogi.

— Teraz tak — odparła i był pewien, że nawet delikatnie się uśmiechnęła.

Na jego twarzy również zamajaczył lekki uśmiech, gdy odbijał lekko w lewo, płynnie wchodząc w zakręt. Między nimi zapanowała chwila przyjemnej ciszy, kiedy każde pogrążyło się w swoich własnych rozmyślaniach. Wyjechali już z miasta i teraz dookoła zamiast zabudowań widzieli pola, a daleko na horyzoncie czerniała zbita ściana lasu.

Myślał o wszystkim. Od starych spraw, po to, co robił obecnie. Myślał o tym, co zrobi, gdy już wróci do domu, gdzie pójdzie na trening i co będzie ćwiczył tym razem. A na sam koniec pomyślał o jedzeniu. I prawie natychmiast podjął decyzję, że zamówi pizzę, żeby zjeść ją samemu w całości. Potem może dogada się z którymś kumplem i razem pójdą trenować. Plan wydawał się niemalże idealny.

— Dalej jeździsz w kartingu? — Z zamyślenia wyrwał go głos partnerki.

— Coraz mniej — bąknął od niechcenia. — A co, twoje źródło informacji już przestało mnie śledzić tak, jak prawie rok temu przed tym wyjazdem, że się tak mnie pytasz?

Tosia roześmiała się pod nosem, kręcąc na boki głową.

— Nie. Po prostu długo z nim nie gadałam — stwierdziła, wzruszając ramionami.

— Aż dziwne, że dalej nie wiem, o kogo chodzi — odparł, próbując wytypować ewentualnych kandydatów na informatorów kobiety. Nie udało mu się to, więc zrezygnował z dalszych prób. — Powiedz mi chociaż, czy jeździł ze mną na torze...

— Nie.

— Nie, że nie jeździ, czy nie, że mi nie powiesz?

— Nie powiem ci — odparła, uśmiechając się tryumfalnie.

— Kiedyś to z ciebie wyciągnę — zapewnił.

Węcińska parsknęła kpiącym śmiechem.

— Życzę powodzenia — odparowała. — Wiesz, co jak co, Seba, ale ja umiem trzymać język za zębami — dodała, a w jej głosie dało się wyczuć niemal namacalną satysfakcję.

— A ja mam swoje sposoby, żeby wyciągnąć z człowieka wszystkie informacje, których potrzebuję — stwierdził obojętnie. — Na przykład dobrze działa klamka albo... — zamyślił się. — Albo, no nie wiem, jakaś przynęta czy coś. Blacha i mundur też robią swoje — dokończył myśl.

Wjechali nareszcie w las, gdzie słońce nie świeciło przez szyby tak mocno, a cień rzucany przez drzewa dawał przyjemny chłód. Sebastian przejechał wzrokiem po wiekowych sosnach, dostrzegając między ich gałęziami nieskazitelny błękit nieba. Gdzieś nad drogą przefrunął ptak, asfalt czernił się, odcinając wyraźnie od trawy porastającej pobocze, a cała natura sprawiała wrażenie idealnie wręcz spokojnej. Ulica również świeciła pustkami.

— Wybacz, mój drogi, ale ja też służę i znam te techniki, więc nie dasz rady — zaprzeczyła Tosia, zerkając na niego z ukosa.

— Jeszcze zobaczymy — mruknął.

— Tak swoją drogą — podjęła po chwili, poprawiając pozycję w fotelu — to chyba jeszcze nigdy nie widziałam cię w mundurze — dokończyła.

— Żałuj! Jestem jeszcze przystojniejszy niż zawsze. — Wyszczerzył się firmowo, gdy jego kompanka wywracała oczami w geście bezsilności.

Dokładnie w tej sekundzie do jej głowy wpadł jednak iście diabelski plan, który bez zastanowienia postanowiła wcielić w życie. I to był jej błąd.

— Za mundurem panny sznurem — rzuciła.

Zauważyła, że wyraźnie się zmieszał, ale jej ciekawska natura nie pozwoliła zakończyć tematu i jakiś cichy głos we wnętrzu młodej kobiety mówiący jej, że nie powinna zaczynać, został zagłuszony przez krzyk, że wręcz powinna ciągnąć dalej. Intrygował ją, dlaczego miałaby odpuścić? Przecież nie zajdę za daleko — pomyślała.

— Co z tobą tak właściwie jest, że traktujesz większość kobiet z okropnym dystansem? Z mężczyznami rozmawiasz normalnie... — mruknęła, próbując jakkolwiek wybadać grunt, po którym stąpała.

Doskonale wyczuł intencję w jej głosie, więc tym bardziej nie zamierzał dać służbowej partnerce satysfakcji z rozpracowania go. Westchnął ciężko.

— Możemy nie zaczynać tematu?

Widziała, że nie chciał rozmawiać. Dał tego jasny sygnał, którego nie można było przeoczyć. Przypomniała jej się sytuacja sprzed kilku dni, kiedy też oberwała za zadawanie zbyt wielu niepotrzebnych pytań. Rozsądek doszedł nareszcie do głosu, a Tosia stwierdziła, że nie będzie naciskać.

— Jasne — bąknęła, dziwiąc się samej sobie, że tak łatwo odpuściła sprawę.

Doszła po kilku sekundach do wniosku, że nie chciała psuć tego, co między nimi było. I nie chciała też stracić jego zaufania, bo to było najważniejsze w ich przypadku.

— Dzięki. To trochę nieprzyjemna sprawa — bąknął, lekko spięty.

— Luz, Seba, nie będę na ciebie naciskać. Jak zechcesz, to sam powiesz — odparła uspokajająco, uśmiechając się lekko.

Mogła zobaczyć, jak się rozluźnia i na powrót staje dawnym sobą. Odetchnęła z ulgą, że tym razem nie zganił jej za nadmierną ciekawskość.

Resztę drogi spędzili na wzajemnych dogryzkach i rozmowach na temat prowadzonej sprawy. Kiedy zajeżdżali pod posterunek policji w Krzesikowie, całkowicie zapomnieli o sytuacji, która miała miejsce kilkanaście minut wcześniej. Zaparkowali nieopodal radiowozu, stojącego pod budynkiem i pozwolili swoim spojrzeniom powędrować w dobrze znanym kierunku.

Przystanek naprzeciwko nic się nie zmienił od tamtego czasu. Na chodniku stało kilka osób — jedne z bagażami i torbami, inne bez. Ławki w zabudowanej części również były zajęte. I tylko oni wciąż widzieli tam siebie sprzed tych dwunastu miesięcy.

Jak bardzo się zmienili, czy to w ogóle się stało? Czego się nauczyli od tamtej pory, jakimi stali się ludźmi? Ile godzin przepracowali, ile spraw rozwiązali? Z iloma dylematami musieli się zmierzyć, ile się śmiali, a ile płakali? Ile razy łapali się bezsilnie za głowę, nie mając dowodów na podejrzanego? Jak silną relację zbudowali jako partnerzy przez ten rok?

— Seba...

— No? — Przeniósł na nią spojrzenie.

Była pewna, że on też chwilkę wcześniej odleciał gdzieś do wspomnień.

— Masz świetne perfumy.

— Już to kiedyś mówiłaś — stwierdził, śmiejąc się pod nosem.

— Wiem. Ale naprawdę są świetne — odparła, na krótką chwilę ponownie nawiązując z nim kontakt wzrokowy.

Pokręcił rozbawiony głową, wyciągnął kluczyki ze stacyjki i otworzył drzwi.

— Chodź, żółtodziobie, bo bierze cię na wspomnienia — rzekł tylko, zanim opuścił wnętrze samochodu.

Tosia z cichym westchnieniem oraz delikatnym uśmiechem odpięła pasy, po czym również wysiadła z auta, podchodząc klika kroków i przystając obok partnera. I gdy przez kilka bezcennych minut po prostu stali obok siebie, lustrując wzrokiem otoczenie, miała wrażenie, że nie zmienili się nic a nic przez ten rok. Wciąż byli tacy sami jak wtedy. Może trochę bardziej doświadczeni, ale wciąż tacy sami.

Wreszcie jednak musieli ruszyć się z miejsca, więc przeszli obok radiowozu, wdrapali się po schodach na górę i stanęli przed wejściem do posterunku. Kobieta pociągnęła za klamkę i jako pierwsza weszła do środka, cudem unikając zderzenia z osobą, która właśnie wychodziła. Uniosła wzrok, napotykając spojrzenie niebieskich tęczówek Krzycha. Uśmiechnęła się.

— Cześć. — Przywitała się z nim uściśnięciem dłoni. To samo zrobił Sebastian.

— Siema. Nie wiem po co wchodziliście, bo my już idziemy — odparł dzielnicowy, oglądając się przez ramię na kompana.

Drugi policjant przywitał się z kryminalnymi podniesioną dłonią.

— Długo was nie było na zewnątrz, to weszliśmy. — Sebastian wzruszył ramionami z krzywym uśmiechem. — Jak tam na rejonie? — zwrócił się do Żergowskiego, skupiając na nim spojrzenie brązowych oczu.

— Leci, jak zawsze — stwierdził policjant, a później zaczął pobieżnie opisywać ciekawsze interwencje, z jakimi miał do czynienia.

Tosia przysłuchiwała się mu, w międzyczasie obserwując wszystko wokół i przygotowując się do spotkania z właścicielem pierwszego numeru z wykazu połączeń. Stało przed nią zadanie, jakich wiele w służbie, ale mimo wszystko nie czuła się tak zwyczajnie. W końcu stawka była znacznie większa niż zazwyczaj. Gra toczyła się jak zwykle o prawdę, ale ich ofiarą był znany na całą Polskę człowiek, a także milioner z kilkoma większymi korporacjami w garści, polityk, który jeszcze do niedawna miał pociągać za sznurki w swojej partii oraz ten, którego pośmiertnie można było oskarżyć o przemyt sporej ilości narkotyków. I były już kandydat na fotel prezydenta, bo partia Niepodległa przedstawiła niedawno nową osobę na jego miejsce.

Węcińska czuła się w tym wszystkim dziwnie, poniekąd także niekomfortowo. Miała niejasne przeczucia, które na pewno nie były dobre, ale póki co nie posiadała żelaznych, niezbitych dowodów na potwierdzenie swoich teorii, więc milczała w temacie. Polityka to zdecydowanie nie było coś, co szczególnie lubiła. Ba, nie lubiła tego wcale.

— No, Tośka, jak usłyszała, że naczelnik nas we dwójkę wezwał, mało zawału nie dostała — parsknął Sebastian, bezczelnie szczerząc się w jej stronę i wyrywając dziewczynę z transu, w jaki nieświadomie wpadła.

Zgromiła go wzrokiem.

— Wcale nie! — zaprzeczyła żarliwie, zakładając ręce na piersi.

Uśmiechnął się ironicznie pod nosem.

— Właśnie, że tak.

Zrezygnowana wlepiła spojrzenie w drzewa przed sobą i przestała słuchać kolegów, obserwując poruszające się za sprawą wiatru zielone liście. Pod drzewami na ławkach przesiadywali nieliczni ludzie, po jednej ze ścieżek przechadzała się para prowadząca wózek dla dziecka. Węcińska mimowolnie uśmiechnęła się na ten widok jak z obrazka.

— Dobra, zbieramy się i jedziemy — zadecydował w końcu Krzychu, dokończył palić papierosa, podszedł do kosza i zgniótł go o przymocowaną do pojemnika popielniczkę. Potem przeszedł do radiowozu i wsiadł do Opla, czekając, aż pozostali pójdą w jego ślady.

***

Droga nie trwała aż tak długo i niecałe dziesięć minut później oba wozy przystanęły na poboczu tuż obok gruntowej drogi wbiegającej prosto w las. Funkcjonariusze wydziału kryminalnego spojrzeli po sobie skonsternowani, ale wysiedli z samochodu i podeszli do radiowozu z kodem K511 od strony drzwi kierowcy. Tak jak się spodziewali, Żergowski uchylił okno.

— Tą drogą do samego końca, w lesie stoi dom, nie przeoczycie go na pewno — oznajmił. — I nie radziłbym autem, bo z tym zawieszeniem może być kiepsko — dodał jeszcze, następnie pożegnał się i odjechał, zostawiając ich samych przy drodze.

Tosia wymieniła spojrzenie z kompanem.

— Idziemy?

— Idziemy — przytaknął, zamknął skodę i oboje ruszyli w las.

Droga nie była dobrze ubita, momentami stawała się bardzo piaszczysta, żeby chwilę później zacząć wznosić się i opadać. Krzychu miał rację, kiedy nie kazał im wjeżdżać tam samochodem.

Wszędzie dookoła rosły drzewa, od czasu do czasu przeleciał gdzieś bąk, pszczoła albo inny owad, ziemia była sucha, wokół dominowały wysokie sosny o cienkich pniach, widoczność była bardzo dobra, bo krzaki praktycznie tam nie rosły. Końca drogi, póki co, niestety nie widzieli. Szli wciąż jednak niestrudzenie, rozmawiając o wszystkim i niczym, snując teorie, wspominając jakieś ciekawe bądź zabawne akcje, aż w końcu doszli do swojego celu.

Przed nimi stał niewielki dom pokryty białą elewacją. Za furtką znajdowała się ścieżka, prowadząca do wejścia przez zaniedbany obszar, który pewnie kiedyś był ogrodem, bo gdzieniegdzie przez chwasty przebijały się całkiem ładne kwiaty. Cała posesja była ogrodzona, toteż po upewnieniu się, że nic im nie grozi, weszli na teren podwórka, kierując się prosto do drzwi. W pewnym momencie tej krótkiej wędrówki Tosia usłyszała za sobą wściekłe syknięcie i siarczyste przekleństwo przeciśnięte przez zęby. Obejrzała się przez ramię, patrząc uważnie na Sebastiana.

— Co jest?

Brunet fuknął, trzymając się za kostkę.

— Zasrane pokrzywy — warknął.

Kobieta roześmiała się perliście.

— Kędziorek się poparzył — mruknęła z udawanym rozczuleniem. — Nic ci nie będzie, chodź, marudo — dodała i pokonała ostatni odcinek ścieżki, stając finalnie pod drzwiami i spoglądając niepewnie w płytę, jakby ta miała jej powiedzieć całą prawdę.

Obok niej niedługo później przystanął Sebastian, wciąż mocno niezadowolony z obecności pokrzyw i tego, że go poparzyły.

— Dzwoń — rzucił krótko, więc Węcińska bez wahania wykonała polecenie.

Chwila czekania i z wnętrza dało się słyszeć coraz głośniejsze kroki. Serce policjantki załomotało niebezpiecznie, kiedy usłyszała szczęk przekręcanego w drzwiach klucza, a wraz z nim donośne szczekanie psa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro