14. Magdalenka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wszystkim policjantom, którzy w nocy z 5 na 6 marca 2003 roku brali udział w pamiętnej akcji pod Magdalenką.

Warszawa i Magdalenka, 5 i 6 marca 2003 roku

Punktem wyjścia do pamiętnych wydarzeń z podwarszawskiej Magdalenki, które wyryły się w pamięci Stanisława Dworczyka krwawymi, bolesnymi literami, był niewątpliwie moment eksplozji. Te ułamki sekund, w których życia jego i kilkunastu innych jego kolegów zatańczyły na skraju przepaści, a niektóre niestety w nią spadły. Ten moment zadecydował o wszystkich późniejszych wydarzeniach, ten moment pokazał mu, jak szybko i łatwo można stracić życie kogoś cholernie ważnego oraz jak kruche jest to życie. Stanisław Dworczyk po nocy z piątego na szóstego marca dwa tysiące trzeciego roku już nigdy nie spojrzał na służbę tak samo. Od tamtego czasu już zawsze pamiętał jedną z najkrwawszych akcji polskiej policji, w której przyszło mu brać udział.

Jego nigdy tamtej nocy stało się jego zawsze.

***

Zaczęło się niewinnie, to miała być kolejna zwykła akcja, niczego szczególnego nie przewidywano.

A już na pewno nie przewidywano aż takiej porażki.

Jedna z willi na skraju lasu w Magdalence była obserwowana od dłuższego czasu, bowiem to właśnie tam przebywali tymczasowo dwaj przestępcy z niechlubnie osławionego Gangu „Mutantów", powstałego pod koniec lat dziewięćdziesiątych i zrzeszającego całą śmietankę przestępczego półświatka tamtego okresu. Zgodnie z przewidywaniami policjantów Wydziału Terroru Kryminalnego Komendy Stołecznej Policji w pozornie tylko urokliwym domu naprawdę przebywali Igor Pikus vel Aleksander Wołodin oraz Robert Cieślak „Cieluś" — od wielu miesięcy poszukiwani przez policjantów w całej Polsce.

Po upewnieniu się, że to na pewno te osoby, które stanowiły główny cel policji w ciągu ostatnich tygodni, rozpoczęto planowanie akcji. I prawdopodobnie właśnie w tym momencie losy całej akcji zostały przesądzone, bowiem sporządzono złe plany budynku oraz nie zapewniono odpowiedniego wyposażenia oddziałowi antyterrorystów, którzy również pojawili się na miejscu.

Stanisław Dworczyk nie mógł jednak w tamtym momencie znać szczegółów. On dostał tylko rozkaz, który trzeba było bezwzględnie wykonać.

Około dwudziestej trzeciej trzydzieści już siedział ze spuszczoną głową w policyjnym busie, zastanawiając się, co takiego go dręczy, że nie potrafił nawet pomyśleć pozytywnie. W ręku obracał karabinek szturmowy MP-5, przy nodze trzymał kaburę z Glockiem, przy pasie miał kilkanaście magazynków, na sobie oprócz tego kamizelkę kuloodporną, tuż obok leżał kask. Wszystko było przygotowane, jechał na normalną akcję z groźnymi przestępcami, których miał jak najskuteczniej unieszkodliwić. Dzień jak co dzień. Był policjantem od zadań specjalnych, takie działania nieustannie przeplatały się w jego życiu, stanowiąc już poniekąd nieodłączny punkt, wpisując się pojęcie normalności. Z większości, jeśli nie wszystkich takich akcji, wyszedł obronną ręką.

A jednak teraz nie potrafił pomyśleć o powodzeniu.

Z letargu wyrwało go klepnięcie w ramię, więc poderwał głowę, mierząc wzrokiem uśmiechającego się w jego stronę kumpla. Kaczor, a właściwie Dariusz Marciniak, szczerzył się do Stanisława w szerokim uśmiechu pełnym wiary tak w siebie, jak w swój oddział i powodzenie misji.

— Co ci, Stachu? — zapytał krótko, spoglądając na niego spod rzęs.

Policjant westchnął ciężko, wzruszając ramionami.

— Nie wiem. Mam złe przeczucia — bąknął smętnie, odwracając wzrok od kompana i kierując go za szybę. — Coś nam dzisiaj nie wyjdzie.

Obok nich pojawił się dowódca oddziału, Marian Szucki lub po prostu Maniek, bo taki był jego pseudonim operacyjny. Był naczelnikiem wydziału, w którym wszyscy służyli, a przy tym też genialnym dowódcą, perfekcjonistą oraz człowiekiem ze stali. Kimś, kogo potrzebowali i cenili jak nikogo innego.

Teraz spojrzał przelotnie po kolegach, skupiając jednak większą uwagę na przygarbionym Dworczyku.

— Nie pierdol, stary. — Kaczor klepnął Stacha w łopatkę. — Będzie dobrze.

— Nie może być inaczej, ale uważajcie na siebie, chłopaki. Wracamy razem, walczymy do skutku. Wystarczy, że nie popełnimy błędu, i będzie w porządku, tak jak mówi Darek. Głowa do góry, Stachu — mruknął Szucki, wyciągając dłonie z kieszeni i zerkając na zegarek. — Dość gadania, zbierać się. Idziemy tam wygrać.

Stanisław Dworczyk bardzo chciał w to wierzyć.

***

W ogromnym zamieszaniu po gwałtownej zmianie planów wywołanej złym rozegraniem całej akcji, wylądował ostatecznie razem z Kaczorem, Mańkiem i kilkoma swoimi kolegami pod głównym wejściem do budynku, za sobą słysząc huk strzałów oraz eksplozji min rozmieszczonych w ogrodzie. Cele otworzyły ogień do policjantów chwilę temu, ale jego grupa zdołała tuż przed tym dostać się pod drzwi wejściowe, gdzie byli w miarę osłonięci od strzelaniny. Rozstawili się na klasycznych pozycjach — Maniek i Kaczor z przodu, obok nich jeden antyterrorysta z taranem, za nim kilku innych, wśród których znajdował się też Stanisław.

Rzucał niespokojne spojrzenia po otoczeniu, starając się wyłapać wszystko, co wyglądało na zagrożenie. Oddech przyśpieszył, stał się przy tym ciężki i urywany. Serce tłukło mu się szaleńczym rytmem w piersi, krew rozprowadzała adrenalinę po całym ciele, oczy strzelały to w prawo, to w lewo, szukając potencjalnego niebezpieczeństwa. Powoli zaczynał wierzyć, że sprawa pójdzie w porządku. Póki co nie byli ostrzeliwani z żadnej strony, mieli przewagę liczebną, wyglądało też na to, że dostaną się do domu bez problemu.

Właśnie wtedy nastąpił punkt zwrotny.

Usłyszał tylko niebotycznie głośny huk, rażący jego bębenki. Siła eksplozji wycisnęła z płuc policjanta całe zgromadzone tam powietrze tak, że nie miał nawet jak krzyknąć. Zacisnął z całej siły oczy, czując mocne, bolesne zderzenie jego pleców z czymś twardym. To chyba była barierka, bo po kilku sekundach przerzuciło go przez nią i ostatecznie wylądował na zimnym śniegu. Czuł palący ból w kręgosłupie, oprócz tego miał wrażenie, że eksplozja oderwała mu nogę.

Odruchowo sprawdził stan wyposażenia. Nie miał kabury z pistoletem, MP-5 leżał kilkanaście centymetrów dalej, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Stach stłumił w sobie wrzask bólu, zacisnął zęby i przewrócił się na bok, dobywając broni. Szybkimi, mechanicznymi ruchami próbował odszukać dodatkowe magazynki przy pasie, ale ich nie znalazł. Przenalizował nieskładnie, że zostało mu kilkanaście pocisków do ewentualnej obrony. Dokładnie w tym momencie dostrzegł przebiegającego niedaleko człowieka, który strzelał do policjantów stojących gdzieś za miejscem, w którym leżał, więc pokonał ból, przymierzył i oddał kilka strzałów.

Chyba trafił. Szybko przestał jednak o tym myśleć, gdyż dostrzegł przed sobą ogień, który powoli, acz systematycznie podpełzał w jego stronę. Jeszcze raz zacisnął zęby, podniósł się na łokciach i niebotycznym wysiłkiem odczołgał nieco do tyłu, wzrokiem szukając sylwetek pozostałych kolegów, którzy stali z nim pod drzwiami jeszcze kilka chwil temu. Przez kłęby dymu, łzy, które zebrały się w jego oczach, ogień i ból dominujący wszystkie jego zmysły nie mógł dostrzec czy wywnioskować wiele. Zapamiętał tylko kilka niewyraźnych zarysów leżących postaci, a wraz z nimi krew. Całe masy krwi. Śnieg wokół niego miejscami przybierał szkarłatną barwę, która aż raziła po oczach.

Ostatnim, co zapamiętał, zanim z bólu ponownie stracił przytomność, były jakieś ramiona, które odciągały go od ognia, wywołując jeszcze boleśniejsze rwanie w prawej nodze.

***

Obudził się w szpitalu cały zlany potem, bez sił, bez świadomości, gdzie tak właściwie się znalazł i co takiego miało miejsce. Suche gardło paliło go niemalże żywym ogniem.

Wtedy sobie to przypomniał.

Ogień. Krew na śniegu. Brak magazynków i kabury z pistoletem. Ból. Cholerny ból, pieczenie w oczach, duszący dym, wrzaski, strzały, świszczące tuż nad nim kule. Ktoś go chyba z tego piekła wyciągnął, skoro mógł teraz usłyszeć miarowe pikanie szpitalnej aparatury. Z niemałym wysiłkiem podniósł do góry lewą rękę, odkrywając, że była w całości zabandażowana. Skrzywił się, próbując zgiąć palce. Zabolało, jednak był w stanie to zignorować, więc rozprostował i jeszcze raz zgiął palce. To samo zrobił z drugą ręką. Wszystko było w porządku.

Dopiero kiedy zerknął unieruchomioną nogę, zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma możliwości ruchu, a dodatkowo chyba założyli mu cewnik. Westchnął ciężko, z niemałym wysiłkiem przełykając ślinę i starając się jakkolwiek zwilżyć gardło. Nie obeszło się bez napadu kaszlu, ale ostatecznie mógł odetchnąć w miarę normalnie, choć wciąż z drapiącym przełykiem. Obrócił głowę w prawo, dostrzegając obok siebie znajomą twarz.

Edyta siedziała przy jego łóżku, a gdy tylko zdała sobie sprawę, że się obudził, nie mogła powstrzymać mimowolnego odruchu i rozpłakała się, delikatnie przysuwając do Stacha i przytulając go na tyle, na ile było to możliwe. Policjant odetchnął cicho, obejmując ją ramionami, a po chwili składając też na pachnących wiśniami włosach kobiety delikatny pocałunek spierzchniętych warg. Szlochała cicho, nie odsuwając się od niego nawet na milimetr. On sam chyba nawet nie chciał, żeby się odsuwała. Dobrze było mu wreszcie poczuć ciepło jej ciała tuż przy sobie.

Chwilę jeszcze trzymał Edytę w ramionach, a kiedy odsunęła się, posłał jej czułe spojrzenie w zestawie z delikatnym uśmiechem.

— Olga wie?

Kobieta pokręciła głową.

— Wie, ale niewiele. Nie chciałam jej nic więcej mówić, dopóki się nie upewniłam, że wszystko w porządku — wyjaśniła drżącym głosem, ocierając policzki z łez.

— Nie mogłem was zostawić — mruknął, przykładając jedną dłoń do czoła. — Z drugiej strony czułem, że coś pójdzie nie tak i tym razem mogę już nie wrócić do domu. To stało na lichych posadach. Za słabych, żeby wyszło z tego coś dobrego — dodał cicho, przypominając sobie przebieg całej akcji. Gdzieś na samym początku musieli zmienić plan szturmu, bo okazało się, że rysunki oraz plany domu były źle wykonane. Oprócz tego z informacji, które usłyszał przed wejściem na posesję, karabiny snajperskie nie dojechały na czas ze zbrojowni przy Komendzie Głównej Policji, przez co snajperzy musieli na nie czekać. Nie wiedział, czy ostatecznie otrzymali broń, ale patrząc na wymiar zniszczeń, a także poniesionych obrażeń, zaczynał powoli przypuszczać, że snajperek po prostu nie było.

Tak jak nie było na miejscu żadnej karetki.

Poczuli się zbyt pewnie, nieprzygotowani podeszli do ryzykownej akcji, dysponując jedynie wiadomościami, że mieli do czynienia z groźnymi przestępcami. Niczego więcej nie wiedzieli, bo nic nie zostało im powiedziane. Nie mogli też przypuszczać, że ci, których mieli unieszkodliwić, będą tak doskonale przygotowani na ich przybycie.

Ten wybuch pod drzwiami...

Stachu naprawdę chciał wierzyć, że wszyscy wyszli z tego cało.

— Długo tu tak leżę? — wychrypiał, a zaraz potem zmarszczył brwi, zerkając w stronę drzwi, które otworzyły się szeroko w jednej sekundzie.

W progu pojawiła się sylwetka jego kolegi po fachu, który o kulach doszedł do łóżka. Przechodząc obok, mężczyzna obrzucił wzrokiem kompana z oddziału i zdobył się na krzywy uśmiech, jednak w jego oczach dało się zauważyć wyraźne przygaszenie, a nawet... rozpacz.

Dworczyk zamarł, przesuwając spojrzeniem po sylwetce kumpla. Doszedł ostatecznie do wniosku, że Marcin, bo tak miał na imię, nie przypominał nawet cienia samego siebie. On wyglądał jak ktoś zupełnie inny. Z przeważnie żywiołowego, energicznego i radosnego chłopaka nagle stał się stłamszonym przez życie mężczyzną.

Stachu posłał kobiecie siedzącej obok niego jednoznaczne spojrzenie, mówiące jasno, że chciałby zostać z kolegą na sali sam. Zrozumiała bez słów, więc podniosła się, kierując kroki w stronę drzwi. Gdy już stanęła przy płycie i złapała za klamkę, jeszcze raz obejrzała się na życiowego partnera.

— Gdybyś czegoś potrzebował, jestem na korytarzu — szepnęła, finalnie naciskając klamkę i opuszczając pomieszczenie, a potem szczelnie domykając za sobą drzwi.

Antyterrorysta obrócił głowę w stronę kolegi, unosząc lekko brwi.

— Wiesz może, co z chłopakami? — zapytał powoli, jakby bojąc się posunąć w słowach nawet krok dalej.

Marcin spuścił głowę i zagryzł mocno wargę, po chwili ściskając dwoma palcami kąciki oczu, których zaciśnięte powieki świadczyły o tym, jak trudne było dla niego wiszące w powietrzu pytanie.

— Kaczor zmarł na miejscu... M-maniek w sz-szpitalu zeszłej n-nocy... Reszta żyje, s-siedemnastu rannych r-razem z nami... — wydukał, zaraz potem biorąc głębszy, drżący wdech.

Stasiek przymknął oczy, starając się poukładać w głowie wszystko to, co właśnie na niego spadło. Przycisnął zabandażowaną dłoń do powiek, by nie pokazać, że ta informacja i z niego wycisnęła łzy. Kilkadziesiąt godzin wcześniej jeszcze mówili, że będzie w porządku, że dadzą radę.

Teraz już ich nie było.

Załamał się, nie mógł powiedzieć, że było inaczej. Załamał się, bo traktował ich prawie jak swoją rodzinę, bo zawsze go wspierali, bo byli jednymi z najlepszych nie tylko w swoim zawodzie. Maniek — prawdziwy profesjonalista z zimną krwią i doskonałą kondycją fizyczną, człowiek zasad i honoru. Obok niego Kaczor — ambitny, dwudziestodziewięcioletni chłopak z żoną i dzieckiem, zawsze brylujący na testach sprawnościowych, uczciwy, radosny, pełen życia i energii.

Dwóch granatowych braci, dwa piekielnie utalentowane indywidua odeszły na wieczną służbę, zostawiając za sobą szlak złożony z krwi, żalu, łez, bólu i niemego krzyku tęsknoty. Osierocili dzieci, zostawili żony, opuścili oddział, wpisując się złotymi literami w historię polskiej policji jako dwóch poległych bohaterów.

Wystarczyła jedna źle zaplanowana akcja.

Magdalenka.

Wtedy już wiedział, że zawsze będzie pamiętać brzemienną w skutki noc z piątego na szóstego marca dwa tysiące trzeciego roku.


Retrospekcja wydarzeń z Magdalenki oczami Stanisława Dworczyka za nami. Ciekawi mnie, jakie będą odczucia po tym rozdziale, bo nie ukrywam, że mnie osobiście się całkiem podoba, aczkolwiek dopiero za drugim podejściem wiedziałam, jak powinnam go napisać. Trochę też nagięłam realia na potrzeby fabuły. ;)

Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro