8. Samotność

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tosia obudziła się stosunkowo wcześnie, gdyż miała mnóstwo rzeczy do zrobienia w domu i bardzo mało czasu, bo służbę rozpoczynała o dwunastej. W myślach trochę narzekała na policjanta, który układał grafik, ale wiedziała też, że dzięki służbie na dwunastą w południe ma szanse wrócić do domu nieco wcześniej, być może nawet około dwudziestej drugiej, jeżeli wszystko poszłoby zgodnie z planem. Tak więc o szóstej trzydzieści stała już na równych nogach ubrana w sportowe buty i kurtkę, ponieważ mimo wszystko poranki w maju wciąż bywały chłodne. W ręku dzierżyła dwie smycze swoich psów, które ze zniecierpliwieniem siedziały przed nią, śledząc z niekrytym zainteresowaniem każdy, nawet najmniejszy ruch właścicielki. Węcińska jak zwykle musiała trochę poszarpać się ze smyczami, bo jak zwykle po powrocie z poprzedniego spaceru zwyczajnie nie chciało jej się ich rozplątać. Właśnie w tamtym momencie mogła doświadczyć negatywnych skutków swojego wrodzonego lenistwa i wcale jej się one nie podobały.

Westchnęła ciężko, odplątując końcówkę zwartych w ciasnym uścisku linek. Po chwili zwisały już jedna obok drugiej, całkowicie wolne. Kobieta uśmiechnęła się z satysfakcją, zakładając psom najpierw obroże — Orfiego była turkusowa, z nadrukiem hamburgerów, pizzy i sushi na całej długości, Rawka natomiast miała swoją, także niebieską, ale w nieco bardziej stonowanym odcieniu i z nadrukiem pączków. Potem przypięła też smycze, wzięła w garść klucze do domu i wyszła, upewniając się wcześniej, że zostawiła mieszkanie bezpieczne, bez żadnych uruchomionych żelazek czy czajników na kuchence gazowej z odkręconym gazem.

Zakluczyła drzwi i odetchnęła głębiej rześkim powietrzem poranka, przystając na niewielkim drewnianym tarasie. Spojrzała w lewo, gdzie nie tak daleko na polu pasły się w najlepsze sarny, gdzieś pośród okolicznych drzew ptaki wyśpiewywały swój radosny poranny koncert, a rosa błyszczała na źdźbłach trawy, mieniąc się tysiącami kolorów. Słońce powoli wychylało się zza czarnej ściany lasu, bzyczały pierwsze pszczoły w przydomowym ogródku, świat budził się do życia.

Nucąc pod nosem jeden ze swoich ulubionych kawałków, Tosia lekkim truchtem wybiegła poza teren podwórka przez furtkę i skręciła w lewo, wbiegając na chodnik prowadzący pod górkę. Trening czas było zacząć.

***

Kilka kilometrów dalej, na osiedlu Jagiellonów w mieszkaniu Sebastiana Brodzkiego panowała niemalże idealna cisza. Poprzedniego wieczora policjant stwierdził bowiem, że musi się porządnie wyspać, i po szybkiej rozgrywce w jednej z najpopularniejszych strzelanek zwyczajnie położył się do łóżka, starając wyzerować kompletnie umysł. Oczywiście nie udało mu się to, co było poniekąd do przewidzenia, bo Brodzki nie umiał nie myśleć i nie wspominać. A na pewno nie umiał już nie tęsknić. Tęsknił bardzo, ale dobrze chował to pod przykrywką codziennego siebie.

Oprócz wspominania dobrych czasów, które obecnie wydawały mu się bardzo odległym i zbyt pięknym, by być prawdziwym, snem, policjant analizował. Analizował wszystko, począwszy od tego, co zrobił źle, skończywszy na tym, co udało mu się wykonać poprawnie. I choć za wiele z tej analizy nie wyszło, to jednak czuł się przynajmniej na moment spokojniejszy.

Ubiegłego wieczora ponownie zdał sobie także sprawę, że dawno temu zawalił po całości, i ponownie poczuł na karku zimny, nieprzyjemny dreszcz na samą myśl o tamtych wydarzeniach. Próbował sobie tłumaczyć, że to nie była jego wina, przypominał sobie słowa naczelnika po tamtej akcji, ale to w niczym nie pomagało, bo do jego umysłu niemal natychmiast wdzierał się tamten przeraźliwie pusty wzrok i jego własny krzyk, który usłyszał chwilę później jak przez mgłę. Zapadło mu to bardzo w pamięć i w jakiś sposób ją wypaczyło.

Nie było prawdą stwierdzenie, że policjanci to zimni, pozbawieni uczuć i bezwzględni idioci gotowi do wykonania każdego polecenia, które otrzymają, oraz to, że nie pamiętają wydarzeń, które ich spotkały. Pamiętali przecież doskonale, a niektóre interwencje czy akcje przerażająco wręcz mocno wypaczały całą ich psychikę. Nieodwracalnie. I może systematyczne zerowanie oraz kasowanie nieprzyjemnych zdarzeń z pamięci bardzo często przynosiło efekty, ale pewnych rzeczy, z którymi spotykało się na służbie, zwyczajnie nie dało się zapomnieć, choćby się dwoiło i troiło. On i wielu innych było tego doskonałym przykładem.

Ostatecznie Sebastian położył się więc spać chwilę po północy, mając za sobą ciężką batalię z własnymi myślami. Od tego momentu minęło właśnie sześć i pół godziny, jednak on wciąż jeszcze się nie obudził. Sen był zdrowy i regenerował, co przy jego intensywnym trybie życia stawało się niezbędnym czynnikiem do utrzymania formy. Pogodzenie codziennych czynności ze służbą było bowiem dość trudne przy tak nieregularnych zmianach, radził sobie z tym jednak doskonale, a nawet potrafił wygospodarować kilka wolnych chwil w ciągu tygodnia, żeby odwiedzić grób rodziców na cmentarzu.

Na początku było dla niego niemalże niewykonalne pogodzenie się ze śmiercią obojga. Oboje przecież odeszli niespodziewanie, w najmniej odpowiednim momencie. Ten fakt bardzo mu ciążył swego czasu, stopniowo jednak Brodzki nauczył się przełamywać mury i skakać przez bariery, przystosował się i mimo że czasem było mu ciężko, dawał radę. Mówiono, że czas leczy rany. I on się z tym zgadzał, ale twierdził także, że o niektórych ranach czas po prostu zapomina, jakby w ogóle nigdy nie istniały. A one były i bolały wciąż tak samo, nieważne, ile już upłynęło od ciosu.

Przewrócił się na drugi bok, wziął głębszy wdech i mocniej przytulił twarz do poduszki. Dla niego dzień jeszcze się nie zaczął.

***

Tosia pokonywała swój rutynowy dystans, starannie regulując oddech tak, żeby nie dostać zadyszki. Opanowała już tę sztukę, więc bieganie przestało jej sprawiać problem, a stało się przyjemnością. W końcu, by trening był skuteczny, trzeba było robić to, co się lubiło. Inaczej nie było motywacji, a bez motywacji wszystko obracało się w pył.

Tak więc biegła wytrwale, przy okazji podziwiając piękno i potęgę lasu. Ptaki nie przestawały świergotać, psy z wywieszonymi językami truchtały przed siebie, jeden obok drugiego. Ciszę oprócz tego wypełniał odgłos uderzania podeszw butów o podłoże i szum drzew. Kobieta nie mogła zaprzeczyć, że czuła się w otoczeniu tego wszystkiego doskonale.

Chwilowo pozwoliła jednak myślom biec własnymi torami, co było jej najgorszym błędem w tamtej chwili.

Przypomniała sobie bowiem o burzy medialnej, o tym, że miała świadomość coraz bardziej napiętej atmosfery w kręgach politycznych, zdawała sobie sprawę, że na komendzie głównej w Warszawie również panuje poruszenie, i czuła się przez to wszystko dosłownie osaczona. Nie znała zresztą osoby, która nie czułaby się podobnie. Nie, kiedy prowadziłaby sprawę śmierci jednej z najgłośniejszych osób ostatnich miesięcy, milionera i człowieka kompletnie nieliczącego się z opinią innych. A więc polityka. Jednego z ważniejszych.

Warknęła pod nosem i wywróciła oczami. Mimo usilnych starań jednak nie mogła się opanować i zaczęła snuć różne scenariusze. Rozważała wszystko — od samobójstwa, aż po celowe zabójstwo — gdyż, jak na razie, nie miała wystarczającej ilości dowodów, żeby móc odrzucić czy zaakceptować jakąś konkretną teorię. Snuła jedynie domysły jak zresztą wszyscy, którzy choć trochę wplątali się w całe śledztwo.

Nie obracała się na tyle w środowisku polityki, by móc cokolwiek więcej powiedzieć akurat na ten temat. Doszła do wniosku, że musi się w najbliższym czasie chcąc nie chcąc zagłębić w tę sprawę, celem głębszego poznania i zrozumienia politycznych gierek. Była niemal pewna, że Sebastian nie zechce ruszyć tematu nawet kijem, więc siłą rzeczy to ona musiała się za to zabrać, dla dobra sprawy. I choć bardzo nie chciała, postanowiła, że sprawdzi dawne układy Podolskiego, pogrzebie w aktach i systemach, wypyta, aż nie dowie się więcej na temat całego cyrku, z którym był on związany. Odkąd tylko się o tym dowiedziała, dziwił ją niezmiernie fakt, że Radosław został wystawiony jako kandydat na prezydenta. Przecież za plecami miał aferę z przemytem narkotyków. Bardzo źle zorganizowanym przemytem. Czy istniała opcja, że jego partyjni koledzy o niczym nie wiedzieli? A jeśli wiedzieli, to jaki był sens podejmowania takiej decyzji, gdy ryzykowało się utratą berła zwanego władzą? Przecież gdyby ludzie się dowiedzieli, partia rządząca straciłaby calutki budowany dotychczas autorytet, a tego żaden polityk by nie chciał. Już na pewno nie prezes Niepodległej — Jerzy Fus. Tego jednego Tosia była pewna jak niczego innego.

Nowa fala podejrzeń spłynęła do jej umysłu, dając efekt w postaci wielkiego bałaganu i mętliku. Nie wiedziała już, co jest słuszne, a co nie, co jest fałszem, a co prawdą. Nie wiedziała, komu ma tak naprawdę ufać. Zdawało się, że takiej osoby nie było. Umiesz liczyć, licz na siebie — przemknęło jej przez myśl, kiedy wybiegała z leśnej ścieżki wprost na promienie wiosennego słońca.

Wystawiła twarz do naturalnego źródła światła, czerpiąc jak najwięcej z przyjemnego ciepła zalewającego jej policzki. Uwielbiała wprost to uczucie. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na kilka drogich sekund odstąpiły od niej wszelkie problemy. Została tylko ona, psy i natura. Bieg. Słońce. Niczego więcej nie potrzebowała, cieszyła się z tych małych rzeczy, które były z pozoru nieistotne i błahe, a tak naprawdę dawały mnóstwo radości wymieszanej z satysfakcją.

Z zadowoleniem odkryła, że znalazła się już całkiem niedaleko łączki, gdzie każdy opiekun mógł puścić psa luzem i nie obawiać się, że zwierzę ucieknie. Kilka minut później już stawała przed furtką, rejestrując, że — jak zwykle o tej porze — nikogo nie było. Weszła na ogrodzony teren, zamknęła furtkę i włożyła słuchawki do uszu. Potem spuściła psy ze smyczy, stwierdzając, że najpierw da się im wyszaleć, a później zacznie rutynowy trening. Sama natomiast usiadła po drzewem i wsłuchała się w energiczne tony Babel zespołu Mumford & Sons. Lubiła niektóre ich utwory, a ten szczególnie, ze względu na to, że dodawał jej motywacji do pracy i codziennych obowiązków.

Nuciła pod nosem, nie spuszczając z oka Orfeusza i Rawki. Zwierzęta goniły się wzajemnie, od czasu do czasu zaczepiając i powarkując. Czasami przewracały się na ziemię i rozpoczynały potyczki w formie zabawy. Wiedziała, że może im na takie coś pozwolić, ale musi zachować odpowiedni balans i równowagę. We wszystkim zawsze trzeba było pamiętać o umiarze. Każda kwestia życia tegoż umiaru wymagała, zgodnie z zasadą: co za dużo, to niezdrowo.

Kiedy więc uznała, że wystarczy psom zabawy i wariacji, przywołała je do siebie, napoiła, po czym rozpoczęła trening posłuszeństwa, który znany był również pod nazwą obedience.

Wróciła do domu niedługo później, zjadła szybkie śniadanie, posprzątała, wyprasowała sobie ubrania do służby, nastawiła pranie i opróżniła zmywarkę, zapełniając ją chwilę później nową porcją brudnych naczyń, potem chwilę spędziła na składaniu prania ściągniętego z suszarki, wymieniła kilka wiadomości z Justyną, poinformowała ją o swoich rozmyślaniach z porannej sesji treningowej, o jedenastej przygotowała sobie kawę do pracy, zjadła szybki obiad i powędrowała pod prysznic. Po ekspresowej kąpieli przebrała się, upewniła, że psom wystarczy jedzenia i wody, a następnie przeszła do kompletowania służbowego pasa.

Sprawdziła Walthera i zabezpieczyła go w kaburze, sprawdziła, czy kajdanki, dodatkowy magazynek i gaz pieprzowy są na swoim miejscu, zgarnęła blachę, portfel i przygotowany na dyżur kubek termiczny z kawą, potem przypomniała sobie o telefonie, więc i on wylądował w kieszeni. Ubrała buty, pożegnała się z psami, zabrała z komody klucze, jeszcze raz sprawdziła, czy aby na pewno niczego nie zapomniała i ostatecznie wyszła na zewnątrz. Zamknęła dom, wsiadła do auta i wyjechała z podwórka.

Czas było zacząć kolejną służbę.

***

Brodzki obrócił w dłoni telefon, włożył go do kieszeni i zabrał się za sprawdzenie pistoletu. Głośny szczęk wypełnił ciszę w pomieszczeniu, sekundę później jednak milknąc i dając milczeniu na nowo się rozpanoszyć. Brunet westchnął, posłał ostatnie spojrzenie w stronę zdjęcia stojącego na komodzie, a ostatecznie wyszedł z salonu, kierując się w stronę drzwi wejściowych, pod którymi szybko ubrał buty, zgasił światło, a potem wyszedł, zostawiając zamknięte na klucz mieszkanie i panującą tam nieprzerwaną ciszę. Przytłaczało go to momentami, bo wbrew pozorom lubił, kiedy panował ruch, a nawet czasami hałas. W swoim lokum nie mógł tego jednak uświadczyć.

Samotność cholernie bolała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro