23. Han

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Han...

Podniósł głowę, spoglądając bystrym spojrzeniem prosto w jego oczy. Swoim zwyczajem odsunął jeszcze z twarzy kilka opadających na nią kosmyków włosów, po czym uniósł w pytającym geście brwi.

— Tak?

Nigdy nie był zbyt wylewnym człowiekiem. Wyrażał się wręcz ascetycznie, większość zbędnych jego zdaniem słów pozostawiając dla siebie. Posiadał wrodzoną inteligencję, a wraz z nią usposobienie taktyczne odziedziczone po ojcu. Matka zostawiła mu w spadku nietypową koreańską urodę, która w połączeniu z polskimi genami dawała całkiem ciekawy, na pewno wyróżniający Hana efekt. Przykuwał wzrok, to prawda, ale w niewielkim lubaczowskim środowisku zajął swoje miejsce już dobre dwadzieścia lat temu i nikt nie kojarzył go już z jakimkolwiek rodzajem nietypowości. Był częścią tej społeczności odkąd się tylko urodził — przesiąkł nią, wszedł głęboko w struktury. Na tyle głęboko, że w pewnym momencie zasadnym stało się wykorzystanie jego siatki kontaktów.

Han był prawdziwą maszyną — wojownikiem wyszkolonym tylko do jednego celu, który zresztą spełniał idealnie. Cechowała go niesamowita lojalność względem własnego ojca. Został jego najlepszym strategiem, kompanem, analitykiem i niebojącym się najgorszych przeszkód graczem. Ojciec oddałby za niego własne życie. Wiedział to. Wiedział też, że w razie potrzeby zrobiłby dokładnie to samo dla niego.

— Wyjdź dzisiaj i się rozejrzyj. Dawno jej nie widziałem, zrób zdjęcia — rzucił gospodarz, kiedy przypomniał sobie o obecności syna w pomieszczeniu. — I trzymaj się planu — dodał, uśmiechając się delikatnie.

— Będę.

— Potem skoczysz jeszcze do Krzesikowa i na Rudę Różaniecką. Pamiętasz o tym, prawda? — dopytał, a kiedy spotkał się z potwierdzającym skinieniem głowy, uśmiech na jego twarzy uległ poszerzeniu. — Świetnie. Możesz ruszać — dodał jeszcze, chwycił między zęby papierosa, odpalił go i po sekundzie zaciągnął się z lubością.

Często palił. Ten zły nawyk trzymał się go od niepamiętnych czasów.

Kiedy chłopak wyszedł z pokoju, mężczyzna wyjął z szuflady zdjęcie. Przyjrzał mu się spod delikatnie przymkniętych powiek. Była piękna...

***

Han zdjął z bioder pas, by nie rzucać się zbytnio w oczy. Z pokrowca wyciągnął ostry jak brzytwa nóż, który schował na właściwe miejsce. Po chwili wydobył też z kabury broń. Jej również nie mógł zabrać za sobą. Zmienił szare dresy na czarne jeansy, dobrał jeszcze oversizową bluzę, buty, czapkę z daszkiem i tak przygotowany opuścił pokój. Zbiegł po schodach na parter sporych rozmiarów domu, pogłaskał jeszcze siedzącego przy drzwiach wyjściowych psa, a potem wydostał się na zewnątrz. Nie wiedział, jaki był cel działań, które miał podjąć — ojciec nie wtajemniczał go w szczegóły. Wiedział jednak, że dla tego człowieka zrobi bezwzględnie wszystko. Był mu winien dozgonną wdzięczność za rzeczy, które dla niego uczynił.

Wsiadł do czarnego jak smoła mercedesa klasy g, przekręcił kluczyk w stacyjce, a kiedy potężny silnik rozpoczął swoją pracę, chłopak powoli wycofał samochód z podjazdu. Na zegarach wybiła chwilę temu siedemnasta. Miał w planie podjechać po kilku znajomych i zakręcić się na jakiejś imprezie. Być może znajdzie tam więcej informacji oraz osobę powiązaną bezpośrednio z jego celem.

Zanim dogadał się z kolegami, dostał od ojca informację, że pod liceum ogólnokształcącym doszło do powieszenia. Musiał udać się na miejsce i sprawdzić, o co dokładnie chodziło. To też zrobił.

Liceum usytuowane było w dość ruchliwej okolicy, dzięki czemu na miejscu zdążył zgromadzić się już całkiem pokaźny tłumek gapiów. Han zostawił samochód na parkingu pobliskiego sklepu, przeszedł przez ulicę i tak właściwie był już u celu. Wmieszał się w ludzką masę stłoczoną pod jednym z drzew. Oprócz ludzi zauważył dwa radiowozy, z czego jeden nieoznakowany, oraz karetkę pogotowia. Uśmiechnął się przebiegle. Jego cel pojawił się na miejscu we fluorescencyjnym stroju ratownika medycznego. Obiekt stał teraz obok dwójki nieumundurowanych policjantów, których Han również doskonale znał.

Sebastian Brodzki i Antonina Węcińska — duet, który spędzał mu sen z powiek, prezentował się tego wieczora nienagannie. Oboje sprawiali wrażenie osób na właściwym miejscu i chłopak doskonale zdawał sobie sprawę, że na tym miejscu się znajdowali. Ojciec ostrzegał go przed tymi ludźmi już wielokrotnie.

Wiedziony intuicją Han odsunął się nieco na bok. Stał teraz w cieniu rzucanym przez wiekowy wiąz, na którym zawisła kolejna młoda osoba. Z kieszeni ostrożnie wyjął telefon, upewnił się, że nikt z tyłu ani po bokach nie próbuje zaglądać mu do urządzenia, a potem zrobił kilka zbliżonych na konkretną postać zdjęć. Wyszły idealnie ostre. Ojciec będzie zadowolony.

***

Tosia, zupełnie nieświadoma tego, jak uważnie była obserwowana, obeszła wiszące na jednej z niższych gałęzi drzewa ciało dookoła. Nic jej to nie dało — nie zauważyła żadnych podejrzanych śladów, które wskazywałyby na udział osób trzecich w całym incydencie. W obliczu własnej porażki odetchnęła głębiej i podeszła do stojącego kilka metrów dalej Sebastiana. Brązowe oczy partnera śledziły jej ruchy bardzo uważnie, co nie umknęło uwadze policjantki. Odwzajemniła jego spojrzenie dopiero, kiedy stanęła naprzeciwko Brodzkiego. Widziała w jego tęczówkach to, co sama na pewno miała w swoich. Oboje byli w tej ludzkiej tragedii kompletnie bezsilni, a perspektywa informowania kolejnej matki o śmierci jej rodzonego dziecka jawiła się w ich umysłach jako istny koszmar.

— Wypadałoby rozgonić tych ludzi i przesłuchać zgłaszającą — podjęła wypranym z emocji tonem.

Nie miała najmniejszej ochoty z nim rozmawiać, ale niestety tego właśnie wymagała od niej sytuacja.

— To to zrób. — Wzruszył obojętnie ramionami. Bezradność w jego tęczówkach nagle zniknęła. Wróciła lodowata ignorancja.

Tosia powstrzymała się od zgrzytnięcia zębami. Ta idiotyczna upartość służbowego partnera działała jej na nerwy.

— Spoko, ale ty napiszesz kwity. — Ze złością wyciągnęła w jego stronę dłoń trzymającą od dłuższej chwili papiery. — Przyjechaliśmy tu razem po to, żeby rozdzielić obowiązki — dodała, sztyletując go wściekłym spojrzeniem.

Uśmiechnął się delikatnie, co tylko jeszcze bardziej ją rozeźliło.

— Dziwnym trafem to zawsze ty odpowiadasz za ich rozdzielanie, pani starsza sierżant — celowo wypomniał jej stopień, ale mimo wszystko przyjął od Tosi dokumenty.

— Ktoś w tym duecie musi odwalać brudną robotę. Padło na mnie, panie aspirancie — odparła w podobnym tonie, nim obróciła się na pięcie i odeszła w kierunku stojącej przy karetce pogotowia woźnej.

To ona zgłaszała zdarzenie. Kiedy chwilę temu wstępnie ją rozpytywali, wyjaśniła, że dziś przypadała jej kolej na zamknięcie szkoły. Ostatnia osoba opuściła budynek około godziny wcześniej, toteż Węcińska wnioskowała, że w tym godzinowym okienku musiało dojść do powieszenia. Drzewo, które dziewczyna wybrała sobie na miejsce śmierci, rosło nieco na uboczu osłonięte od ulicy krzewami bardzo wysokich żywotników, przez co ciało dało się dostrzec tylko przy wychodzeniu z liceum.

Teraz Tosia poinformowała kobietę, że za chwilę zabierze ją na przesłuchanie, a potem z ciężkim westchnieniem zerknęła na stale powiększający się pod bramą wjazdową tłumek. Bardzo nie lubiła rozpędzać ludzi, ale nie miała większego wyboru. Do pomocy postanowiła wykorzystać jeszcze Piotrka, który właśnie szedł w kierunku miejsca zdarzenia. Do spółki z technikiem udało im się w dość krótkim czasie zaprowadzić porządek. Polecili jeszcze dwóm młodym policjantom prewencji, żeby rozciągnęli taśmę między dwoma słupkami bramy, a potem już spokojnie mogli przejść do obowiązków. Odgrodzeni od wciąż stojących na ulicy ludzi czuli się nieco swobodniej, a przede wszystkim bardziej komfortowo mogli wykonywać swoją pracę.

Prokurator pojawił się na miejscu kilka minut po Piotrku, dzięki czemu już chwilę później ruszyły oględziny. Tosia wiedziała, że ich przeprowadzenie nie zajmie Grabskiemu wiele czasu — on z całego składu lubaczowskiej prokuratury wykonywał tę czynność najszybciej, a przy tym zaskakująco dokładnie.

Nie widząc dla siebie żadnego zadania na miejscu, postanowiła zabrać zgłaszającą na komendę. W tym celu podeszła najpierw do dwóch młodych prewencjuszy — tegorocznych absolwentów szkoły policji w Legionowie.

— Chodź, Bartek, pomożesz mi przewieźć panią na komendę — rzuciła w stronę wyższego z nich.

Chłopak bez nawet cienia zawahania skierował kroki w stronę nieoznakowanej skody. Tosia podeszła jeszcze po zgłaszającą i po chwili w radiowozie siedzieli już we trójkę — Bartek oraz woźna na tylnej kanapie, natomiast Węcińska za kierownicą. Trzy minuty później skoda parkowała pod budynkiem komendy powiatowej.

— Zaprowadzisz panią do pokoju przesłuchań? — Tosia obróciła się przez ramię, spoglądając z pytaniem w oczach na siedzącego z tyłu policjanta.

— Jasne — odpowiedział dziarsko, nim razem z kobietą wysiadł z samochodu.

Węcińska poszła w jego ślady, zamknęła pilotem radiowóz, a potem weszła za kolegą na komendę. Musiała teraz sprawnie dostać się do swojego lokum, zabrać wszystkie niezbędne dokumenty, a potem wrócić do pokoju przesłuchań. Na właściwe piętro wbiegała, skacząc po dwa schody. Po chwili stawała już pod właściwymi drzwiami. Nawet nie siliła się na pukanie, po prostu wparowała do środka, odrywając skupionego na pracy Maksa od jego zajęć.

Zieliński posłał jej spojrzenie pełne wyrzutu.

— Zawału idzie z tobą dostać, Tośka — stwierdził, co skwitowała przepraszającym uśmiechem.

— Wybacz, Maks. Śpieszę się na przesłuchanie — wyjaśniła. — Ty, jak mocno ci się nudzi, możesz sprawdzić Jolantę Nowak w systemie. Napisz do Seby, to wyśle ci zdjęcie dowodu osobistego, żebyś miał PESEL — dodała zwięźle.

Policjant wydziału techniki operacyjnej odchylił się z męczeńskim westchnieniem na oparcie krzesła.

— Była nadzieja na spokojną nockę i nagle cyk, już nie ma...

Tosia parsknęła śmiechem.

— Takie życie, co ja ci poradzę. — Wzruszyła delikatnie ramionami. — Spadam na przesłuchanie, widzimy się później — dodała jeszcze, a po sekundzie Maks znów został sam ze sobą.

Zaklął pod nosem, biorąc w dłoń telefon. Szybko odszukał odpowiednią konwersację i chwilę później miał już przed sobą dane, których potrzebował. Nie pozostało mu nic innego, jak zabrać się do pracy.

***

Karteczka wylądowała na swoim miejscu, a on niezauważony przez nikogo mógł wycofać się bezpiecznie w kierunku zabudowań. Fakt, że dom Łucji Bachlewicz usytuowany był na samym końcu mało uczęszczanej ulicy, działał Hanowi na rękę. Mniej potencjalnych świadków mogło zauważyć jego działania, a to zdecydowanie ułatwiało zadanie, które dostawał do wykonania w określone dni.

Teraz również, wzorem poprzednich, wszystko poszło zgodnie z planem. Spokojnie szedł więc na parking pod sklepem, gdzie zostawił swój samochód. Wstąpił jeszcze na chwilę do marketu, kupił kilka niezbędnych rzeczy, a potem wrócił do mercedesa. Zanim odpalił silnik, musiał jeszcze odebrać przychodzące połączenie od ojca. Po krótkiej rozmowie wiedział już, że jego plany uległy niejakiej zmianie. W drodze na Rudę Różaniecką miał zahaczyć jeszcze o dom, by zdać sprawozdanie ze swoich dotychczasowych działań. Na posesję zajeżdżał kilka minut później. Wysiadł z samochodu i szybkim krokiem skierował się do drzwi wejściowych. Wstukał odpowiedni kod, dzięki czemu stanęły przed nim otworem.

Ojca zastał wyjątkowo w salonie, a nie w biurze, gdzie przeważnie przebywał. Usiadł obok niego na kanapie, podał mężczyźnie telefon z wyświetlonymi już zdjęciami, a gdy ten zajmował się ich przejrzeniem, Han delikatnie drapał za uchem leżącego obok jego nóg dobermana.

— Dobra robota.

Z zamyślenia, w jakie popadł, wyrwał go głos ojca. Utkwił w nim niemal czarne spojrzenie.

— Na miejscu byli jeszcze Brodzki i Węcińska. Są dla mnie w tym momencie groźni? — zapytał krótko. — Chcę się upewnić — dodał, widząc w oczach swojego towarzysza zaskoczenie.

— Dla ciebie nie. Ani teraz, ani w ogóle — odparł powoli mężczyzna. — Gdybyś z nimi zadarł, mogliby być. Nie są byle kim, Han. To jeden z najbardziej utalentowanych w województwie, jeżeli nie w kraju, duetów. Razem mają zabójczą skuteczność, ale teraz męczą się nad inną sprawą i kompletnie ci nie zagrażają. Możesz być spokojny — dodał tonem, którego Han nie słyszał u niego od wieków. Było w nim coś ciepłego i łagodnego. Tak niepodobnego do tego przeważnie wyrachowanego mężczyzny nieokazującego żadnych uczuć. — Jedź załatwić dalsze sprawy. Jak wrócisz, omówimy szczegóły planu.

— Jasne — odparł krótko, odebrał z rąk ojca telefon, a chwilę później już go nie było.

Trzask drzwi i dźwięk odpalanego ośmiocylindrowego widlastego silnika spod znaku mercedesa upewnił mężczyznę, że został sam. Z delikatnym uśmiechem na ustach potarł się po gładko ogolonych policzkach. Musiał pomyśleć, jak zwabić do siebie jego własność.

Pierwszym i oczywistym celem stała się jej córka. To właśnie przez nią zamierzał zrealizować misternie ułożony plan. Czas było wyrównać dawne rachunki. Zwrócić panu jego należność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro