3. Zawsze mogło być gorzej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dzisiaj w mediach Kwiat Jabłoni i „Mogło być nic", bo znów jest to piosenka w moim odczuciu wspaniale oddająca cały klimat tej książki, a już na pewno tego rozdziału. Polecam mocniutko. Bo mogło być nic, a jest wszystko. ;)

Noc była niewiarygodnie zimna jak na lato. Kiedy wychodził z komendy około trzeciej nad ranem, czuł na odsłoniętych przedramionach nieprzyjemny chłód poranka wywołujący na skórze nieprzyjemny dreszcz. Szybkim krokiem pokonał dystans dzielący go od stojącej na parkingu laguny, otworzył samochód pilotem i finalnie wsiadł do środka, również i tam spotykając się z zimnem. Zadrżał mimowolnie, ale włożył kluczyki do stacyjki, przekręcił je, a po usłyszeniu zapalającego silnika puścił, by już chwilę później wyjeżdżać spod miejsca jego pracy na opustoszałą o tej porze ulicę.

Dostanie się do domu zajęło mu nieco ponad dwie minuty, a więc zaskakująco krótko. Brak jakiegokolwiek ruchu skutecznie pomógł mu w osiągnięciu takiego czasu, co poniekąd nawet cieszyło Sebastiana. W mieszkaniu na pewno będzie choć odrobinę cieplej niż w samochodzie.

Zaparkował na swoim miejscu pod blokiem, odpiął pasy i westchnął cicho, jeszcze na moment opierając obie dłonie na kierownicy, by zastygnąć w tej pozycji przez następne kilka sekund. Wbił spojrzenie w krzew znajdujący się na trawniku niecałe cztery metry dalej. To była ciężka służba. Od dawna nie miał chyba aż takiego wycisku w robocie...

Wysiadł wreszcie z samochodu, a gdy zamykał drzwi, charakterystyczny trzask poniósł się echem po całym osiedlu. Brodzki nie zwrócił na to kompletnie żadnej uwagi, jedynie wcisnął odpowiedni przycisk na pilocie i gdy auto mrugnęło kierunkowskazami z dwóch stron, informując o zamknięciu, odszedł w stronę wejścia. Ciężkie drzwi poddały mu się bez większych oporów, toteż już chwilę później był na klatce schodowej. Dostał się pod drzwi swojego mieszkania jak zawsze skacząc po dwa stopnie, włożył klucz do zamka i ze zgrzytem przekręcił go dwukrotnie, by ostatecznie wejść do ciepłego wnętrza. Z delikatnym uśmiechem zdjął buty, na powrót zakluczył drzwi, a potem skierował kroki prosto do łazienki. Cicho domknął za sobą drzwi i stanął więc przed lustrem, spotykając się ze zmęczonym spojrzeniem brązowych oczu. Przejechał dłonią po twarzy z męczeńskim jękiem, ale postanowił się sprężyć, co zresztą zaraz zrobił.

Ostatecznie wychodził z łazienki odświeżony niecałe piętnaście minut później, na sobie mając krótkie spodenki i luźną koszulkę. Nie czuł już niewygody związanej z umieszczonym tuż przy skórze pistoletem, nie czuł charakterystycznego obciążenia czy ucisku w okolicy bioder. Miał pełną swobodę ruchów i po tym męczącym dniu to było tak naprawdę jedyne, czego potrzebował do szczęścia.

Zgasił światło w łazience, po czym skierował krok już prosto do sypialni. Z ciężkim westchnieniem na ustach otworzył drzwi, bezszelestnie wślizgując się do środka. Po chwili był już w pokoju, toteż domknął cicho drewnianą płytę, a potem odruchowo powędrował spojrzeniem w stronę łóżka.

Dostrzegł niewyraźnie zarysowany pod kołdrą kontur jej ciała. Spała na boku, twarzą w stronę ściany, pod głowę podłożyła sobie jedną dłoń, druga natomiast spoczywała spokojnie niedaleko jej brzucha. W ciemności wyglądała tak delikatnie i niewinnie, że niemal na palcach podchodził do swojej strony łóżka, byle nie przeszkodzić jej w odpoczynku. Odłożył telefon na szafkę nocną, potem jeszcze na moment zawiesił spojrzenie na gwiazdach za oknem. Na jego usta wpłynął delikatny uśmiech.

Największym szczęściem były w obecnej sytuacji te powroty. Powroty, które choć czasem bolesne, zawsze znaczyły dla niego bardzo wiele.

Powoli przysiadł na łóżku, odsunął nieco kołdrę, po czym wylądował na miękkim materacu. Jego usta opuścił głęboki oddech pełen ulgi. Dopiero teraz poczuł napięte po całym dniu mięśnie, które zaczynały się stopniowo rozluźniać, dopiero teraz do jego głowy wpadły ponownie wszystkie wspomnienia tego wieczora. Przykrył się kołdrą praktycznie po samą szyję i położył na plecach, wbijając spojrzenie w sufit. Gdy tylko usłyszał, jak łóżko delikatnie skrzypi z jej strony, odwrócił głowę, chcąc zbadać sytuację. Najpierw obróciła się powoli w jego stronę, by już kilka sekund później trwać wtuloną w bok Sebastiana.

— Długo kazałeś na siebie czekać... — wymamrotała zaspanym głosem.

Uśmiechnął się pod nosem, delikatnie przesuwając dłonią po jej ramieniu.

— Był syf w robocie — odparł cicho. — Zresztą mówiłem ci, zanim tam dzisiaj w ogóle poszedłem, że czuję nadgodziny, a potem jeszcze pisałem, że mi się przeciągnie — dodał, na co parsknęła śmiechem.

— Życie z kimś o tak niebywale trafnych przeczuciach i perfekcyjnej intuicji jak ty jest strasznie dziwne — mruknęła rozbawiona.

Przez moment nie odpowiedział, bo akurat przewracał się na bok, by móc zamknąć ją w jeszcze ciaśniejszym uścisku. Gdy już zaplótł swoje ramiona wokół jej talii, a kobieta z pomrukiem zadowolenia przytuliła się jeszcze mocniej, zebrał w głowie rozbiegane myśli, składając je w sensowną odpowiedź.

— E tam, jak dla mnie jest fajnie — skwitował jedynie, bowiem nie miał siły na jakieś głębsze refleksje.

— Zmęczony jesteś, co? — bąknęła, bezbłędnie odczytując sygnały, które mimo woli wysyłało całe jego ciało.

— Cholernie — przyznał, a zaraz potem ziewnął przeciągle. Faktycznie powieki zaczynały mu się już coraz mocniej kleić, a mózg chyba przeszedł na wolniejsze obroty, bo kłęby myśli nagle gdzieś przepadły, tak jakby w ogóle ich tam nigdy nie było.

Sięgnęła dłonią jego włosów, delikatnie przeczesując brązowe, kręcone kosmyki między palcami. Przymknął zadowolony oczy, unormował oddech i tak naprawdę był już gotowy do zaśnięcia. Mógłby trwać w takim stanie dosłownie całą wieczność...

— Widać. Chodź spać, o ten syf w robocie wypytam cię jutro. Nie odpuściłabym sobie takiej przyjemności — powiedziała i był niemalże pewien, że na jej ustach wykwitł wtedy cwaniacki uśmiech.

— Jesteś okrutna — burknął, markując oburzenie.

Roześmiała się perliście. Na tyle głośno, że jej śmiech wypełnił całą sypialnię przyjemnymi tonami, które Sebastian słyszał niestety dość rzadko. Gdy jednak taka chwila już nadchodziła, nie mógł być szczęśliwszy. Przeszła przecież całe mnóstwo przykrych sytuacji, ba, wciąż przechodziła, wciąż dotykał ją ból, a ona dalej się śmiała, jakby chciała pokazać losowi, że jest ponad wszystko to, co ten parszywiec jej serwował.

— Takie życie — odparła, wzruszyła ramionami, a potem przytuliła twarz do jego obojczyka i odetchnęła cicho. — Dobranoc, Seba.

— Wiesz, że muszę o coś zapytać, zanim też ci to powiem, prawda? — rzucił śmiertelnie poważnie. Nie odpowiedziała, toteż potraktował to jako zielone światło do działania. — Bolało jak mnie nie było?

Poczuł, jak podkula nogi pod brzuch, jak zaciska dłonie na jego koszulce, wreszcie jak nieco mocniej wtula twarz w jego ciało. Już wiedział, co to znaczyło. Nie musiała nawet mówić. Wszystko to, co przed sekundą zrobiła, krzyczało za nią.

— Bolało, ale nie chcę już o tym myśleć. Dzisiaj chcę po prostu iść spać — wyszeptała łamiącym się najprawdopodobniej na wspomnienie minionych ciężkich chwil głosem.

Westchnął ciężko, przesunął dłoń z pleców kobiety na jej włosy i zaczął je delikatnie gładzić, tym gestem chcąc jeszcze dobitniej uświadomić jej, że ciągle był obok, że już nie musiała się bać o brak pomocy, gdy z bólu praktycznie straci przytomność, że była bezpieczna. Całkowicie bezpieczna. I choć nie mógł jej ochronić przed cierpieniem, choć krajało mu się serce, gdy widział, jak czasami płacząc zwijała się w kłębek na kanapie w jej domu wtulona w Orfiego czy Rawkę, choć to wszystko zawsze uderzało w niego niemal tak mocno, jak w nią, to wiedział, że był w stanie zapewnić jej coś, czego nie miała, kiedy była sama. Mógł jej zapewnić wsparcie i obecność. Obecność, która często stawała się ważniejsza niż wszystko inne.

— Jasne — szepnął, składając na jej włosach czuły pocałunek. — Dobranoc, Tosia.

***

Poranek przywitał Lubaczów radosnym świergotaniem ptaków w koronach drzew, rosą mieniącą się tysiącami kolorów na mokrej trawie, promieniami słońca muskającymi ściany okolicznych budynków, a wreszcie chłodnym, rześkim powietrzem przywodzącym na myśl tylko nowy dzień. Była sobota — cicha, pełna spokoju sobota.

Tosia otworzyła zaspane oczy, przetarła je dłonią i odetchnęła lekko, spoglądając na pogrążonego w śnie Sebastiana. Zmęczenie pozostawiło na jego twarzy nieco śladów, które mimo że praktycznie niezauważalne dla przypadkowej osoby spotkanej na ulicy, dla niej były bardzo wyraźne. Teraz, gdy tak omiatała nieco jeszcze mglistym spojrzeniem spokojne oblicze mężczyzny, miała wrażenie, że każdy taki ślad był blizną po jakimś traumatycznym wydarzeniu, po jednej nieprzespanej nocy, po wylanych łzach.

Nie czekała, aż otworzy oczy. Wiedziała, że ten moment nadejdzie pewnie długo później. Wrócił w nocy z prawie dwunastogodzinnej służby, więc nie było mu się co dziwić. Przewróciła się z lewego boku na plecy i zaraz syknęła cicho, spinając całe ciało, gdy kłujący, ostry ból przeszedł po jej rdzeniu. Wzięła jeden głębszy oddech, zaraz za nim drugi, kolejny i tak dobre pięć minut. Wdech, wydech, wdech, wydech...

Gdy w końcu ból osłabł na tyle, że była w stanie się poruszyć, powoli przesunęła nogi po materacu, ostatecznie spuszczając je w dół. W ślimaczym tempie postarała się w miarę bezboleśnie przewrócić na prawy bok, a gdy udała jej się ta trudna sztuka, także usiąść. Długo zajęło, zanim wreszcie zmieniła położenie, ale wreszcie się udało. Siedziała, nieco zlana potem, z drżącym dosłownie każdym mięśniem w ciele, obolała już z samego rana, ale siedziała. Uśmiechnęła się dziarsko na ten mały sukces, potem przetarła dłońmi twarz i odsunęła z niej kilka zbłąkanych kosmyków czekoladowych włosów. Następnie powędrowała ręką nieco wyżej, na sam czubek głowy, zdjęła gumkę i uwolniła resztę włosów z niedbałego upięcia. Rozpuszczone sięgały jej nieco za linię ramion.

Gumkę założyła na nadgarstek, potem wzięła głębszy wdech, położyła obie dłonie na brzegu łóżka, mocniej zacisnęła palce, po czym podjęła pierwszą próbę wstania na równe nogi, które było dla niej jednym z najcięższych wyzwań. Musiała przełamywać każdą swoją słabość, znosić każdy ból, choćby ten pochodzący od zerwanego podczas wypadku, operowanego i od dłuższego czasu dochodzącego do siebie ścięgna w kolanie. Musiała nie dać się zgnieść temu wszystkiemu, co tak usilnie dociskało ją do ziemi.

Z niemałym wysiłkiem stanęła na nogi za pierwszym razem, co skłoniło ją do kolejnego zwycięskiego uśmiechu. Miała to, teraz wszystko wydawało się o wiele prostsze.

Nieśpiesznie, delikatnie utykając na lewą nogę, poczłapała do drzwi, otworzyła je cicho, a potem wyszła, tak samo cicho zamykając płytę za sobą. Przed oczami otworzył jej się salon, przez który przeszła, by znaleźć się u celu swojej małej podróży — w łazience. Zamknęła drzwi, ziewnęła i stanęła przed lustrem, mierząc wzrokiem swoje własne oblicze. Wyglądała zaskakująco dobrze, chociaż okolice oczu wciąż pozostawały lekko opuchnięte od wczorajszego płaczu, gdy nie miała już siły walczyć z bólem. Nie przeszkadzało jej to jednak. Jej wygląd i tak prezentował się znacznie lepiej niż zazwyczaj, co poczytywała sobie za kolejny plus tego dnia.

Od wypadku minęło już prawie pięć miesięcy. Każdy następny był lepszy od tego poprzedniego, co uczyło ją radości z tego, co miała. Mogła nie mieć przecież nic. Przez pięć długich miesięcy walki z własnym ciałem, bólem, cierpieniem, rehabilitacją, lekami, wreszcie samą sobą Tosia zrozumiała, jak wiele posiadała przed wypadkiem i jak wiele straciła po nim. Nie mogła się już cieszyć dawną kondycją fizyczną, nie posiadała nawet połowy tej sprawności, którą posiadała wcześniej, musiała zrezygnować na dłuższy czas ze służby, by mierzyć się z długą, mozolną oraz bolesną terapią, by przyjmować w początkowych tygodniach po wybudzeniu ze śpiączki całe tony leków. To nie były łatwe chwile, momentami przychodziły do niej beznadziejne myśli o bezsensie całego tego procederu, chciała się poddać, w pewnej chwili chciała nawet zniknąć. Wyklinała tego pijanego kierowcę za to, że odebrał jej dawne życie, brutalnie zmuszając do rozpoczęcia takiego, którym nie potrafiła się cieszyć tak bardzo jak poprzednim. Wyklinała samą siebie za własne słabości, za to, że nie potrafiła zrobić wielu rzeczy, które robiła jeszcze nie tak dawno temu. Cały jej świat przewrócił się do góry nogami, zwalił jej na ramiona, a ona z tym balastem musiała iść dalej. Zaciskała zęby, płakała, czasem wręcz wyła z rozpaczy czy bezsilności, ale szła dalej. Dalej ciągnęła wóz życiowych lekcji za sobą, nie poddawała się i jedynie czasem, gdy zostawała sama, przez zęby cedziła do samej siebie, że nie powinna być tu, gdzie się znalazła.

Nie mogła jednak zmienić ani rzeczywistości, ani swoich wyborów, które ją do tej rzeczywistości doprowadziły. Nie taki miał być plan, nie tak to się miało potoczyć, ale jeżeli już się tak toczyło i nie mogła tego w żaden sposób odwrócić, nie narzekała. Po prostu brnęła dalej, nieraz wycieńczona, nieraz zalana łzami, bo czasem po prostu tego potrzebowała, ale wciąż brnęła.

Dotarła w ten sposób do momentu, w którym znajdowała się obecnie, już nieco sprawniejsza, silniejsza, zdrowsza. Rany się zagoiły, pozostały liczne blizny, pomniejsze uszkodzenia różnych części jej ciała też nie pozostawiły po sobie już nawet śladu, te poważniejsze wciąż jednak jeszcze leczyła, a one wciąż jeszcze dawały o sobie bardzo boleśnie znać. Po wypadku nie dawano jej wielkich szans na przeżycie — miała spory krwotok, wstrząs mózgu, całe mnóstwo innych, pomniejszych urazów, niemal zerwany mięsień lewej nogi, zerwane ścięgno w kolanie prawej, silnie nadwyrężony kręgosłup, skomplikowane złamania kości tak rąk, jak nóg, oprócz tego połamane po prowadzeniu resuscytacji krążeniowo-oddechowej żebra. Utraciła przy tym masę krwi i tak naprawdę każdy powoli tracił nadzieję na jej przeżycie. Przyszedł jednak moment przełomu, który sprawił, że wciąż żyła, choć teraz już kompletnie inna niż wcześniej. Nie tylko fizycznie.

Dokończyła poranną toaletę, wróciła na moment do sypialni, zgarnęła stamtąd wszystkie swoje rzeczy, przebrała się, a potem przeszła do kuchni, gdzie zajęła się przygotowaniem szybkiego śniadania. Nie chciało jej się zbytnio jeść, ale wiedziała, że potem będzie żałować niezjedzenia posiłku z samego rana, toteż bez marudzenia wstawiała wodę na herbatę i brała się za przygotowanie kanapek. Wszystko było gotowe kilkanaście minut później, więc Tosia powędrowała ze śniadaniem do salonu, usiadła na narożniku, chwyciła w dłoń telefon i zaczęła go beznamiętnie przeglądać, w międzyczasie żując kanapki. Dostała kilka wiadomości od Izy — jej młodsza siostra informowała Węcińską, że będzie musiała wyjechać z domu przed dwunastą, co znaczyło dla Tosi mniej więcej tyle, iż ona będzie musiała pojawić się na miejscu około jedenastej. Miała cichą nadzieję, że Sebastian obudzi się do tego czasu i ją odwiedzie.

Wciąż nie wsiadała za kierownicę samochodu, bo wciąż nie mogła sobie na to jeszcze pozwolić. Była zbyt obolała, nie miała dobrej sprawności fizycznej, wciąż jeszcze przechodziła przez długi proces wracania do siebie i ten stan miał na wiele tygodni pozostać niezmienny. Wolała dmuchać na zimne niż potem mierzyć się z przykrymi konsekwencjami swojej nieodpowiedzialności, które tym razem mogły nie okazać się aż tak łaskawe jak poprzednim razem. W tym całym nieszczęściu sprzed prawie pół roku Tosia miała bowiem całą masę szczęścia. Przede wszystkim żyła, oprócz tego samochód uderzył ją prawym bokiem maski, a nie jej środkiem, a także zdążył już wytracić podczas hamowania chociaż część prędkości. Nie była skazana na wózek inwalidzki, mogła chodzić i wciąż normalnie się poruszać. Jej ciało w szybkim tempie dochodziło do siebie, co również było iskrą szczęścia w przykrej sytuacji.

Tak naprawdę starła się nie narzekać na swoje położenie, zawsze przecież mogło być gorzej. Gdy jednak do jej świadomości na nowo wbijał się ten nieznośny ból, gdy po raz kolejny musiała się stawić na rehabilitacji, gdy zdawała sobie sprawę, że może już nigdy nie wrócić do służby, czuła się po prostu tragicznie.

Wtedy z pomocą przychodził ktoś, kto był obok dosłownie zawsze. Sebastian ciągle ją wspierał, pomagał się podnieść po upadkach, pocieszał, czasem nawet razem płakał, kiedy oboje tego zwyczajnie potrzebowali. Wiedziała, że gdyby go nie miała, już dawno by się poddała. Całe jego wsparcie było dosłownie nie do opisania i była mu bezbrzeżnie wdzięczna, że wciąż trwał niezmiennie przy jej boku, wciąż kochał, przytulał, a nawet się kłócił, bo i takie momenty się zdarzały.

Uśmiechnęła się na samą myśl o nim, nawet nie zauważając, kiedy stanął w progu salonu, ziewnął przeciągle i przetarł zaspaną twarz.

— Dobry, pani komisarz — wychrypiał, czym skłonił Tosię do podniesienia wzroku.

Uśmiechnęła się w jego stronę szeroko, odkładając na stolik telefon oraz pusty już kubek po herbacie, a potem podejmując próbę szybszego podniesienia się z miejsca. Przypłaciła to kolejną porcją nieprzyjemnego bólu, który przeszył ją od stóp do głów, ale mimo wszystko dzielnie ustała na nogach, tylko delikatnie się krzywiąc.

Gdy ponownie spojrzała mu w oczy, dostrzegła tam naganę wymieszaną z troską, toteż westchnęła ciężko, wywróciła oczami, a potem w dwóch krokach znalazła się przy nim. Delikatnym ruchem położył jej dłonie na biodrach, ona swoje zaplotła mu na szyi i uśmiechnęła się ciepło.

— Muszę chodzić, żeby wrócić do służby. I muszę wstawać, podnosić się, ćwiczyć, inaczej nic z tego nie będzie, więc nie patrz tak na mnie, kiedy staram się zrobić wszystko tak, jak zrobiłabym to kiedyś — mruknęła, wspięła się na palce, a potem złożyła na jego policzku słodki pocałunek, który wywołał na twarzy policjanta mimowolny uśmiech.

— Ja się po prostu martwię — rzucił cicho, gdy się od niego odsuwała, by móc skierować krok w stronę kuchni.

Obróciła się przez ramię, spoglądając na niego z błyskiem w oku.

— Dam sobie radę, Seba. Naprawdę — powiedziała. — A jak nie będę dawać, to dobrze wiesz, że poproszę o pomoc — dodała, nim zostawiła go w pokoju samego.

Odetchnął lekko, przeciągnął się z cichym pomrukiem zadowolenia i podszedł do okna, wyglądając za nie na zatopioną w promieniach sierpniowego słońca okolicę. Nic nie było już takie same, ale może właśnie o to chodziło w życiu? Może te zmiany były naturalną koleją rzeczy?

— Jesteś głodny? — zapytała Tosia, gdy na powrót wróciła do pomieszczenia.

— Ani trochę — bąknął w odpowiedzi, wciąż wyglądając przez okno.

Nie mógł wiedzieć, że omiatała go zmartwionym spojrzeniem, że w głowie wciąż biła się z myślami, że próbowała znaleźć przyczynę jego dziwnego przygnębienia. Dopiero, kiedy podeszła bliżej, kiedy położyła mu dłoń na ramieniu, wreszcie kiedy ich spojrzenia zderzyły się ze sobą już po raz kolejny, dotarło do niego, że tak naprawdę sam nie wiedział, czemu w jego sercu siedział ten dziwny rodzaj niepokoju, którego nigdy się nie spodziewał ani nie potrafił nazwać.

— Coś jest nie tak — mruknęła, wciąż tocząc z nim upartą bitwę na spojrzenia.

— Jest. Problem w tym, że nie wiem tak naprawdę, co — odpowiedział. — Mam po prostu jakieś natarczywe przeczucia, że coś złego się stanie, i bardzo bym nie chciał, żeby tym razem się sprawdziły — dopowiedział.

Tosia zamyśliła się na moment, przez co spuściła wzrok na swoje dłonie i delikatnie zagryzła wargę.

— Robota, księżniczko. Coś ci się chrzani w robocie — powiedziała po dłuższej chwili, szczerząc się w jego stronę cwaniacko.

Skwitował jej uśmiech jedynie pobłażliwym spojrzeniem i swoim krzywym grymasem, potem odbił się od parapetu i zajął miejsce na narożniku, podginając lewą nogę w kolanie, prawą natomiast zostawiając praktycznie wyprostowaną. Dostrzegł, że Tosia jedynie obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, oparła tyłem o parapet, po czym spojrzała na niego spod kotary ciemnych rzęs.

— Opowiesz o syfie z wczoraj? — zapytała z pozoru tylko niewinnie, bowiem w środku aż kipiała z ciekawości.

— Zmuszasz mnie do upierdliwych rzeczy — prychnął pod nosem, ale mimo wszystko przygotował się do zarysowania jej całej sytuacji. — Bawiliśmy się wczoraj w wywiadowców, bo w Krzesikowie była jakaś impreza masowa, więc wypadało się pojawić. Nie było nas dużo, tak naprawdę tylko z Karolem we dwójkę obrabialiśmy całą okolicę i stadion, bo tam się wszystko toczyło. W pewnym momencie, gdzieś niedługo przed północą, dyżurny nas wywołał po stacji i kazał jechać na pola, trochę za tym stadionem. Oczywiście było „udaj się pilnie, w rowie prawdopodobnie trup kobiety, obok dziecko i dwie zgłaszające", więc się śpieszyliśmy. Na początku w sumie myślałem, że może jakaś nieodpowiedzialna laska się zapiła czy coś, no ale jak zajechaliśmy na miejsce, to się okazało, że jednak nie. Faktycznie był trup w rowie i wcale nie wyglądał na dzieło przypadku. Wiesz, tam niby było ciemno jak w dupie, ale dobrze widzieliśmy, że leży kobieta, że ma rękę odciętą, że na pewno już nie żyje. Dzieciak za to jakimś cudem się uchował, tylko strasznie płakał, no ale nie przejmowaliśmy się tym, bo zgłaszające go próbowały jakoś tam uspokoić. Jednym słowem był przypał i to taki potężny, bo znowu na terenie Krzesikowa ktoś znalazł trupa i znowu ten trup wyglądał na takiego, któremu ktoś pomógł zejść. Myślę, że ich kierownik jak się o tym dowiedział, to miał pełne gacie — wyjaśnił, obserwując reakcję partnerki, która w zamyśleniu wbiła wzrok w jakiś niewidzialny punkt przed nią.

— I nic nie znaleźliście przy niej oprócz dzieciaka? — rzuciła podejrzliwie.

Zaprzeczył ruchem głowy, podkładając sobie skrzyżowane ręce pod głowę.

— W tym właśnie tkwi sedno problemu, że nie. Nic, ani portfela, ani plecaka czy torebki, no kompletnie niczego tam nie było.

— A zgłaszającym nikt podejrzany się nie rzucił w oczy? — zadała kolejne pytanie, nie siląc się już nawet na udawanie, że nie zainteresowała się tą sprawą.

— Przesłuchiwałem osobiście, nic a nic. Tożsamości też jeszcze nie ustaliliśmy, w sumie ja tylko wypchnąłem kwity z przesłuchań, Lolek ogarnął oględziny. Leżała na brzuchu w momencie jej znalezienia, a jak ją potem przewrócili, to okazało się, że miała poderżnięte gardło — odparł.

Węcińska pokręciła z niedowierzaniem głową i spojrzała mu prosto w oczy.

— Na moje oko to nie wygląda dobrze — mruknęła, na co parsknął kpiącym śmiechem, odchylił głowę do tyłu, po czym westchnął cicho.

— No co ty nie powiesz... — skwitował złośliwie, za co po niedługiej chwili oberwał porządne trzepnięcie w ramię, gdy już przysiadła obok niego.

Skrzywił się, ale nic nie odpowiedział. Przed oczami widniała mu już bowiem wizja zbliżającej się służby oraz prawdopodobnie nieuniknionego spotkania z naczelnikiem, którego wolał w obecnej sytuacji unikać jak ognia.

— Będzie mocny przypał, jak to dostanę do prowadzenia — mruknął po dłuższej chwili ciszy, jaka między nimi zapadła.

— Znając ironię życia i twoje wątpliwe szczęście, to na pewno tak będzie — zarechotała. — Ale może w końcu zajmiesz się czymś pożytecznym i będziesz chociaż trochę przydatny — dodała jeszcze, a potem gruchnęła śmiechem, gdy zobaczyła jego nieco rozeźlone spojrzenie.

Mimo wszystkiego tego, co między nimi już zaszło, mimo tylu wspólnych momentów i chwytających za serce wyznań musiała przyznać, że wciąż ponad wszystko kochała działać mu na nerwy, tak jak zresztą on jej. Pod tym względem nie zmienili się ani trochę od samego początku wspólnej przygody tak na ścieżkach kariery w policji, jak na życiowych drogach.

Może i mam okrutne serce, może i traktuję bohaterów najgorzej jak tylko się da, może jestem złym człowiekiem, ale w ostatecznym rozrachunku mam jeszcze na tyle moralności i jakiegoś przywiązania do nich, że przeżywają. Tosia też, jak zresztą widać, aczkolwiek wciąż będzie mieć ostro pod górkę i bynajmniej ani jej, ani Sebie nie zamierzam odpuścić. 

I tak, ten rozdział ma prawie 4 tysiące słów, co czyni z niego jakiegoś niewyobrażalnego kolosa. XD Mam nadzieję, że trochę jednak potrzymałam Was w niepewności, a teraz pozostaje mi jedynie powiedzieć:

Do następnego! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro