Epilog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na początku powiem wam, że dziękuję za wszystko. Potem powiem, że niczego nie żałuję, nie liczę też na wybaczenie. ;b Zapraszam na ostatni epilog tej serii.

W mediach Dumny z bycia Psem — Szary, NZNŻ, 811811, Sierżant Bagieta.

„Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom podejmowanych obowiązków policjanta, ślubuję..."

Wybudziły ją promienie letniego słońca tańczące po twarzy. Powoli otworzyła oczy, by zaraz z pomrukiem ewidentnego niezadowolenia je zamknąć. Jak na złość świeciło centralnie w nią. Przechyliła więc głowę na bok, chcąc jakoś uciec zdradzieckim smugom światła. Udało jej się to, toteż już po chwili mogła patrzeć w stronę ściany. Przetarła oczy i dopiero wtedy dotarł do niej fakt, że w łóżku leżała sama. Nieco skonsternowana podniosła się do siadu, zgarnęła z szafki nocnej telefon, po czym skontrolowała godzinę. Dochodziła jedenasta. Tosia odłożyła telefon z powrotem na miejsce, wstała na równe nogi i przeciągnęła się. Zanim skierowała kroki do wyjścia z pomieszczenia, omiotła jeszcze przelotnym spojrzeniem całą sypialnię Sebastiana, wsłuchując się przy okazji w śpiew ptaków, doskonale słyszalny przez uchylone okno.

Z delikatnym uśmiechem przeszła do drzwi i otworzyła je, wchodząc prosto do salonu. Gdy tylko jej nagie stopy spotkały się z chłodnymi panelami, Węcińska zadrżała, czym prędzej przedostając się na dywan. Dostrzegła przy tym, że Brodzkiego nie było w tym miejscu, toteż doszła do szybkich wniosków, że najprawdopodobniej przebywał w kuchni. Znalazła się tam w mgnieniu oka.

Jej przypuszczenia okazały się słuszne — Sebastian siedział na krześle i śledził wzrokiem jakiś tekst na ekranie laptopa. Gdy jednak tylko usłyszał jej kroki, odwrócił się przez ramię, obdarzając Tosię krzywym uśmiechem.

— Wyspałaś się? — zapytał krótko, na co potaknęła ruchem głowy, przechodząc pod ścianę i opierając się o nią plecami.

— Jak nigdy — zapewniła, czym wywołała nieco szerszy uśmiech u partnera.

— To dobrze — stwierdził, podniósł się z miejsca i podszedł nieco bliżej, by móc objąć ją ramionami w talii. — Zaraz zrobię ci śniadanie, pani komisarz, potem będziemy mieć kilka godzin wolnego, a potem trzeba zbierać się do roboty — poinformował, pochylił się i delikatnie musnął ustami jej policzek.

Na wargach Tosi zatańczył delikatny uśmiech, kiedy wyswobadzała się z jego objęć i kierowała kroki w stronę łazienki.

— Zaraz wracam, panie aspirancie — rzuciła jeszcze przez ramię.

— Czekam z niecierpliwością, pani komisarz.

***

„...służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny..."

Dwadzieścia minut przed szesnastą stawali oboje przed drzwiami wyjściowymi z mieszkania Brodzkiego, mając na sobie już odpowiednie do wykonywanych tego dnia zadań wyposażenie. Tosia tak na dobrą sprawę nie miała go w ogóle, bo pas maskujący do pracy wywiadowczej zostawiła na komendzie, więc jedynie Sebastian na biodrach zamontowaną miał kaburę z bronią, kajdanki, gaz pieprzowy, dodatkowy magazynek i kilka innych niezbędnych przedmiotów.

Teraz spojrzał na swoją partnerkę, a jego oczy zabłyszczały tym jednym rodzajem blasku, który zarezerwowany był tylko dla niej.

— Wracamy razem albo wcale. Uważaj na siebie — mruknął, sięgając dłonią jej policzka i delikatnie gładząc skórę tam kciukiem. Chwilę później przysunął się nieco bliżej, uniósł delikatnie jej podbródek i czule pocałował Tosię.

Gdy się od siebie odsunęli, Węcińska potargała mu przekornie włosy na głowie, na co prychnął, markując rozeźlenie, jednak oboje doskonale wiedzieli, że w tamtym momencie daleko było mu do tego stanu.

Niedługo później byli już na komendzie, skąd zostali rozdysponowani do swoich zadań. Tym sposobem około siedemnastej Tosia miała już przy swoim boku Paulinę, a Sebastian uzbrojony w zestaw przeciwuderzeniowy stał z kolegami w wyznaczonym miejscu. Po drodze minęli się może raz, bowiem policjantki wolały nie kusić losu i nie podchodzić zbyt blisko umundurowanych kolegów oraz koleżanek po fachu. Ich zadaniem było przecież działanie pod przykrywką, w ukryciu, bez demaskacji. Zbyt częstym kontaktem z innymi funkcjonariuszami ryzykowały bardzo wiele.

Dlatego też, by zminimalizować zagrożenie, postanowiły po wcześniejszym uzgodnieniu z pozostałymi wywiadowcami wyjść nieco poza głośny, rozkrzyczany i coraz bardziej pijany tłum. Doskonale zdawały sobie sprawę, że tam nie obracali się przeważnie ostrożni dilerzy narkotyków, którzy tamtego dnia stali się ich głównym obiektem zainteresowania. Wyjście nieco dalej w miasto i sprawdzenie potencjalnych kryjówek tychże dilerów stawało się więc całkiem niezłym pomysłem.

Tym sposobem Tosia wraz z Pauliną wylądowały na jednej z bardziej uczęszczanych ulic Lubaczowa, na której panował normalny ruch drogowy z tym jednym wyjątkiem, że znajdowało się tam zdecydowanie więcej pieszych niż zazwyczaj. Towarzystwo nie koncentrowało się w końcu tylko pod sceną, niektórzy wciąż jeszcze tam zmierzali, inni odchodzili w cichsze miejsca na przechadzkę, jeszcze inni wracali już do domów. Ilość ludzi na chodniku przypominała więc całkiem spory rój mrówek i pewnie ten rój szedłby sobie spokojnie dalej, gdyby... No właśnie, zawsze jest jakieś „gdyby"...

Wszystko zmieniło się w jednym momencie. Najpierw był wrzask zrozpaczonej matki tuż obok nich. Potem Tosia dostrzegła biegnące przez pasy dziecko i jadące prosto na nie rozpędzone osobowe auto. Błyskawicznie przeanalizowała całą sytuację, dochodząc do zatrważającego wniosku, że wypadek był nieunikniony.

Matkę dziecka sparaliżował strach, nikt z osób znajdujących się wtedy na chodniku nie skoczył na ratunek, Węcińskiej powoli kurczył się czas, a auto nawet nie zwalniało.

W takich momentach na myśl zawsze przychodzi rota ślubowania. Nie ma miejsca na zastanawianie się, trzeba działać według jej słów — nawet do samego ich końca. Każdy policjant, każdy z granatowych braci, który ma w sobie choć trochę powołania, zrobiłby podobnie. Sierżant Antonina Węcińska od zawsze wiedziała, czego chciała, od zawsze też wiedziała, że służba to nie zwykła praca.

W jednej chwili przypomniała sobie bohaterski czyn sprzed kilku ładnych lat, o którym kiedyś opowiedział jej Sebastian. I tak jak on wtedy, tak ona teraz też musiała zadziałać, nie mogła pozostać bierna.

Nie to ślubowała.

„...strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia."

Zmusiła ołowiane nogi do ruchu, w dwóch susach znalazła się przy dziecku, popychając je z całą siłą przed siebie, a przy tym kompletnie nie zważając na rozpaczliwe krzyki Pauliny, którą zostawiła za sobą na chodniku. Ostatnim, co dotarło do jej uszu, był głośny pisk opon i klakson, a potem głuchy dźwięk łamanych kości. Jej własnych kości.

Siła uderzenia wycisnęła z jej płuc całe powietrze, przez co kobieta wylatując w górę jedynie jęknęła cicho, czując przy tym delikatnie znaczące swoje ślady na jej policzkach łzy bólu.

A potem?

Potem była już tylko ciemność.

***

W szpitalu panował ruch, który otępiał jego zmysły, kaleczył każdą komórkę ciała, nie pozwalał nawet poruszyć ustami w rytm dwóch słów. Całe jego ciało wołało o pomoc dla niej. Całym sobą zdawał się wręcz o to błagać. On, Sebastian Brodzki. Jeszcze kilkadziesiąt minut temu szczęśliwy mężczyzna z radosną perspektywą na przyszłość, teraz, jak jeszcze przed kilkoma laty, ponownie bezbronne małe dziecko w świecie pełnym bólu.

Z twarzą ukrytą w dłoniach, drżącymi nogami jak z waty, ciężkim oddechem i rozpaczliwie uderzającym sercem egzystował na szpitalnym korytarzu, jakby czekając na zbawienie.

Na jakiś cud, który wyrwałby go z tego chorego koszmaru i powrócił do normalnej rzeczywistości. Do rzeczywistości, w której była Tosia. Jego Tosia — cała, zdrowa, przede wszystkim żywa.

Tak bardzo tego chciał, tak bardzo wiedział też, że było to po prostu niemożliwe...

Ból i ta cholerna bezsilność znowu miały go w swoich sidłach, gdy siedząc na szpitalnym krzesełku modlił się, by było z nią w porządku, by przeżyła. Na niczym nie zależało mu bardziej.

Wszystko znów obróciło się tak nagle.

Byli tylko policjantami. Ona była tylko policjantką. Tylko i aż funkcjonariuszką wydziału kryminalnego lokalnej komendy powiatowej. Nigdy jeszcze nie zawiodła, nigdy nie zostawiła niedokończonego, zawsze była sumienna, pełna nadziei na lepsze jutro, bezwzględna w swoim fachu i po prostu niesamowicie utalentowana.

„Wykonując powierzone mi zadania, ślubuję pilnie przestrzegać prawa, dochować wierności konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej, przestrzegać dyscypliny służbowej oraz wykonywać rozkazy i polecenia przełożonych."

Teraz to wszystko pozostało tylko bolesnym wspomnieniem. Wszystkie akcje, interwencje, zatrzymania, wspólnie poprowadzone sprawy, przesłuchania, rozmowy, nawet kłótnie. To wszystko zaćmił ten jeden dzień. Dzień, w którym Tosia Węcińska pokazała swoje powołanie do służby. Dzień, w którym wypełniła do końca słowa policyjnej roty ślubowania. Dzień, który jej służbowo-życiowy partner miał przeklinać już do końca życia.

— Trzeba być dobrej myśli. Nie łam się — wydusił cicho siedzący tuż obok niego naczelnik, jednak Sebastian jedynie pokręcił przecząco głową.

— Drugi raz to samo, drugi raz tracę kogoś, kogo potrafiłem pokochać, do kurwy! — warknął bezsilnie, zaciskając palce na włosach i pozwalając łzom swobodnie spływać po policzkach. Nie miał siły dłużej ich trzymać. Nie, kiedy po raz kolejny jego najgorsze koszmary stawały się rzeczywistością.

Darek westchnął cicho, kładąc podwładnemu dłoń na ramieniu.

— Musisz w nią uwierzyć — powiedział tak cicho, że Brodzki ledwo go usłyszał.

— Wierzę w nią — odparł łamiącym się od skrajnych emocji głosem. — Wierzę w nią jak w nikogo innego — dodał płaczliwie.

I właśnie wtedy, jakby w odpowiedzi na jego nieme prośby o pomoc, na korytarzu pojawiła się Iza, młodsza siostra Tosi. Pierwszym, co zrobiła, było podejście do kryminalnego, który już wbijał w nią pełne łez spojrzenie.

— Co z nią? — wychrypiał jedynie, wciąż bacznie obserwując Izę.

Dziewczyna zaszlochała, opadając bezwładnie na krzesło obok niego i kryjąc twarz w dłoniach. Widząc to, Sebastian odchylił się delikatnie na oparcie, spojrzał na młodszą Węcińską i przygarnął ją do siebie, pozwalając nastolatce zwyczajnie się wypłakać.

— M-mówią... — szeptała między kolejnymi spazmami — ż-że... t-trzeba modlić się... o... o cud... — wydusiła, odsuwając się od niego i spoglądając na policjanta z czystą rozpaczą wymalowaną na wykrzywionej w grymasie niewypowiedzianego bólu twarzy.

Chwilę docierał do niego sens tych słów, a gdy w końcu w całości je zrozumiał, ponownie ukrył twarz w dłoniach. Wył, już nawet nie płakał, wył. Z bezsilności, z rozpaczy, z bólu. Wył dokładnie tak, jak te kilka lat temu, gdy zobaczył zmasakrowane zwłoki Agnieszki. Wył, bo nic innego już mu na tym świecie nie zostało.

Bo właśnie tracił kogoś, kogo odważył się naprawdę pokochać, z kim chciał budować szczęśliwą, spokojną przyszłość, lepsze jutro.

Zapomniał tylko, że dla niego i Tosi to lepsze jutro miało nigdy nie nadejść...

***

Krzyk nowonarodzonego dziecka rozdarł ciszę pomieszczenia, wywołując na twarzy zapłakanej kobiety uśmiech pełen błogiej ulgi. Jej oczy zaszkliły się po raz pierwszy tego dnia nie z bólu, a z czystego szczęścia. Oddychała ciężko, przymykając od czasu do czasu powieki i ciesząc się, że przeszywający całe jej ciało okrutny ból już minął.

— Nareszcie... — sapnęła ciężko, ocierając dłonią pot z czoła.

Nawet się nie zorientowała, kiedy zakończono cały zabieg, a niedługo później położono tuż obok niej dziecko. Przygarnęła noworodka do siebie w czułym geście, gładząc jego główkę opuszkami palców. Niemowlę spało spokojnie, więc wyjrzała za okno. Był piękny słoneczny dzień w samym środku wiosny.

Usłyszała delikatne pukanie, więc rzuciła ciche pozwolenie na wejście, a po chwili tuż przed nią przykucnęła doskonale znana kobiecie sylwetka. Jej gość uśmiechnął się delikatnie, przesuwając wzrokiem najpierw po twarzy świeżo upieczonej matki, a następnie po główce niemowlęcia.

— Śliczna jest... — szepnął.

— Wiem — odparła, uśmiechając się promiennie. Jej bursztynowe oczy zabłyszczały dawnymi iskrami szczęścia.

Oglądając rozpromienioną, zmęczoną twarz, którą okalały rozrzucone teraz w nieładzie czekoladowe loki, gość nie mógł powstrzymać kręcących się w oczach łez. Nie chciał pokazać własnej słabości, ale w tamtym momencie czuł, że będzie musiał to zrobić. Nie miał wyboru.

— Jak jej dasz na imię?

Uśmiechnęła się w odpowiedzi, zerkając w dół, na śpiącą przy jej boku dziewczynkę.

— Antonina. Tosia... — wymamrotała.

Twarz gościa przyozdobił krzywy uśmiech, a kilka niewstrzymanych łez spłynęło po pokrytych dwudniowym zarostem policzkach.

— Antonina Węcińska. Pięknie brzmi — uznał, sięgając do skroni dziecka i delikatnie przejeżdżając po miękkiej skórze wierzchem dłoni. — Cześć, Tosia.

Ślubuję strzec tajemnic związanych ze służbą, honoru, godności i dobrego imienia służby oraz przestrzegać zasad etyki zawodowej.

KONIEC 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro