1. Dwa rozpaczliwe życia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wrzesień 2024

Wrześniowy poranek był, zwyczajem wszystkich innych poranków, bardzo cichy. Tosia mogłaby pewnie nawet stwierdzić, że otaczała ją niezwykle urokliwa aura, ale pierwszego dnia służby po trzydniowym wolnym nie miała głowy do takich epitetów. Zrezygnowana wspinała się po schodach prowadzących do drzwi wejściowych komendy powiatowej. Jak na złość przełożeni zaraz po wolnej sobocie, niedzieli i poniedziałku postanowili uraczyć ją dyżurem zdarzeniowym. Pierwsze osiem godzin spędzała na jednostce, kolejne kilkanaście, aż do siódmej rano dnia następnego — pod telefonem w swoim domu. Nie zapowiadało się bynajmniej ciekawie, a sytuacji nie poprawiał fakt, że na jej dyżurach zdarzeniowych przeważnie działy się niespodziewane rzeczy, tak jakby całe zło obierało sobie ten konkretny dzień jako moment wylania na świat.

Westchnęła niechętnie, kiedy wchodziła na salę odpraw. Widok, który tam zastała, mimowolnie skłonił ją jednak do uśmiechu. Pokój był w całości pusty. Pozostało jej tylko cierpliwie poczekać na oficera kontrolnego, a potem mogła udać się do pokoju.

Na wspomnianego policjanta nie musiała długo czekać. Stanął w drzwiach kilka minut po niej, a następnie bez zbędnych przywitań przeszedł do rutynowej kontroli. Po sprawnej odprawie mogła już spokojnie ruszyć do obowiązków. W pokoju zjawiła się dość szybko. Musiała przyznać, że o wiele lepiej pracowało jej się w tym pomieszczeniu. Do sprawy seryjnego zabójcy otrzymali zupełnie inne, ale to właśnie pokój dwieście trzy był dla kryminalnej ulubionym miejscem na komendzie. Gdy tylko otworzyła drzwi, jej wzrok padł na siedzącego za biurkiem Sebastiana. Wyglądał na średnio zadowolonego i poniekąd mu się nie dziwiła. Skoro był tutaj wcześniej niż ona, to służbę też musiał zaczynać wcześniej.

— No patrz, czyli nie tylko mnie tak ujebali — skwitował, kiedy tylko zorientował się, że nie przebywał już w pokoju sam.

Węcińska parsknęła śmiechem, kierując kroki do swojego stanowiska. Odłożyła na biurko klucze do samochodu, blachę oraz portfel, po czym podeszła do szafy pancernej znajdującej się za miejscem jej służbowego partnera.

— Nie tylko ciebie — potwierdziła. — Ale powinieneś się już przyzwyczaić. Jak pakują nas w bagno, to zawsze po co najmniej dwie osoby — dodała, nim zaczęła poszukiwania odpowiednich dokumentów.

Tego dnia czekały na nią dwa przesłuchania, więc wolała zawczasu zaopatrzyć się w pouczenia, których będzie potrzebować. Chwilę zajęło jej odkopanie właściwych druków, ale kiedy wreszcie odniosła sukces, zadowolona wstała i zamknęła drzwiczki szafy. Sprawdziła jeszcze, czy na pewno wzięła odpowiednie pouczenia, a kiedy zyskała już tę pewność, odwróciła się na pięcie. Miała w planie wracać na stanowisko, ale spontanicznie postanowiła jeszcze potargać czuprynę Brodzkiego, co też bez wahania zrobiła. Kiedy odchodziła w stronę swojego biurka, mogła dostrzec pobłażliwe spojrzenie i krzywy uśmiech, który posłał jej służbowy partner.

— Mogłaś się bardziej postarać — mruknął.

Wzruszyła ramionami lekceważąco.

— Po co, skoro wiem, czym cię najbardziej zdenerwuję? — Wyszczerzyła się w uśmiechu, przysiadając na krześle.

Przewrócił oczami rozbawiony, ale nic więcej nie odpowiedział, bo za mocno wchłaniały go materiały, które miał w komputerze.

Siedział na komendzie od piątej rano. W tym czasie zdążył już odbyć szybki wyjazd w teren, gdzie czekało na niego splądrowane auto z wybitymi tylnymi szybami oraz zrozpaczoną właścicielką. Zabezpieczyli z technikiem dowody, udało im się pobrać odciski palców najprawdopodobniej należące do sprawcy, Sebastian odbębnił jeszcze szybkie przesłuchanie i tak naprawdę mógł zająć się dokładniejszą analizą sprawy. Chwilę temu był u dzielnicowego, który przekazał mu nagrania z osiedlowego monitoringu. Miał naprawdę wiele szczęścia, że sprawca okazał się na tyle głupi i dokonał rozboju bezpośrednio pod okiem kamery. Teraz pozostało go jedynie zidentyfikować. Planował posiedzieć nad tym góra dwa dni, znaleźć rabusia, pobrać od niego odciski palców, potwierdzić ich zgodność, a na koniec skierować sprawę do sądu. Robota nie wydawała się trudna. Jedyną przeszkodą była tylko tożsamość sprawcy, nad którą musiał skupić się trochę dłużej.

Węcińska obserwowała go z delikatnym uśmiechem na ustach, dopóki nie posłał jej krótkiego spojrzenia znad monitora. Speszona odwróciła wzrok w akompaniamencie jego kpiarskiego śmiechu.

— Zakochałaś się, Tosia? — mruknął zaczepnie, czym wywołał rumieńce na jej policzkach.

Ponownie parsknął śmiechem na ten widok.

— Stul pysk, Seba, i skup się na robocie — wymamrotała z nosem w pouczeniach.

— Ciężko się skupić, mając na sobie twój wzrok — rzucił, nim odchylił się nieco na oparcie krzesła i wyciągnął ręce do tyłu. — Nie, żebym narzekał...

— Daj mi pracować — weszła mu w słowo ewidentnie poirytowana.

Na jego ustach zatańczył delikatny uśmiech.

— Twoje słowo jest dla mnie rozkazem, pani komisarz — zakpił.

Nie odezwała się już więcej, jedynie z niemrawym uśmiechem śledziła kolejne linijki pouczenia. Miała świadomość, że jej przykrywka była pozbawiona sensu. Treść pouczeń znali przecież na pamięć, ale w tamtym momencie nie miała nic lepszego do chwycenia w dłoń.

Jeszcze przez chwilę udawała, że czyta, po czym wreszcie uniosła wzrok, zgarnęła z biurka teczkę akt sprawy, otworzyła ją i wgłębiła się już we właściwą dokumentację. Tutaj zdecydowanie więcej się działo. Mimo to nie dane jej było długo przygotowywać się do przesłuchania. W momencie, kiedy miała przerzucać stronę, jej telefon zawibrował na biurku, a chwilę później cały pokój wypełnił się melodią, którą Węcińska wybrała na swój dzwonek. Z męczeńskim westchnieniem zerknęła na wyświetlacz, a dostrzegając tam numer dyżurnego, zdała sobie sprawę, że niestety będzie musiała odebrać. Gdy przysuwała urządzenie do ucha, towarzyszył jej śmiech Sebastiana.

— Jestem — mruknęła, gromiąc służbowego partnera spojrzeniem.

Chyba nic sobie z tego nie zrobił, bo wciąż przypatrywał jej się z niekrytym rozbawieniem.

— Fajnie, no to w teren — odparł tymczasem dyżurny. — Ostrzejsza bójka pod liceum, jeden z chłopaków wyciągnął nóż, ale nauczycielom udało się go spacyfikować, zanim komukolwiek zrobił krzywdę. Pojedziesz, szybko ogarniesz i przesłuchasz towarzystwo. Krótka, czysta robota — wyjaśnił jeszcze beztrosko, jakby rozmawiał z nią o pogodzie.

Westchnęła, ale poprosiła, żeby wypisał jej radiowóz, i po krótkim pożegnaniu rozłączyła się.

— Wiedziałem, że ci coś wysra, żółtodziobie — skwitował siedzący wciąż na swoim miejscu Sebastian.

— Ty nie bądź taki do przodu, żeby zaraz tobie nie wysrało — odparła dziarsko, kiedy podnosiła się z krzesła.

Wprowadziła laptopa w stan uśpienia, na klapie położyła teczkę akt, a na niej przygotowane do przesłuchań pouczenia. Potem nie pozostało jej nic innego, jak tylko zabrać blachę, portfel i skierować się do drzwi.

— Uważaj na siebie. — Usłyszała gdzieś za plecami, co wywołało delikatny uśmiech na jej ustach.

Obróciła się przez ramię, zasalutowała i ostatecznie nacisnęła klamkę. Pociągnęła drzwi do siebie, zdziwiona, że płyta wyjątkowo nie chce ustąpić. Zmarszczyła brwi, ale kiedy wreszcie udało jej się otworzyć, uświadomiła sobie, co było powodem oporu. Kiedy ona usiłowała wyjść z pokoju, Ewa starała się do niego wejść. Ciągnąc za klamkę, musiała ciągnąć także sekretarkę. Uśmiechnęła się przepraszająco do kobiety, która jedynie zjechała ją spojrzeniem zielonych oczu od góry do dołu i bez powitania wparowała do pokoju. Węcińska odetchnęła głębiej, ale szybko ulotniła się z pomieszczenia. Uciekał jej czas, którego nie miała wiele, by dostać się na miejsce zdarzenia.

***

Wtorkowy poranek oznaczał dalszy ciąg szkolnej męczarni dla osiemnastoletniej Asi Święcińskiej, która kierowała powłóczysty krok do budynku Liceum Ogólnokształcącego imienia Tadeusza Kościuszki w Lubaczowie. Od samego przystanku autobusowego towarzyszyła jej tylko jedna myśl. Jeśli zostanie dziś zapytana z chemii, definitywnie polegnie. Życie na biol-chemie wcale nie było tak proste, jak się tego spodziewała, gdy tu przychodziła cztery lata temu. Jeżeli myślała, że w klasie maturalnej nauczyciele nieco odpuszczą, to naprawdę grubo się pomyliła. Nagonka była jeszcze gorsza niż rok wcześniej.

Przystanęła jak wryta, kiedy tuż obok niej na sygnałach śmignął czarny samochód, który dodatkowo po chwili skręcił w bramę, do której i ona zmierzała. Gdy wreszcie znalazła się przed budynkiem szkoły, przecisnęła przez zęby szpetne przekleństwo. Oprócz radiowozu stała tam jeszcze karetka pogotowia. Najwyraźniej musiało stać się coś nieciekawego, ale ona nie miała na to zbytnio czasu. Skoro służby były na miejscu, to już najprawdopodobniej udzielały pomocy poszkodowanym. Nie musiała i nie chciała się w to mieszać. Cichaczem przemknęła obok sporej grupy gapiów rozganianych właśnie przez nauczycieli i finalnie znalazła się wewnątrz liceum. Odetchnęła z ulgą, poprawiła okulary na nosie, sprawdziła, czy związane w kitkę ciemne włosy wciąż dobrze się trzymają, po czym zaczęła zbiegać po schodach. Do właściwej szatni dostała się błyskawicznie, a widząc tam znajomą twarz, nie mogła powstrzymać delikatnego uśmiechu.

Zza grubych szkieł okularów spoglądała na nią para bystrych zielonych oczu, na które spadały pojedyncze pasma poskręcanych w sprężynki blond włosów. Magda pomachała w jej stronę, nim wyuczonym ruchem odgarnęła za ucho nieznośnie loki okalające całą jej twarz.

— Cześć — sapnęła Asia, odstawiając na ziemię plecak.

— Cześć, coś taka zdyszana? — zagadnęła jej przyjaciółka, na co Święcińska westchnęła ciężko.

— Nie zdam dzisiaj z chemii, jak mnie zapyta — odparła markotnie.

W międzyczasie wyciągnęła z worka wiszącego na wieszaku zmienne buty i poczęła sprawnie zdejmować te, w których tu przyszła.

— W takim razie nie zdamy razem, bo ja też nic nie umiem. — Magda wzruszyła nonszalancko ramionami.

Asia uśmiechnęła się krzywo pod nosem.

— Pocieszające — skwitowała. — Widziałaś ten młyn pod wejściem? — zapytała po chwili, zerkając do góry, by móc złapać spojrzenie dziewczyny.

Tamta kiwnęła potwierdzająco głową.

— Ponoć jakiś zjeb z maturalnego mat-fizu przyszedł z nożem i chciał zadźgać kolegę — wyjaśniła.

Asia skończyła właśnie zmieniać buty, podniosła też z ziemi plecak, więc zgodnym krokiem ruszyły w kierunku wyjścia z coraz bardziej zatłoczonej szatni.

— Bezpieczna szkoła, nie ma co — skwitowała pod nosem, kiedy wdrapywały się po stromych schodach na górę. — Z innej beczki, to mam fabułę do twojego komiksu — dodała po chwili, kiedy już osiągnęły odpowiednie piętro.

Magdzie aż zaświeciły się oczy.

— Taaa? Dobrze się składa, bo ja mam okładki do twoich książek.

Tym razem to Asia spojrzała na nią z ekscytacją.

— Dobra, to najpierw ja ci opowiem, a na lekcji ty pokażesz mi zdjęcia tych okładek — postanowiła.

— Stoi — odparła jej przyjaciółka.

Święcińska zabrała się do opowieści, której Magda słuchała naprawdę uważnie. Musiała przyznać, że rysować potrafiła świetnie, ale w kwestii fabuły zawsze nie mogła dać sobie rady. Asia za to była jej kompletnym przeciwieństwem — nie potrafiła za grosz rysować, ale posiadała niesamowicie bujną wyobraźnię i dryg do opowiadania historii, chociaż ciągle uważała, że jej opowieści są wybrakowane, niemal pozbawione polotu. Magda twierdziła inaczej, ale Święcińska w swoich poglądach na ten temat była piekielnie uparta. Mimo wszystko nauczyły się współpracować, dzięki czemu Magda miała fabuły do swoich komiksów, a Aśka piękne okładki do pisanych książek.

Droga do klasy upłynęła im na dogrywaniu szczegółów. Skończyły chwilę przed tym, jak dołączyły do prawie czterdziestoosobowej grupy koleżanek i kolegów. Nie witały się ze wszystkimi — skierowały krok do dwóch stojących pod drzwiami dziewcząt. Pierwsza z nich, Hania, była jedną z najpopularniejszych osób w szkole. Teraz odsunęła za ucho krótkie do ramion, czarne, proste włosy i posłała delikatny uśmiech w kierunku koleżanek. Druga, Iza Węcińska, odwróciła wzrok nieco później, ale powitała Magdę oraz Asię nie mniej entuzjastycznie. Iza przyjaźniła się z Aśką już od podstawówki. Razem dzieliły większość swojego dzieciństwa, a obecnie razem przechodziły też załamania nad chemią.

— Iza, mamy do pogadania — zaczęła groźnie Magda, co przyprawiło Węcińską o dreszcze.

Spojrzała niepewnie w oczy koleżanki, a kiedy dostrzegła tam jedynie czyste rozbawienie, odetchnęła z ulgą.

— Błagam cię, nie strasz mnie. Naprawdę wystarczą te dwie godziny chemii z rana — wymamrotała.

Magda parsknęła śmiechem.

— W sumie, to masz rację. Jedziesz na tą wycieczkę za dwa tygodnie? — zapytała.

Iza skinęła głową twierdząco.

— Ja bym nie jechała? — Uśmiechnęła się popisowo, co zarówno Asia, jak i Magda skwitowały śmiechem. — Proszę was, takiej okazji nie można przepuścić. A ty, Hania? — Zerknęła na stojącą tuż obok nich dziewczynę.

Hania Bachlewicz przewróciła lekceważąco oczami.

— Jasne, że tak — odparła pewnie.

— No i pięknie — mruknęła Asia. — Czyli skład w komplecie.

— Wiadomo, nie mogło być inaczej — dodała od siebie Magda.

Nim ponownie zaczęły rozmowę, w oczy rzuciła im się niska, lekko przygarbiona sylwetka nauczycielki chemii. Aśka i Iza spojrzały po sobie przestraszone, kiedy tylko kobieta przeszła obok nich. W jej dłoni widziały ocenione sprawdziany. Co gorsza, na arkuszach widniały nazwiska osób z ich klasy.

***

Łucja Bachlewicz, trzydziestodziewięcioletnia ratowniczka medyczna, właśnie kończyła opatrywać ranę na głowie jednego z dwóch chłopaków, którzy wdali się w bójkę pod liceum ogólnokształcącym. U niego obrażenia nie były wielkie, nie istniała też potrzeba jakiegokolwiek szycia, dlatego nawet nie odsyłali go na SOR*. Słabiej wyglądała sprawa w przypadku drugiego z chłopców, który był znacznie gorzej poturbowany. Jej kolega właśnie przygotowywał go do transportu, podczas gdy ona starała się szybko zająć pierwszym chłopakiem.

Dokończyła zaklejanie opatrunku i dokładnie w tym momencie ktoś znalazł się obok niej. Spojrzała na policjantkę, którą kojarzyła co najmniej z kilku imprez masowych. Zdarzało im się nieraz współpracować razem podczas zabezpieczeń, dzięki czemu znały się dość dobrze.

— Zajmę się tym kolegą. Dzięki za pomoc, Łucja — powiedziała kryminalna, uśmiechając się w jej kierunku delikatnie.

Ratowniczka poprawiła fluorescencyjną bluzę na ramionach i odwzajemniła uśmiech.

— Nie ma za co. Drugiego chłopaka pewnie dostaniesz jakoś popołudniu, jak już go pozszywają — odparła.

Tosia Węcińska skinęła twierdząco głową.

— Na razie najbardziej potrzebny jest mi ten delikwent, bo to on miał nóż, zgadza się? — Zerknęła na chłopaka stojącego z opuszczoną głową obok niej.

Kiedy nie otrzymała żadnej odpowiedzi, westchnęła ciężko.

— Cóż, łatwo nie będzie — skwitowała, nim oddaliła się z osiemnastolatkiem w kierunku nieoznakowanego radiowozu.

Łucja nie miała czasu, by odprowadzić ją wzrokiem. Szybko wsiadła za kierownicę karetki, poczekała, aż jej zespołowy partner powie, że są gotowi do drogi, a kiedy otrzymała taki komunikat, odpaliła samochód i sprawnie wyjechała spod budynku liceum. Odstawili rannego chłopaka na SOR, a sami wrócili na bazę. Do pokoju socjalnego wchodzili niedługo później.

Powitali ich koledzy schodzący właśnie z dwudziestoczterogodzinnego dyżuru. Opowiedzieli krótko o wyjazdach, które odbyli w nocy. Jako że księżyc stał w pełni, mieli pełne ręce roboty i Łucja naprawdę nie zazdrościła im ubiegłej zmiany. Wszyscy przecież wiedzieli, jakie rzeczy działy się podczas pełni.

Gdzieś pomiędzy opowieścią o kolejnym wezwaniu a zerknięciem na to, co omawiano w telewizyjnym serwisie informacyjnym, jej zespół dostał zgłoszenie w pierwszym kodzie pilności. Mieli dokładnie minutę na zebranie się, a po tym czasie musieli już wyjeżdżać z bazy. Bachlewicz bez wahania włączyła więc sygnały świetlne oraz dźwiękowe w karetce, a potem pognała przez miasto ratować kolejne zagrożone ludzkie życie.

Taka była jej praca.

***

Tosia wracała do domu nieco zmęczona, aczkolwiek zadowolona, bo oprócz porannego wezwania, jej dzień faktycznie przebiegł dość spokojnie. Po drodze z komendy wstąpiła jeszcze odebrać swoją paczkę z automatu. Z tego, co znajdowało się w środku, cieszyła się jak dziecko. Nowa latarka do służbowej broni była czymś, czego naprawdę potrzebowała. Uświadczyła się w tym przekonaniu, kiedy podczas jednej z akcji zobaczyła, jak daleki zasięg miało światło na waltherze Sebastiana. Po porównaniu tego z własną latarką, uznała, że czas najwyższy na zmianę.

Przycisnęła telefon trzymany przy uchu do ramienia. Rozmawiała ze służbowym partnerem, odkąd tylko zajechała na podwórko.

— To co, Tośka, w sobotę na strzelnicę? — zagadnął Sebastian, kiedy ona usiłowała otworzyć kluczem drzwi.

— Mam służbę — mruknęła, z satysfakcją wyjmując klucz z zamka.

— Kurwa, ostatnio strasznie się mijamy na tych służbach — rzucił zrezygnowany. — A niedziela?

— Już prędzej. Mam nockę, ale dopiero od dwudziestej drugiej, więc w sumie cały dzień wolny — wyjaśniła. — Ostatnio w ogóle jest straszny syf z grafikiem na tej komendzie... — dodała, kiedy wreszcie odłożyła na szafkę paczkę i zyskała dwie wolne ręce. — Musimy dostać razem jakieś śledztwo, to zaczną nas rzucać razem na służby.

Parsknął śmiechem.

— Nie kracz, Tośka — rzucił rozbawiony, co i ją skłoniło do uniesienia kącików ust.

— Nie kraczę — odparła. — Przyjeżdżasz dzisiaj? — zapytała jeszcze z niekrytą nadzieją w głosie.

— Postaram się szybko ogarnąć mieszkanie i przyjechać — zapewnił.

Uśmiech na jej ustach poszerzył się w sekundę. Dokończyła zdejmować buty, zakluczyła drzwi od wewnątrz i finalnie wyszła z małego przedpokoju na korytarz. Z salonu niemal od razu na powitanie wybiegł jej Orfi, zaraz za nim pojawiła się Rawka.

— Czekam, aspirancie.

— Jasne, żółtodziobie.

Połączenie dobiegło końca, więc Tosia schowała telefon do kieszeni i zajęła się przywitaniem z psami, które praktycznie zamiatały ogonami o ziemię. W oczach zwierząt widziała szczerą radość. Ona też cieszyła się, że mogła je wreszcie zobaczyć.

***

Noc powoli spowijała swą zasłoną zapadające w sen miasto, gdzieś daleko szczekał jakiś pies, tutaj było jednak zatrważająco cicho. Lasek nie był duży, nie był też wyjątkowo upiorny. Za dnia ciągle przechodzili tędy jacyś ludzie. A jednak tej nocy, w blasku księżyca, dwie zwisające z gałęzi drzewa, splecione w ciasnym uścisku własnych rąk postacie nadawały mu mrocznego charakteru, którym już na zawsze miał przesiąknąć.

Tej nocy, w blasku księżyca, gasły dwa rozpaczliwe życia.

Jego i jej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro