31. „Boję się"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Miętowa guma, którą Sebastian żuł od ledwie kilku minut, całkowicie straciła smak po zobaczeniu zwłok. Trupów było aż trzy, każdy z nich nosił znamiona wyjątkowo brutalnego traktowania. Na nagich ciałach pełno było rozmazanej krwi, stłuczeń, obić, otwartych ran ciętych i kłutych, a nawet złamań. Oprócz tego powieki kobiet nie były do końca zamknięte, a martwe oczy wbijały się pusto centralnie w policjanta. Odwrócił od nich wzrok. Nigdy nie patrzył w oczy trupom dłużej niż kilka sekund. Po pierwsze, ten widok na zawsze zostawał w pamięci i nie dało się go nijak wymazać, po drugie — w tych oczach za każdym razem widział oczy Agnieszki. Martwe, a jednak przesycone bólem.

Wzdrygnął się mimowolnie, zerkając na Maksa, który w skupieniu taksował wzrokiem ciała.

— Jak coś, to ogarnij kwity. Idę pogadać z Karoliną — mruknął w stronę przyjaciela.

— Jasne — odparł krótko Zieliński.

Sebastian oddalił się w stronę zielonego domu, na którego schodach przysiadły dwie młode kobiety. Pilnujący ich Krzychu właśnie kończył dopalać papierosa. Brodzki bez wahania podszedł bliżej i obrzucił wzrokiem przerażoną, praktycznie niekontaktującą Karolinę oraz jej przyjaciółkę, która delikatnie gładziła dłonią plecy Wilczyńskiej. Potem zerknął na kolegę po fachu.

— Nie nadają się do rozmowy. Ta w rozpuszczonych włosach szczególnie — mruknął Żergowski.

— Dawaliście znać dyżurnemu? — zapytał Sebastian.

— Tak. Jadą prorok z technikiem, psiarczyk, jeszcze jeden patrol i wasz naczelnik — wyjaśnił jego kolega. — Nie wiem, czy nie trzeba będzie przerwać tej imprezy. Zaczyna się robić gęsto od gapiów, a jak przyjedzie Weronika z psem, to może być ciężko złapać i utrzymać trop w takim tłumie. No i Wolski też może nie być do końca zadowolony z takiej sytuacji — dodał, oglądając się kontrolnie za siebie.

Sebastian zamyślił się. Zdecydowanie trzeba było przerwać koncert. W tym celu musieli dostać się do organizatorów przedsięwzięcia i przedstawić sprawę. Naczelnik faktycznie może nie być zbyt szczęśliwy, gdy zobaczy tłum ludzi tuż przy miejscu zdarzenia, dlatego trzeba ich stąd jak najszybciej usunąć. Podjął szereg natychmiastowych decyzji, po czym zwrócił się do Krzycha:

— Dobra, ja się przejdę do organizatorów, ty pilnuj tych dwóch — wskazał ruchem głowy siedzące na schodach zgłaszające — a ktoś inny niech zajmie się rozpędzeniem tego towarzystwa.

— Masz jak w banku. Wiesz, gdzie są organizatorzy?

Sebastian uśmiechnął się, wyciągając z kieszeni telefon.

— Jeszcze nie.

***

Tosia podziękowała mężowi Justyny za podwózkę, zamknęła drzwi i weszła na podwórko. Wieczór był bardzo zimny, dlatego jak najszybciej postarała znaleźć się w domu. Gdy już weszła do środka, radośnie powitały ją psy. Poświęciła chwilę Orfiemu i Rawce, a potem wypuściła je na zewnątrz. Siedziały w domu dobrych parę godzin. Po tym czasie należała im się porządna dawka ruchu.

Ona sama przebrała się w luźne dresy i bluzę Sebastiana, którą zostawił u niej zeszłego wieczora, potem przeszła do łazienki, umyła ręce oraz związała włosy w kitkę. Z łazienki udała się do kuchni, gdzie zaparzyła kubek gorącej herbaty, a potem zabrała się za przygotowywanie ciasta. Chciała je upiec przed północą, dlatego jak najszybciej wzięła się do pracy. Najpierw skompletowała wszystkie potrzebne jej składniki, potem wyciągnęła mikser i przygotowała masę, którą wylała do blaszki i na moment odstawiła, gdyż jej uwagę przykuł dziwny hałas za oknem. Kiedy podeszła do szyby, nie zobaczyła kompletnie nic. Uznała, że psy pewnie przebywają w dalszej, niewidocznej z kuchni części podwórka, a podejrzany trzask mógł być jedynie dziełem wiatru albo jakiegoś niewielkiego zwierzęcia, które złamało gałęź rosnącego nieopodal drzewa. Wróciła więc do stołu, podniosła kubek z herbatą, upiła kilka łyków, a potem zabrała się za nastawienie piekarnika. Nie zdążyła nawet go włączyć, kiedy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Zmarszczyła brwi. Nie spodziewała się nikogo o tej porze — Iza wracała z Rzeszowa dopiero jutro, a Sebastian był na służbie. Nawet, jeśli okazałoby się, że to on wpadł bez wcześniejszej zapowiedzi, to już od wejścia poinformowałby o swojej obecności.

Tosia poczuła dreszcz przebiegający po plecach. Psy nie dały żadnego znaku, że ktokolwiek wszedł na podwórko. Niepokoiło ją to.

— Może to tylko niedomknięte drzwi — mruknęła do siebie, wychodząc z kuchni.

To był jej największy błąd tamtego wieczora. Gdy zobaczyła w korytarzu wysoką, smukłą sylwetkę blondwłosej kobiety, zamarła bez ruchu. Potem rejestrowała tylko pojedyncze obiekty. Wymierzony prosto w jej głowę pistolet. Szalone, rozbiegane spojrzenie i obłąkańczy śmiech nieznajomej. Wreszcie cisza, którą przerywał jedynie ciężki, chrapliwy oddech osoby przed nią.

Tosia nie była w stanie ruszyć się nawet o milimetr. Wiedziała, że prawdopodobnie kosztowałoby ją to życie, dlatego wolała nawet nie ryzykować. Była zresztą pewna, że ołowiane nogi nie pozwoliłyby jej daleko uciec.

Traciła oddech, czuła uderzającą jej do głowy krew, słyszała dudnienie własnego serca. Nieświadomie uniosła ręce w geście poddania się, zęby zacisnęła niemal do skruszenia, oczy wbiła prosto w pociemniałe obłędem tęczówki znacznie wyższej od siebie kobiety, która uśmiechała się teraz, odsłaniając zęby, tak, jakby nie miała nad sobą żadnej kontroli.

— Bez gwałtownych ruchów — wysyczała przez zaciśnięte zęby ochrypłym, nieprzyjemnie skrzeczącym głosem. — Nie chcę cię zastrzelić już teraz, ślicznotko. Za wcześnie na to — dodała, mocno akcentując kolejne przeciskane przez usta słowa. — Trzeba mu przyznać, że ma naprawdę dobry gust. Piękna jesteś. Nie widziałam jeszcze w życiu tak pięknej figury, a jestem arcymistrzem i mam za sobą miliony partii.

Po usłyszeniu słowa „arcymistrz", Węcińska drgnęła przerażona. W jednej sekundzie doszło do niej, co tak naprawdę się działo. Miała przed sobą zabójczynię. Tę samą, która od dłuższego czasu siała postrach w całym powiecie, tę samą, która napisała do Sebastiana przerażający list. Znała ją doskonale z opowiadań Brodzkiego. Wiedziała też, jak ta kobieta traktowała swoje ofiary.

To jakiś koszmar. To się zaraz skończy, powtarzała w myślach jak mantrę. Musi się skończyć, prawda?

Zagryzła wargę do krwi, starając się na trzeźwo przeanalizować sytuację. Kobieta, zanim tu wtargnęła, musiała jakoś odstraszyć psy. Tosia wiedziała, że Orfi i Rawka panicznie boją się wszelkiego rodzaju huku czy wystrzałów, dlatego bardzo szybko doszło do niej, że wymierzona w nią broń posłużyła najprawdopodobniej jako środek zapobiegawczy. Miała tylko nadzieję, że psom nic złego się nie stało.

Odetchnęła głębiej, decydując się na odważne posunięcie.

— Co to wszystko ma znaczyć? — warknęła stanowczo, choć w środku cała dygotała.

Blondynka znów odsłoniła zęby w uśmiechu, jej oczy błysnęły w półmroku korytarza. W dwóch susach znalazła się przy Tosi, która zdołała jedynie szerzej otworzyć oczy, nim zamknięto jej usta i przyłożono zimną lufę pistoletu do skroni. Sytuacja była beznadziejna, Węcińskiej chciało się płakać, całkowicie zabrakło jej już tchu, przed oczami zaczynało ciemnieć. Jak bardzo by się nie starała, nie mogła utrzymać spokoju. Miała przeładowaną broń przy głowie. W tym starciu już od samego początku była na straconej pozycji. Kiedy kobieta pochyliła się do jej ucha, muskając policzek ciepłym oddechem, Tosia poczuła pod powiekami pierwsze piekące łzy.

— Posłuchaj, Czarny Hetmanie, bo nie będę się powtarzać. Od teraz należysz do mnie. Zostałaś przeze mnie wygrana w sprawiedliwiej walce. Poświęcenie za poświęcenie. Twojemu panu bardzo na tobie zależy, wiesz? Na pewno zechce wyrwać mi cię żywą. Zobaczymy, czy mu się uda. Będziesz świetną kartą przetargową, Hetmanie — zachichotał chrapliwy głos.

Wypowiadając ostatnie słowo, kobieta jeszcze mocniej odginała jej głowę do tyłu, jednocześnie coraz bardziej przyciskając zimny pistolet do skroni. Tosia wiedziała, że nie ma żadnych szans. Nie mogła zawołać o pomoc — zginęłaby na miejscu. Nie mogła się wyszarpnąć — również przypłaciłaby to życiem. Nie mogła zrobić kompletnie nic, jedynie spełniać rozkazy swojej oprawczyni.

Gwałtownie poczuła silny ból w okolicy karku, jęknęła rozpaczliwie i na tym się skończyło. Nie widziała już kompletnie nic. Przestała czuć. Panika ustąpiła miejsca nicości.

***

Arcymistrz uśmiechnął się, gdy bezwładne ciało kobiety osunęło się nieco w jego ramionach. Łatwo poszło. Spodziewał się czegoś lepszego, tymczasem słaby punkt nie stawiał nawet za dużego oporu.

Wyjął z kieszeni niewielki nożyk i delikatnie przesunął ostrzem po skórze na szyi kobiety. Pociekła krew. To krwawienie było kompletnie niegroźne, ale stanowiło element manipulacji, który miał zniszczyć aspiranta Sebastiana Brodzkiego. Jeżeli zobaczy krew, na pewno zacznie panikować.

Arcymistrz przesunął po ranie lateksową rękawiczką, a następnie naniósł na ścianę czerwoną maź. Pozwolił krwi kapać na panele, ochlapał nią też płytki w kuchni, a potem zabrał się za przeniesienie nieprzytomnej kobiety do samochodu. Przy wyjściu zostawił na podłodze jeszcze list, zadbał, by nie porwał go wiatr, przewrócił kilka butów, by dodać całej scenie nieco dramaturgii, a potem wybiegł przez otwarte na oścież drzwi.

Psy chyba oprzytomniały po spotkaniu z gazem pieprzowym sprzed kilku minut, bo zaczęły go gonić. Arcymistrz nie mógł teraz wyjąć buteleczki, dlatego postanowił wystrzelić z pistoletu w powietrze. Zadziałało, zwierzęta z podkulonymi ogonami zostały w tyle.

Potykając się na nierównościach terenu, dobiegł do samochodu, szybko wrzucił bezwładne ciało na tylne siedzenia, sam czym prędzej zajął miejsce za kierownicą, odpalił i z piskiem opon odjechał. Był pewien, że nikt z sąsiadów go nie zauważył. Jedni wyjechali z domu kilka godzin temu, natomiast druga, będąca jakąś starszą panią, również chwilowo przebywała poza miejscem zamieszkania.

Przypadki ułożyły się bardzo korzystnie. Arcymistrz gruchnął histerycznym śmiechem.

Miał słaby punkt! Udało się!

***

Sebastian po raz kolejny stanął nad trupami. Był już po krótkiej, ale bardzo rzeczowej rozmowie z organizatorami, którzy obiecali natychmiastowo przerwać całą imprezę. Teraz mógł skupić się na dokładnym obejrzeniu zwłok. Obszedł je dookoła i rozejrzał się nie tylko tuż przy ciałach, ale także pod ścianą domu oraz przy siatce odgradzającej teren pałacu od kolejnej posesji. Nic ciekawego nie znalazł, dlatego wrócił z powrotem na miejsce, gdzie leżały zwłoki. Obok niego po chwili przystanął Maks.

— Nieciekawie to wygląda — mruknął ponuro.

— Od początku tak wyglądało — skwitował Sebastian. — Musimy wziąć Karolinę i tę drugą na komendę. Jestem pewien, że Darek zechce, żebym to ja je przesłuchiwał — dodał, kucając przy ciałach.

Nie minęła sekunda i jego przyjaciel również znalazł się przy ziemi. Przez chwilę w zgodnej ciszy analizowali widok, który mieli przed sobą. Brodzki po kilka razy przesuwał spojrzeniem od nóg do twarzy trupów i z powrotem, jakby to miało mu w jakikolwiek sposób pomóc. Maks natomiast zamarł nad pierwszym ciałem, jedynie od czasu do czasu ciężej wzdychając.

Musiał przyznać, że nie było mu łatwo. Od momentu, w którym dostali zgłoszenie o znalezionych zwłokach, czuł bardzo silny, narastający z każdą mijającą sekundą niepokój. Nie mógł opanować umysłu, który raz po raz podsuwał mu najczarniejsze scenariusze. Mimo że kilkanaście minut temu otrzymali od Tosi potwierdzenie, że ma bezpieczny transport i nic złego się nie dzieje, coś kazało mu się bać. Był pewien, że nie tylko jemu. Sebastian też wyglądał na zmartwionego, co wcale nie zdarzało mu się często.

Na ten moment nie mogli jednak zrobić kompletnie nic. Według wszystkich zgromadzonych dotychczas dowodów, Tośka nie miała prawa zostać powiązana z Sebastianem. Zabójca musiałby śledzić kryminalnego, by uzyskać do niej dojście. W swoich spekulacjach grupa operacyjna nigdy nie rozważała tego scenariusza. Jeśli by go poruszyli, musieliby wziąć pod uwagę także bliskich pozostałych członków, a więc całą rodzinę Karola, brata Pauliny, siostrę Dagmary i jego córkę oraz partnerkę. Brzmiało to zbyt absurdalnie, by w ogóle próbowali jakoś analizować ten temat.

Teraz Maksowi wydawało się, że popełnili jeden, gigantyczny błąd.

Z zamyślenia wyrwało go przeciągłe wycie policyjnych syren. Nieco rozbieganym wzrokiem spojrzał za siebie, gdzie na teren pałacu jeden za drugim wjeżdżały trzy oznakowane radiowozy. Kierowca pierwszego samochodu nie wyłączył ani lamp, ani syreny. Dodatkowo trąbił głośnym klaksonem, powodując tym samym, że licznym tłum gapiów w szoku torował drogę całej kolumnie.

Radiowozy przystanęły wreszcie niedaleko rozciągniętej między zielonym domem a ogrodzeniem policyjnej taśmy. Z pierwszego wysiadł nie kto inny, jak naczelnik wydziału kryminalnego, nadkomisarz Dariusz Wolski. Zaraz za nim swój samochód opuścili dwaj policjanci patrolu, za nimi natomiast szła Weronika, trzymająca na smyczy wyrywającego się do pracy, energicznego owczarka belgijskiego malinois. Cała czwórka w mgnieniu oka znalazła się przy zasłoniętych parawanami ciałach. Maks widział, jak kucający obok niego Sebastian wstaje na równe nogi i podchodzi do zdenerwowanego naczelnika. Sam też postanowił pójść w jego ślady. Nadkomisarz nie wyglądał bynajmniej na zadowolonego, dlatego Brodzki mógł potrzebować dodatkowego wsparcia w rozmowie z nim. Operacyjny w mgnieniu oka znalazł się przy dyskutujących mężczyznach, a potem w milczeniu zaczął przysłuchiwać się ich konwersacji. Sebastian dokładnie opisał okoliczności, jakie zastali po dojechaniu na miejsce, powiedział, że rozglądał się już za ewentualnymi dowodami rzeczowymi, ale niczego nie znalazł, a na koniec przedstawił przełożonemu zgłaszające.

Darek obrzucił lodowatym spojrzeniem prowadzone do radiowozu kobiety, a kiedy dostrzegł tam Karolinę Wilczyńską, niemal natychmiast odwrócił głowę z powrotem w stronę podwładnych.

— To znowu ona... — sarknął rozeźlony.

Sebastian potaknął ruchem głowy.

— Ale, Darek, widzisz, w jakim ona jest stanie. Szczerzę wątpię, żeby była temu winna — odparł po krótkiej chwili.

— Nawet, jeżeli jest niewinna, to wciąż ktoś bardzo mocno próbuje ją angażować w tę sprawę — rzucił chłodno naczelnik. — Twoim i Maksa zadaniem jest przesłuchanie ich obu. Maks, ty dodatkowo sprawdź, czy Karolina kręciła się w okolicach pałacu wcześniej dzisiejszego dnia, ewentualnie zeszłej nocy. Patrol zaraz powinien uzyskać informacje o ewentualnym monitoringu. Jeżeli taki istnieje w tym miejscu, to na pewno błyskawicznie dowiemy się, kto podrzucił tu ciała. Bierzcie się do pracy i błyskawicznie sprawdzajcie każdą podejrzaną informację, jaką uda wam się zdobyć, zrozumiano? — zapytał, choć brzmiało to bardziej jak nieznoszące sprzeciwu stwierdzenie.

— Tak jest! — odpowiedziały mu dwa zgodne głosy.

Wolski kiwnął głową z uznaniem.

— Wiesz, gdzie są Paulina z Gabryśką? — zwrócił się do Sebastiana.

— Poszły się rozejrzeć w tłumie, ale możesz po nie dzwonić w razie potrzeby. Wiedzą, co się dzieje — odparł na to kryminalny.

— Dobra. Już ja dopilnuję, żeby Orłowska napisała mi z tego papiery. Zbierajcie się na komendę, liczę na was, chłopaki — rzekł na to Darek, wymienił z nimi jeszcze krótkie spojrzenie, a potem odszedł w stronę ciał.

Sebastian zerknął na Maksa, który również od kilku sekund wbijał w niego swoje spojrzenie. Gdy już ich oczy spotkały się ze sobą, po rdzeniu Brodzkiego przeszedł dziwny dreszcz. Dawno nie widział przyjaciela tak zgaszonego.

— Ej, larwo, w porządku? — bąknął zaniepokojony.

Zieliński posłał mu delikatny, nie do końca szczery uśmiech.

— Nie wiem, księżniczko. Boję się — odpowiedział cicho, jak nie on. — Boję się, że coś przeoczyliśmy. I mam dziwne przeczucie, że Tośka... Tośka może być w niebezpieczeństwie — wydusił.

Sebastian zgarbił się mimowolnie, wziął głębszy oddech, po czym zagryzł wnętrze policzka.

— Też się boję. O nią szczególnie, ale dzwoniłem piętnaście minut temu. Siedziała jeszcze u Justyny, mówiła, że ma bezpieczny transport i mąż Justyny odstawi ją do domu. Miejmy nadzieję, że będzie w porządku — mruknął.

Maks położył mu dłoń na ramieniu, lekko popychając kryminalnego do przodu. Zaczęli powolnym krokiem iść w stronę radiowozów.

— Będzie. Może to tylko ja wyolbrzymiam.

— Jak będę miał przerwę, to się do niej przejadę. Teraz tylko napiszę, dla pewności — odparł jego przyjaciel, po czym wyjął z kieszeni telefon. Wstukał na nim kilkanaście znaków, a następnie wysłał wiadomość do Tosi.

Odpisała po kilku sekundach. Odetchnął z ulgą. Wszystko było w porządku.

— Jest w domu, nic złego jej nie jest — poinformował, czując kamień spadający z serca.

Maks uśmiechnął się delikatnie.

— Widzisz? Jednak nie mam tak trafnego przeczucia jak ty.

— W tym przypadku to nawet dobrze, nie sądzisz? — Sebastian spojrzał na niego z ukosa, również się uśmiechając.

— To bardzo dobrze, księżniczko. A teraz ładuj swoją leniwą dupę do auta, bo robota nie poczeka. Karolina też... — rzucił prześmiewczo, co spotkało się z pełnym irytacji warknięciem jego przyjaciela. Zieliński roześmiał się kpiąco. — No co? Ona naprawdę ceni sobie każdą rozmowę z tobą...

— Daruj sobie — burknął Brodzki.

— Ani mi się śni — beztrosko odparł Maks.

Podbudowani na duchu i w nieco lepszych nastrojach wsiadali do nieoznakowanego radiowozu, w którym czekały już dwie roztrzęsione kobiety. Droga na komendę upłynęła im zaskakująco spokojnie i szybko. Żaden nie mógł wiedzieć, w jak wielkim błędzie tkwili, myśląc, że wszystko było dobrze.

Nie było.

Siedząca pod ścianą ciemnego, zatęchłego pomieszczenia, skrępowana grubymi linami, pobita niemal do nieprzytomności Tosia była tego najlepszym przykładem.

Tytuł rozdziału jest bardzo adekwatny do mojego aktualnego samopoczucia. XD Tak koszmarnie nie podoba mi się ten tekst, że boję się, co będzie z następnymi rozdziałami. ;b Pracowałam nad nim naprawdę długo, a i tak daleko mu do efektu, który zamierzałam osiągnąć. Pozostaje mi jedynie rzec:

Do następnego! ;) 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro